Autor drugi z prawej
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Do napisania tego felietonu sprowokowały mnie artykuły Łukasza Malaki o… Johnie Lennonie oraz zespole Bee Gees. Jako zagorzałego fana zespołu The Beatles, bardzo zdziwiła mnie przeczytana Internecie informacja, że oto John Lennon będąc dziecięciem chadzał ze swym starszym kuzynem  na mecze żużlowe i zbierał autografy żużlowców. Zaskoczenie niemałe – wszak jako fan jestem posiadaczem kilkuset książek, czasopism i innych periodyków (w różnych językach świata) o Beatlesach i tej informacji jeszcze nigdzie nie znalazłem. Obiecałem sobie, że zgłębię temat i do niego powrócę.

Jako muzyk i od ponad 33 lat basista zespołu Carrantuohill nie było i nie jest mi łatwo  koncertować  i być fanem czarnego sportu. Członkowstwo (nomen omen) w „band-zie” wymaga przestrzegania niepisanych zasad i reguł z podwórka. Każdy z nas będąc w zespole świadomie decyduje się na ograniczenie pewnego rodzaju wolności. Ale tak samo mają żużlowcy. Czyż i oni nie są częścią działającego mechanizmu gdzie brak jednego trybiku niweczy całość dzieła? Jak zatem żyć? Muzyk – fan żużla. Na pierwszy rzut oka nie do pogodzenia. A jednak czasem się udaje. Trzeba czasem pokombinować.

Bee Gees grali koncert na przyczepie podczas zawodów żużlowych… Skąd ja to znam? Otóż 30 czerwca 2001 roku przed Młodzieżowymi Mistrzostwami Par Klubowych zagraliśmy koncert na… przyczepie. W rybnickim  parku maszyn załadowano nas oraz sprzęt na odkrytą  przyczepę towarową i tak zostaliśmy ciągnikiem zawiezieni na koronę stadionu. Zagraliśmy około półgodzinny koncert dla publiczności i młodych żużlowców. W przerwie między utworami pogadałem chwilę ze wschodzącą gwiazdą zielonogórskiego klubu, Rafałem Kurmańskim. Pogratulowałem mu wtedy jego dotychczasowych sukcesów, życząc kolejnych. Nie trzeba było długo czekać, bo już wieczorem Rafał cieszył się wspólnie z Dawidem Kujawą oraz Sebastianem Smoterem ze złotego medalu. Wielka szkoda, że później tak potoczyły się losy tego nadzwyczaj utalentowanego żużlowca. Brak słów. Pół biedy, że kariera uczestników tamtego finału nie potoczyła się właściwymi torami. To znaczy nie tak jak powinna, zważając uwagę na potencjał tych zawodników. Pamiętamy te nazwiska: Dawid Kujawa (IMŚJ), Artur Bogińczuk (IMPJ), Krzysztof Słaboń, Andrzej Zieja, Michał Robacki, Roman Chromik, Łukasz Szmid, no i Łukasz Romanek… Właśnie Rafał Kurmański i Łukasz Romanek… Straszny żal i zadra w serduchu do dziś.

Ale podczas naszego grania w tym dniu doszło do jeszcze jednego ciekawego i brzemiennego w skutkach spotkania. Komentatorem prezentacji zawodników i samych zawodów był nie kto inny jak sam Tomasz Lorek. Oczywiście nie mogło skończyć się inaczej, jak nawiązaniem bliskiej znajomości. Trwa ona do dziś, a po drodze było wiele spotkań na naszych koncertach oraz na zawodach żużlowych, nie tylko tych rybnickich. A właśnie… Tomek z racji zamieszkania w stolicy był bezpośrednim świadkiem wręczania nam Fryderyka w 2007 roku na uroczystej gali w Fabryce Trzciny. Wracając do rybnickiego finału par. Nie mogłem do końca zobaczyć zawodów na żywo. Obowiązki koncertowe i bycie w zespole zobowiązuje. Po XV wyścigu musieliśmy opuścić rybnicki stadion, aby zdążyć na zakontraktowany jeszcze tego wieczora koncert… Cóż…

Nie był to jedyny nasz występ dla żużlowców. Zanim wrócimy do mojego Rybnika, zahaczymy o Bydgoszcz. Graliśmy ciekawy koncert na Starym Rynku, gdzie w przerwach występu było coś w rodzaju prezentacji i pogadanki z bydgoskimi zawodnikami. Nie uczestniczył w tym Tomasz Gollob. Przygotowywał się do wyjazdu na finał kontynentalny do Abensbergu. Zostaliśmy jako zespół docenieni. W sobotni ranek 25 lipca 1996 roku przed naszym wyjazdem na następny koncert do Węgorzewa czekała nas niespodzianka od organizatora bydgoskiego koncertu. Spotkanie z Tomkiem Gollobem!!! Na stadionie, w jego warsztacie przed jego wyjazdem na wspomniany wyżej finał. Czy była to wartość dodana, czy też „clue”  naszego pobytu w Bydgoszczy? Odpowiedź oczywista. Przynieśliśmy szczęście Tomkowi i… Sławkowi Drabikowi. Ten finał kontynentalny zapewnił obu polskim żużlowcom awans (z pierwszego i drugiego miejsca) do cyklu GP w 1997 roku.

Zdjęcie z testmeczu Rybnik – Oxford

No i wracamy do Rybnika. Ab ovo, bo chronologicznie od tego spotkania należałoby zacząć. 30-go czerwca 1991 roku zostaliśmy zaproszeni do zagrania recitalu w przyklubowej restauracji dla uczestników test meczu ROW vs. MTI Oxford. Mecz zakończył się zwycięstwem Rybnika 49:41 nad nieco łataną i zmodyfikowaną (m. in. Boys, Carlson) formacją drużyny z Anglii. Mieliśmy okazję z balkonu i paku maszyn przyglądać się „pracy” żużlowców i ich ekip. Po meczu i kolacji nasz występ został pochwalony przez… Hansa Nielsena! Podarowaliśmy mu wtedy jeszcze kasety magnetofonowe naszej kapeli za co otrzymałem od Hansa album fotograficzny autorstwa Mike’a Patrick’a ze specjalną dedykacją i autografami wszystkich zawodników. Następnego dnia odbył się turniej indywidualny, który wygrał nie kto inny jak Hans Nielsen z kompletem 15 punktów. Tego turnieju już nie zobaczyliśmy bowiem, jak na muzyków przystało, byliśmy w drodze na nasze mini tournee po Belgii.

Album podarowany przez Hansa Nielsena


Dosyć tego na dzisiaj…  Chociaż jeżeli mam się pojawiać od czasu do czasu, to chciałbym kończyć każde spotkanie z muzyką i żużlem anegdotą. Tę usłyszałem swego czasu na spotkaniu z Jerzym Wilimem i Andrzejem Tkoczem. W latach 70-tych ubiegłego stulecia żużlowcy, szczególnie z pozycji młodzieżowych, podróżowali na zawody… pociągami. Trudno uwierzyć? Zapytajcie sami tych, którzy to pamiętają. Obaj wymienieni wcześniej zawodnicy wracali nad ranem z jakiegoś meczu. Całe przedsięwzięcie nie było łatwe. Koordynacja wysiadania z wagonu z torbami i motocyklem zwykle umieszczanym w innym składzie pociągu. Nie zdążyłeś odebrać motoru, mogłeś szukać go w Rzeszowie, Wrocławiu, Gdańsku… Przesiadka na dworcu w Katowicach o czwartej nad ranem i czas oczekiwania na pociąg do Rybnika. Co zrobić z tak pięknie zapowiadającym się dniem…  Rybniczanie jeszcze wtedy byli potęgą do tego stopnia, iż kwestia zwycięstwa w meczach wyjazdowych nie podlegała dyskusji. Potem chodziło o kolekcjonowanie rekordów toru. Wtedy o czwartej nad ranem Jerzy Wilim zapytał Andrzeja Tkocza czy wie jaki jest rekord toru – czytaj peronu – w Katowicach i kto jest jego szczęśliwym posiadaczem. Nie trzeba było długo czekać na ryk maszyn i nietypowe zawody . O mało nie zakończyły się one katastrofą. Wszak peron nie jest owalem i gwałtownie się kończy. Na dodatek złego, ku uciesze nielicznym gapiom, do obrony mienia PKP rzucili się SOK-iści uzbrojeni w broń palną długą. Ostatecznie rekord toru (peronu) ustalono wracając na linię mety. Dżentelmeni zmilczeli do kogo ostatecznie należy, mając przed oczyma na mecie zamiast szachownicy lufy karabinów. Tylko refleks i błysk geniuszu zdecydował, że nasi bohaterowie wrócili do Rybnika punktualnie. Jak to się stało? Przekonali oni owych uzbrojonych SOK-istów, że silniki żużlowe, aby nie uległy zniszczeniu wymagają odpalenia co 8-10 godzin i akurat wypadło to o tej porze na dworcu w Katowicach. Jak pisał Falczak do Falczakowej w Przekroju – prosimy nie powtarzać… Dzięki. Aha, koniec roku. Życzę wszystkim lepszego 2021 roku i do zobaczenia na koncertach i stadionach.

Jerzy Wilm i Antoni Woryna

Adam Drewniok z Carrantuohill