Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Z Rafałem Lewickim, menedżerem Artioma Łaguty i współwłaścicielem firmy Speed Procucts, o miłości do speedwaya, trudnych początkach i tajemnicach warsztatu rozmawia Wojciech Koerber.

Jak bydgoszczanin mógł trafić do żużla na początku lat 90.? Za magią Gollobów?

Mniej więcej, był to akurat czas, gdy wracali z Wybrzeża Gdańsk, po służbie wojskowej. Najpierw próbowałem się dostać do szkółki żużlowej, w tym celu musiałem jednak wykonać nieładny manewr z przerobieniem szkolnej legitymacji. Po prostu przyjmowali do niej od 15. roku życia, a ja w 1990 byłem ledwie trzynastolatkiem. Wrzuciłem więc legitymację do kałuży, by ją trochę podniszczyć i sfatygować, na takiej trudniej się przecież rozczytać. Zmieniłem lekko datę urodzenia i zostałem przyjęty do szkółki prowadzonej wówczas przez Waldemara Cisonia, pierwszą drużyną zajmował się Andrzej Maroszek. Czasy nie były jednak łatwe, na cztery motocykle miało ochotę ze dwudziestu chłopaków, a ja – wtedy jeszcze niewysoki – odesłany zostałem na sam koniec kolejki. Do jeżdżenia inni byli pierwsi, choć te jazdy niejednokrotnie kończyły się przedwcześnie, wystarczyło, że ktoś miał uślizg i sprzęt poniszczył. Ja jednak, z tego końca kolejki, oddelegowany zostałem do sprzątania i zamiatania warsztatu. Do miotły.

I to zamiatanie wciągnęło Pana po uszy.

Możliwość umycia motoru Dołomisiewicza była prawdziwym zaszczytem, natarcie kombinezonu wazeliną również. W warsztacie Polonii rządził Zygfryd Łapa, a ja opuszczałem sporo zajęć w szkole, by móc pooddychać atmosferą jego królestwa. W końcu ojciec dowiedział się na wywiadówce, że już dwa tygodnie mam nieusprawiedliwione. Nic wtedy nie powiedział, tylko poszedł za mną do klubu i powiedział panu Łapie, że syn ma chodzić do szkoły, a nie do jakiejś szkółki. Więc następnego dnia pan Zygfryd pokazał mi tylko palcem – „tam, za bramę, synku!”. Inna sprawa, że generalnie trudno było utrzymać w tajemnicy te moje wizyty w klubie, bo przecież ciuchy przesiąkały specyficznym zapachem. Był to czas, gdy Gollobowie wrócili z Gdańska, no a pan Władysław zawsze podkreślał odrębność i niezależność od klubu, gdy chodzi o sprawy warsztatowe. Rodzina miała swoje osobne boksy, taka namiastka nadchodzącego profesjonalizmu. Kiedy „Papa” zobaczył takiego smutnego chłopaka za bramą, rzucił: „co, Zyguś cię wyrzucił?” I przygarnął mnie wtedy, powiedział, że im będę pomagał. Więc następnym razem ojciec odwiedził już pana Władysława, który trzymał jednak moją stronę. Powiedział, że jeśli tata przyjdzie raz jeszcze, to on mnie tu nie widział, dając tym samym zielone światło. Mój ojciec na żużel też chodził, był jednak świadkiem śmiertelnego wypadku Jerzego Bildziukiewicza w 1971 roku, stąd pewnie niechęć do mojego przesiadywania w klubie. W końcu jednak usłyszał od pana Władka: „proszę się nie przejmować, syn nie będzie jeździł. Syn będzie mechanikiem.”

I na tor już Pan nie wyjechał?

Nie. Nie doczekałem się. Choć dopchać się do sprzętu Gollobów też łatwo nie było. Jacek i Tomek prowadzili już wtedy szkółkę motocyklową, m.in. na bydgoskich Piaskach, wyłapując przy okazji chłopaków do szkółki żużlowej. Tą właśnie drogą trafili zatem do klubu Wojtek Malak, Marcin Ryczek, Rafał Sznajder, Mirek Duda czy Marcin Stawluk. Wszyscy kręciliśmy się tam w podobnym czasie, przy czym ja systematycznie nie mogłem przychodzić, wiadomo – szkoła. Często musiałem się zatem prosić, by pojechać na jakieś zawody i móc pomagać. Pamiętam, że na młodzieżówkę do Gdańska pojechałem autostopem, wpadając do parku maszyn w połowie zawodów. Wtedy pan Władysław zauważył, że mam zacięcie. Jako siedemnastolatek wybrałem się z kolei, również autostopem, na dwudniową wycieczkę do Brokstedt, gdzie odbywał się finał DMŚ (wygrali Szwedzi, drugie miejsce zajęli Polacy w składzie Tomasz Gollob, Dariusz Śledź i Jacek Gollob – WoK). To był mój pierwszy zagraniczny wyjazd. Pamiętam, że po dotarciu na miejsce rano w dniu zawodów, po treningu, Tomek i Jacek udali się do hotelu, a ja zostałem w busie. I… usnąłem. Zamknąłem się od środka i dłuższy czas nie mogli mnie dobudzić, bujając nawet auto. W poniedziałek natomiast musiałem już być w szkole, a że Gollobowie jechali gdzieś na kolejne zawody, to pan Władysław przedstawił mnie Andrzejowi Rusko i Krystynie Kloc, mówiąc, że jest taki zacięty chłopak, który chciałby wrócić do domu. Zabrali mnie więc do Wrocławia, gdzie wsiadłem w pociąg do Bydgoszczy.

Na dłuższą metę męczące życie – łączenie nauki z pasją…

Dlatego postanowiłem, że pójdę do szkoły spożywczej, na piekarza. Pradziadek wykonywał ten zawód, poza tym był to argument dla ojca, bo piekarz zawsze potrzebny. Wtedy można już było odbywać praktyki nocą, a po każdej takiej zmianie należał się przydział w liczbie dwóch chlebów i dziesięciu bułek. Dzieliłem się nimi z wujkiem i ojcem chrzestnym w jednej osobie, który pewnego razu mi powiedział: „trzymaj się tego żużla, to będzie twój chleb”. I muszę przyznać, że on właśnie zaszczepił we mnie miłość do speedwaya. Po zawodach brał mnie na barana i zaglądałem przez siatkę, co się dzieje w parku maszyn. Pamiętam, że w 1986 roku odbywał się mecz Polonii ze Stalą Gorzów, mieliśmy zdobyć mistrzowski tytuł, trzeba było tylko pokonać gości, będąc zresztą faworytem. Przegraliśmy jednak ten mecz, a u mnie w domu zapanowała żałoba. Już wtedy odjeżdżałem swoje zawody w wyobraźni, wypełniając puste programy, a dziś bawi się tak mój dziesięcioletni syn Antek, nie kryjąc się ze słabością do faworytów. Kiedyś głównie wygrywał u niego Kasprzak, teraz Artiom Łaguta.

A ten chleb przy żużlu kiedy się zaczął wypiekać?

Trudno było się przebić. Dziś młodzi przychodzą i pytają, ile będą zarabiać, a to trzeba najpierw pokazać, że chcesz i że umiesz. Początkowo pracowałem za darmo, Gollobowie postawili obiad w restauracji, gdzieś na trasie, a pytań o pieniądze nawet nie było. Jeszcze przez jakiś czas odwiedzałem piekarnię, a gdy poszedłem do wojska, to w czasie przepustek regularnie podążałem za Gollobami. Niekiedy dosłownie za nimi, bo dostać się do ich busa też nie było łatwą sprawą. Tomek to jednak fajnie rozwiązał, gdyż często jechało też za nim auto osobowe z pozostałymi chętnymi. Ja nie widziałem problemu w podróżowaniu na własną rękę czy z panem Jerzym Kanclerzem. Przy czym raz naraziłem się dowódcy, który uznał, że złamałem warunki przepustki i straszył prokuraturą, bo „zobaczył mnie w Sportowej Niedzieli, jak biegałem za Gollobami.” A powinienem być wówczas gdzie indziej. By odkupić winy, musiałem później przez tydzień płot malować. W latach 1998-99 byłem niemal wszędzie, natomiast rok później w teamie pojawiła się kolejna osoba – tuner Carl Blomfeldt. I znów zrobiło się ciaśniej, tym bardziej, że pomagali też Wojtek Malak, Tomek Suskiewicz, Mirek Duda i jako menedżer Tomek Gaszyński. Wtedy już jakieś pieniążki od Tomka dostawałem, było za co się ubrać i co zjeść. W maju do Wojtka Malaka zgłosił się jednak Krzysiek Cegielski, że szuka mechanika. Powiedziałem wtedy Tomkowi, że to dla mnie szansa, a on podszedł do sprawy ze zrozumieniem. Przyznał, że gniewał się nie będzie i że mostów za sobą nie palę. No i przeniosłem się tymczasowo do Gorzowa, a był to sezon, kiedy Cegła wywalczył w Gorzowie wicemistrzostwo świata juniorów, ulegając tylko Andreasowi Jonssonowi. Miał wtedy świetny silnik od Klausa Lauscha. Mógł zwyciężyć, lecz w jednym biegu Węgier (Sandor Fekete – WoK) wjechał w niego tuż po starcie, zrywając łańcuch. W ten sposób stracił punkty i musiał stawać do barażu o srebro z Jarkiem Hampelem oraz Alesem Drymlem. Ja cieszyłem się głównie z tego, że zdobywałem doświadczenie. Już nie mogłem oglądać się na kolegów, więcej spoczywało na moich barkach. To było cenne doświadczenie, które dodało mi pewności siebie, a o Krzyśku mogę powiedzieć też, że zawsze był stuprocentowym profesjonalistą. Na jesień wylatywał jednak z Anetą Woźny, ówczesną partnerką, do Australii, a ja miałem tylko porozbierać na miejscu motory. I znów pojawił się Wojtek Malak, tym razem z informacją, że Tomek Suskiewicz odchodzi do Rickardssona, więc gdybym chciał, moglibyśmy wspólnie pracować dla Tomka. A ja w Gollobów wpatrzony byłem jak w obrazek. Bardzo szybko ustaliliśmy warunki ponownej współpracy, a sezony 2001-02 wspominam bardzo miło, tym bardziej, że Polonia zdobyła wówczas tytuł DMP. Poza tym wyjazdy na ligę szwedzką, głównie do Vastervik, pozwoliły mi zdobyć kolejne ważne doświadczenia. My się naprawdę przy Gollobach wiele nauczyliśmy, na myśli mam również bardziej wtedy doświadczonych Wojtka Malaka, Mirka Dudę, Witolda Gromowskiego, Tomka Suskiewicza i Janusza Borzeszkowskiego. Wtedy też spotkałem się po raz pierwszy z moim obecnym wspólnikiem. Radkiem Szwochem.

No tak, ale w polskim teamie ciężko było chyba szlifować angielski…

Po prawdzie nie było czego szlifować, w podstawówce liznąłem tylko trochę rosyjskiego i niemieckiego. Ja jednak sam wywierałem na siebie presję związaną z nauką angielskiego, po prostu jako człowiek mający hopla na punkcie różnego rodzaju muzyki chciałem wiedzieć, o czym śpiewają Pink Floyd czy Iron Maiden. I już w podstawówce sam siadałem ze słowniczkiem, tłumacząc sobie teksty. Interesowałem się również hokejem na lodzie i ligą NHL. Poza tym, co tu kryć, zachodni zawodnicy oferowali lepsze warunki finansowe, generalnie odzwierciedlając tamtejszy rynek pracy. Miałem już wtedy plan, by zakładać rodzinę i podjąłem decyzję, że pojadę pracować do Anglii. Najpierw pojawiły się widoki na działalność w teamie Leigh Adamsa, choć, nie wiedzieć czemu, temat szybko upadł. Dopiero po latach dowiedziałem się, z jakiego powodu. Ktoś powiedział Adamsowi, że będę u niego szpiegiem Golloba. Cały czas uczyłem się jednak języka na własną rękę, a bardzo wspierała mnie też narzeczona, będąca po liceum o profilu anglojęzycznym. Raz pojechałem do Częstochowy, by porozmawiać o współpracy z Rune Holtą, jednak w tym samym czasie z Ryanem Sullivanem rozstawał się Michał Ciurzyński. A że był z Częstochowy, to na niego padł wybór. Widząc to, że rozglądam się za pracą na zachodzie, Tomek powiedział mi, że w takim razie na Grand Prix Australii do Sydney już mnie nie zabierze. I tak się stało. Tymczasem doszła do mnie informacja, że mechanika poszukuje Andy Smith, no a skoro Tomek nie zabrał mnie na Antypody, to postanowiłem powiedzieć „tak” Andy’emu. Pamiętam, że moja Alicja narysowała wówczas na wielkiej kartce papieru motocykl i wszystkie części nazwała po angielsku, z kolei Andy dodał typowo techniczne, branżowe nazewnictwo. Smith nie miał jednak wtedy udanego sezonu, wypadł z cyklu Grand Prix, a w warszawskim klubie mu nie płacili. Więc on nie płacił mi. Uznałem, że lepiej będzie wrócić do kraju. Szybko się jednak dowiedziałem, że zainteresowany moją osobą jest Bjarne Pedersen, rozglądający się za mechanikiem do pracy w Anglii. Ustaliliśmy wstępnie warunki, aż tu nagle, dzień przed planowanym wylotem na wyspy, dzwoni Tomek Gaszyński, menedżer Tomka Golloba, który wspólnie z Bjarne jeździł w Vastervik. I mówi mi krótko: „wiesz, że nie masz tej roboty.” Pomyślałem sobie – szok, znów pewnie jakaś wydra świnię podłożyła. Okazało się jednak, że Pedersen złamał obojczyk i czeka go miesięczna przerwa. Bjarne zapytał mnie jednak, czy bym nie poczekał, a skoro jemu zależało, to zgodziłem się.

 

I ruszyła współpraca z kopyta, również w cyklu Grand Prix.

Można chyba powiedzieć, że jest Pan współtwórcą jednego z najbardziej niespodziewanych zwycięstw w historii cyklu, otóż w maju 2004 roku Bjarne zdobył Grand Prix Europy na Stadionie Olimpijskim, wygrywając przed Hampelem, Rickardssonem, Protasiewiczem i Nickim Pedersenem. Wszyscy się wtedy zastanawiali, kim w ogóle ten Bjarne jest, wielu myślało, że bratem Nickiego. I taki błędny przekaz za pośrednictwem wielu mediów poszedł w świat. Z tym sukcesem można chyba tylko porównać równie zaskakujący triumf Martina Smolinskiego w Auckland (2014), ewentualnie Chrisa Harrisa w Cardiff (2007).

No tak, dziś już większość wie, że brat Nickiego ma na imię Ronnie i swój epizod w cyklu również odnotował.

Świetnie pamiętam triumf we Wrocławiu, wiąże się z nim ciekawa historyjka, otóż przed zawodami Bjarne przekonywał mnie, że na tym obiekcie „Gollob is king”. Każdy pamiętał jego kapitalne występy na Olimpijskim, szalone zwycięstwo z Jimmym Nilsenem, Duńczyk również. Załatwiłem mu jednak nagranie wideo z meczu Atlas Wrocław – Unia Tarnów, podczas którego młode wrocławskie wilki: Gapa, Misiek i Świder (Tomasz Gapiński, Robert Miśkowiak i Piotr Świderski) potrafiły Tomka ograć, nawet na 5:1. Włożyłem tę kasetę do odtwarzacza, mówiąc, że ja wszystko wiem – że Gollob is king, że Jimmy Nilsen itd. Ale popatrz, zaznaczyłem, Tomka również można we Wrocławiu pokonać i zróbmy wszystko, by tak się stało. Zwłaszcza że mieliśmy szybki motocykl od Briana Kargera. Ta prelekcja miała miejsce dzień przed zawodami, Bjarne przetarł oczy i… chyba uwierzył, że można.

Zyskaliście do siebie zaufanie na jedenaście lat.

Na początku naszej współpracy Bjarne był już de facto na wylocie z ekipy Poole Pirates, prowadzonej przez Matta Forda. Mieli tam mocną pakę z Adamsem, Rickardssonem i Lukasem Drymlem. Wywalczył jednak konkretną dwucyfrówkę w spotkaniu z Belle Vue, przegrywał chyba tylko z Crumpem. Pamiętam to spotkanie, bo rywalizowano po opadach deszczu na torze posypanym trocinami. Następnie Bjarne zdobył komplet w spotkaniu Knock Out Cup i ocalił posadę. Przeżyć całe mnóstwo, pamiętam Grand Prix Norwegii na sztucznym, wymagającym torze w Hammar. Na treningu zaliczyliśmy wywrotkę, po której Bjarne – w obecności ojca – wypalił, że już więcej nie wyjedzie. Powiedziałem wtedy, byśmy się przesiedli na drugi motor, dopompowali powietrza w oponach, zmienili ustawienia i powrót na tor wyszedł już o niebo lepiej. A dzień później było pudło, najniższy stopień, obok Hancocka i Nickiego. W Anglii natomiast postawiliśmy sobie taki cel, by z roku na rok poprawiać średnią. I, rzeczywiście, w latach 2003-2007 ta średnia szła sezon po sezonie w górę. Dla mnie był to bardzo pożyteczny okres, musiałem dostać się o czasie na każdy stadion, a – pamiętajmy – z nawigacji jeszcze się wtedy nie korzystało. Z BSPA (British Speedway Promoters Association – angielska federacja żużlowa) dostawaliśmy tylko książeczkę z adresami stadionów, więc przed każdym wyjazdem wyznaczałem sobie trasę na dużym atlasie, szukając najpierw hrabstwa, później dzielnicy etc. Poza tym od Bjarnego nauczyłem się czegoś bardzo ważnego – pracowitości, rzetelności, stosunku do pracy generalnie rzecz biorąc. Byłem w szoku, kiedy zobaczyłem, jak przebrał się w robocze ciuchy i zaczął czyścić podłogę w swoim warsztacie. Nie był to może mistrz świata, ale jednak zawodnik światowej czołówki, uczestnik elitarnego cyklu IMŚ. I wpatrzony w Rickardssona, zdarzało się, że zawoziłem ich obu w Anglii na lotnisko. Starałem się wtedy zagadywać Tony’ego, wypytywać o różne rzeczy, a ten niemal milczał, wyjaśniając w końcu, że nie może nic mówić. Bo kiedyś mówił tak wszystko Drymlowi, a ten się okazał jak gąbka. Chłonął tę wiedzę, wyssał ją całą, po czym… pokonał Szweda w Grand Prix.
Wtedy jeszcze cała Elite League rzeczywiście była elitarna.
Nicki Pedersen, Mark Loram, Leigh Adams, Jason Crump, Ryan Sullivan, Jarek Hampel, Rickardsson. Brakowało chyba tylko Tomka. Nie dość, że była to świetna szkoła szukania optymalnych ustawień motocykli, to jeszcze mogłem rozmawiać z wieloma ludźmi. A dla mnie takim idolem, jeszcze z czasów jazdy dla Torunia, był wspomniany Loram. Mogłem też zejść na śniadanie i przysiąść się do stołu Ove Fundina, by zamienić kilka zdań przy okazji DPŚ, miałem gwiazdy na wyciągnięcie ręki.

Rozumiem, że współpraca z Pedersenem dobiegła końca, bo się Pan usamodzielnił w środowisku i uniezależnił.

Pamiętam drugi sezon naszej współpracy, w Poole odbywały się indywidualne mistrzostwa Elite League z udziałem najlepszej szesnastki rozgrywek według średniej biegopunktowej. I Bjarne również się do tej stawki dostał. Gdy go jednak zawiozłem na lotnisko i powiedziałem, że widzimy się w niedzielę, on poprawił, że w środę. Uznał, że nie ma sensu tam lecieć, skoro bilety lotnicze drogie – tanich linii jeszcze tak powszechnych nie było – a szansa na sukces niewielka. Zacząłem go jednak przekonywać, że nie trzeba wszystkiego wygrywać, że wystarczy przyjeżdżać na drugim miejscu, dostać się do półfinału, a zwyciężyć dopiero w najważniejszym wyścigu wieczoru. Nagrodą był wówczas motocykl marki Jawa i Bjarne dał się ponieść. Poleciał do Poole, wygrał zawody i tę jawę przywiózł. Zawsze mieliśmy do siebie wzajemne zaufanie, a ja wiedziałem dodatkowo, że on ciężko nad swoją formą pracuje. Bo przecież nie jest wirtuozem, lecz facetem, który ma talent głęboko zakopany, zatem codziennie musi się starać, by go odkopywać. To nie Darcy Ward, który siadał na motocykl i z automatu potrafił triumfować. Znamy się już piętnaście lat i choć nie współpracujemy, to pozostajemy dobrymi kolegami. Z kolei firmę Speed Products prowadzimy z Radkiem Szwochem już ponad dziesięć lat. Poznaliśmy się w teamie Gollobów, a później nasze drogi się rozeszły – ja trafiłem do Bjarnego, a Radek kilka lat później zaczął pracę dla Andreasa Jonssona. Team Gollobów już w latach 90. dorabiał pewne części na własną rękę, wykorzystując swoje kontakty w Wojskowych Zakładach Lotniczych, ponieważ wiele elementów okazywało się bublami. Każdy detal ma wpływ na pracę motocykla, nie tylko silnik, ale i inne elementy podwozia, nawet zwykły wspornik od siodełka. Bo jeśli pęknie, to szybko jechać się już nie da. Nasze spostrzeżenia z okresu pracy dla Gollobów próbowaliśmy wykorzystywać w pracy dla innych zawodników. Radek, będąc w Polsce, zlecał też produkcję części, a ja wprowadzałem je później na rynek brytyjski. I jeszcze jedna ważna sprawa – Bjarne nigdy nie widział problemu w tym, że po zawodach musiał czekać na mnie godzinę, bym załatwił swoje sprawy związane z częściami. Siadał sobie wtedy w busie i sprawdzał loty lub inne detale, a ja mogłem w tym czasie nawiązywać kontakty handlowe. Zawsze patrzył na to przychylnie, a mnie pomagał również fakt, że gdy szedłem po coś do fabryki sprzęgieł, zębatek, tłumików czy kół, to nie jako anonim z ulicy, lecz mechanik Bjarne Pedersena. Dużym wsparciem była też dla mnie w tym okresie przyszła żona, która zostawiła swoją rodzinę w Polsce i przyleciała do Anglii. Ambicję miała taką, by nie trafić na zmywak, lecz popracować w swoim zawodzie farmaceutki. Dzięki temu mogła zacząć pracę w aptece, a ja sprowadziłem też do Poole większość mojej rodziny. Pod koniec 2007 roku, gdy Alicja była w ciąży z Antkiem, podjęliśmy jednak decyzję o powrocie. Przeniosłem wtedy warsztat do Bydgoszczy i nadal zajmowałem się mechanikowaniem, a z czasem odkryłem też w sobie żyłkę menedżerską, pomagając Bjarnemu w rozmowach kontraktowych z polskimi klubami. W 2012 roku jeździłem z nim już tylko na zawody Grand Prix i motorów nie szykowałem, a firma się rozwijała. Duża w tym zasługa Radka, który swobodnie się czuje w sprawach papierkowych i od wielu lat współpracuje z Jane Anderssonem, ja natomiast wolę bezpośredni kontakt z klientami i dostawcami sprzętu z zagranicy. Lubię porozmawiać, wysłuchać informacji zwrotnej.

Rozwijać zaczęła się też współpraca z Krzysztofem Kasprzakiem.

Wpadaliśmy na siebie już w Anglii, a podczas jednej z pogawędek Krzychu powiedział mi, że… kiedyś będę u niego pracował. Nie wierzyłem w to, lecz życie napisało inny scenariusz. W 2013 roku na Grand Prix do Torunia zajrzałem jako widz, wymieniałem w parkingu uwagi z różnymi ludźmi i wtedy znów usłyszałem, że będę dla Krzyśka pracował, już w następnym roku. Odpowiedziałem, że kilka rzeczy musiałoby się zmienić, no ale sprawy potoczyły się w dobrą stronę.

I jaki okazał się ten Kasprzak?

Inny niż w opowieściach wielu ludzi. Środowisko często błędnie go ocenia, bo Krzychu jest bardzo fajnym chłopakiem, tylko że – mówiąc obrazowo – otoczonym szczelnym murem. Gdy już jednak wejdzie się do środka, to okazuje się, że tam jest dobrze. Myśmy się naprawdę fajnie bawili, również z bratem Robertem i mechanikiem Dominikiem Szymanowskim, a jeśli chodzi o ścieżkę sportową, to Krzysiek mocno rywalizował z Hampelkiem. I ja to podłapałem, próbując uwolnić w nim, kiedy było trzeba, dodatkową adrenalinę. Zawsze podkreślaliśmy, że razem wygrywamy i razem przegrywamy. Krzychu był bardzo zmotywowany i dobrze przygotowany do sezonu 2014, atmosfera w teamie też sprzyjała, nie brakowało potrzebnego luzu, a motocykle pracowały niemal bezbłędnie. Stąd też świetny sezon, trzy wygrane w Grand Prix, sześć finałów z rzędu i ani jednej zerówki przez cały sezon polskiej ekstraligi. Nawet zerwane więzadła w kolanie, podczas Speedway Best Pairs w Landshut, nie były w stanie Krzyśka wyhamować.

I co takiego się stało, że indywidualny wicemistrz świata z 2014 roku, który sezon zakończył w srebrze, szczęściu oraz jednym kawałku, przestał nagle jechać rok później? Że stał się dziwnie bojaźliwy?

Złożony temat. W 2014 roku korzystaliśmy z silników Petera Johna i Zenona Kasprzaka, w kolejnym doszli również Jane Andersson i Finn Rune Jensen. Pamiętajmy też, że wtedy właśnie zmieniono tłumiki, co również mogło mieć wpływ na obniżkę formy. A gdy początek masz słabszy, to gubisz pewność siebie. To zapewne temat dla psychologa. Sezon 2016 i powrót do dobrej formy pokazał jednak, że słabsze chwile to w sporcie normalna rzecz. Jak jednak mówię, Krzysiek jest często błędnie odbierany, a jedno wiem na pewno – czy się cieszy czy złości, to na pewno jest w tym autentyczny.

Dziś już jednak stara się Pan dodawać „speeda” głównie Artiomowi Łagucie. Jak się poznaliście?

Nieraz się rozmawiało podczas różnych zawodów, zwłaszcza że Artiom to kontaktowy, sympatyczny chłopak. Kiedy w 2012 roku trafił do Bydgoszczy, pomogłem mu nieco w kwestiach logistyczno-mieszkaniowych, a później w przeprowadzce do Tarnowa. Chciał go tam Marek Cieślak, który osobiście w rozmowach nie uczestniczył, lecz w klubie jasno swoją opinię wygłosił. Później Artiom z Tarnowa odchodził, ja natomiast czułem się po sezonie 2015 trochę wypalony. Pod koniec sezonu 2016 złożył jednak propozycję bliższej współpracy, na co przystałem, stawiając sprawę następująco – niech naszym celem będzie dołożenie w każdym meczu jednego, dwóch oczek, jeśli się uda, znaczy to, że moja obecność ma sens. Artiom zaznaczył też, że chciałby wrócić do cyklu IMŚ, a że pojawiła się na to szansa w postaci dzikiej karty na GP Challenge w Togliatti, to skorzystaliśmy. Nie po to jednak, by zaliczać po pięć wyścigów w rundzie, lecz po coś więcej.

Rajdowcy mają powiedzenie – dojedź do mety, a miejsce samo się dla ciebie znajdzie.

Bo to prawda. Rozmawialiśmy z Artiomem na ten temat i podkreślałem, że istotą rzeczy wcale nie jest dojeżdżanie do fazy półfinałowej, lecz zbieranie punktów w każdym wyścigu. Oczywiście miło jest być na podium i pić szampana, chociaż najlepiej smakuje on na koniec cyklu. Dlatego my robimy swoje, a wszystko podliczymy dopiero w Toruniu. W żużlu kluczowa jest pewność siebie, której na początku sezonu troszkę jeszcze Artiomowi brakowało. Podkreślałem jednak wtedy, że skoro raz przyjeżdżasz czwarty, ale inny wyścig wygrywasz z najlepszym czasem dnia, to znaczy, że błąd jest nieduży. I doszliśmy do takiego momentu, w którym Artiom powiedział mi wprost, przy okazji ostatniego meczu w Gorzowie: „ja się czuję pewny siebie, bo wiem, że jestem najszybszy. Nawet jeśli czasem przyjadę czwarty.” Myślę, że podobne odczucia ma teraz Tai Woffinden. On wcale nie musiał wygrać finału w Pradze czy Hallstavik, bo i tak czuje moc, a przegrane pojedyncze wyścigi to normalna rzecz. Najważniejsze, by nie wykonywać nerwowych ruchów, bo niekiedy kolejny silnik i kolejny tuner powodują, że ten dołek dłużej trwa.

A współpraca ze specami od Formuły 1?

Tak, wciąż pracujemy ze Sławomirem Madajem, właścicielem firmy Maday Engineering.

Jak rozumiem, współpraca z Łagutą to jedno, a prowadzenie sklepu to drugie?

Jako Speed Products jesteśmy otwarci na każdego zawodnika. Artiom chciał, żebym skupił się na nim i tak jest, choć na mecze do Szwecji nie jeżdżę. Sytuacja jest jednak o tyle łatwiejsza, że wszystkie spotkania Elitserien można śledzić na żywo dzięki aplikacji Speedway Play. A poza tym Artiom bardzo dobrze czuje motocykl, potrafi przekazać wiele cennych informacji i ma obok siebie bardzo sprawnych mechaników: Marcina Maroszka i Damiana Brenka. Ja nigdy nie wejdę w skórę żużlowca, nigdy nie poczuję szprycy w ustach, ale dzięki obcowaniu z kilkoma różnymi zawodnikami swoje doświadczenia również mam.

Co oferujecie na rynku jako firma?

Można u nas zamówić kompletny i gotowy do jazdy motocykl pod konkretnego klienta. Z takim sprzęgłem, kołami czy taką ramą, jaką sobie zażyczy. Importujemy części z całego żużlowego świata, eksportujemy, budujemy kompletne podwozia, sprzedajemy niezbędne akcesoria do uprawiania dyscypliny. Jesteśmy też producentami własnych części marki Speed Procucts, powstałych na nasze zlecenie w polskich firmach. Zatrudniamy z Radkiem dwóch pracowników, a więc w sumie jest nas czterech.

Muszę jeszcze zapytać o małżonkę. Też choruje na żużel?

 

Ciekawa sprawa. Alicja jest sześć lat młodsza, a pierwszy raz zobaczyłem ją na granicy polsko-czeskiej, gdy z teamem Gollobów wracaliśmy z praskiej Grand Prix Czech. Ona również – z koleżanką z liceum i jej ojcem, pomalowana na biało-czerwono. Zobaczyły bus Tomka i podeszły po autograf. Ja leżałem wtedy z tyłu i Alicja mnie nie widziała, ale Tomek im powiedział, by odwiedziły któregoś dnia klub, to dostaną też koszulki. Po raz drugi wpadliśmy jednak na siebie po pilskim finale IMP, w którym zwyciężył Jacek Gollob. A gdy pojawiła się w końcu na Polonii, to zrobiliśmy kawę – Tomka wtedy nie było – i zacząłem smalić cholewki. Trzy miesiące męczyłem jej ucho, mówiąc m.in., że zostanie moją żoną. Trochę się opierała, zasłaniała nauką, ale w końcu nią została. Muszę przyznać, że już pierwsze wrażenie zrobiła na mnie odpowiednie. Bo trzymała się jasnych zasad wyniesionych z domu. Kiedy ją odwoziłem po randkach o godz. 21 i prosiłem, byśmy pogadali jeszcze chwilę w samochodzie, to z czwartego piętra schodziła mama i mówiła „Alicja, natychmiast do domu”. I Alicja ani sekundy nie dyskutowała, mimo że była już pełnoletnia. To mi się spodobało, poza urodą, rzecz jasna. Prawdziwa dziewczyna z klasą.

 

Dziś jest już Was więcej…

Antek ma dziesięć lat, a Ligia sześć i pół. Mamy też labradora i w miarę możliwości aktywnie spędzamy czas. Jeziorko, rowerki, żużel… Syn jest zapalonym kibicem, córka trochę mniej się interesuje, hałas jej przeszkadza. Gdy spodziewaliśmy się pierwszego dziecka i przekazałem taką informację ojcu, powiedział, byśmy każdą rodzinną chwilę łapali obiema rękami. I tak staramy się robić.

Rozmawiał WOJCIECH KOERBER