Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wierność klubowym barwom na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku nie była może, z wielu względów, niczym szczególnym. To był inny żużlowy klimat. Romantyczny, choć tak różny od współczesnego i zamknięty przed światem. Do szkółek trafiali chłopcy po ukończeniu 16. roku życia. Warunkiem niezbędnym, by wystartować w zawodach, było posiadanie prawa jazdy na motocykl. Zawodnik z fajką w zębach, buszujący po parku maszyn nie był widokiem zaskakującym ani niecodziennym. Mimo to, tamten speedway miał swój urok, a o tych najwierniejszych swym barwom, z sukcesami, a jednak pozostających w macierzystym ośrodku, niezależnie od kuszących ofert „lepszego” etatu, deputatów, talonów, karty górnika, czy innych przywilejów, do dziś krążą legendy. Oni zaś, za takowe są uważani i czczeni niemal jak Bogowie.

Kariera zmierzchała, po okresie fatalnych urazów, które odcisnęły wyraźne piętno na formie Zbigniewa Podleckiego. To był okres seryjnych, uciążliwych i długo leczonych kontuzji, ale pan Zbyszek nie kapitulował i jeszcze raz – w maju 1972 roku wystąpił w eliminacjach MŚ w Libercu. Był już jednak bez formy i zajął tam 14 miejsce. Zaczynał się rozglądać za nowym miejscem w życiu. Miał ukończone Technikum Samochodowe, żonę i na utrzymaniu dwie córki. Trzeba było nowego pomysłu na siebie, bo na żużlu, mimo spektakularnych dokonań, nie dało się wówczas zarobić.

I wtedy przyszła fatalna noc 19 sierpnia 1972 roku, kiedy wracał od rodziców swoją wysłużoną 125-ką WSK. Było ślisko i ciemno, kiedy na rogu ulic Klinicznej i dzisiejszej Hallera ktoś próbował tuż przed kołem przebiec jezdnię. Pan Zbyszek ratował człowieka. Hamulce, pisk opon, przewrotka, długi poślizg na zdradliwej kostce i potężne uderzenie plecami w żelazne słupki z łańcuchami, rozdzielające jezdnię od chodnika. W efekcie ciężka kontuzja kręgosłupa, całkowity paraliż od pasa w dół i wózek inwalidzki. Na nic zdały się wielomiesięczne zabiegi i ogromne zaangażowanie klubowego chirurga dr Walentyny Polakówny. Jakże gorzko-ironiczna jest wymowa tego tragicznego wydarzenia. On, który wychodził cało z licznych, groźnych kolizji na żużlowych torach kraju i Europy, przegrał wszystko w banalnym wypadku ulicznym. Czy wszystko? Podlecki, jak przystało na wielkiego sportowca i prawdziwego mężczyznę, nie poddał się. Choć przykuty do wózka, spędzał dni pracowicie i użytecznie. Nawet wiele lat po wypadku nie stracił kontaktu z klubem, bywając częstym, gorąco oklaskiwanym, honorowym gościem na zawodach żużlowych. Kibice nie zapominają o swych dawnych idolach…

Zbigniew Podlecki był mistrzem Europy w 1965 roku. W tym samym roku zdobył tytuł drużynowego mistrza świata, a w sezonie 1967 był jeszcze drużynowym wicemistrzem świata. Przez całą karierę związany z Gdańskiem, gdzie w 1958 roku zadebiutował w barwach III-ligowego wówczas Neptuna, potem startował w barwach Legii (po fuzji Neptuna z Legią Warszawa) i Wybrzeża. Jego karierę zakończył tragiczny wypadek. Po nim Podlecki miał ogromne kłopoty ze zdrowiem, ale znosił je – jak prawdziwy żużlowiec – bardzo dzielnie. Miał też fantastyczne wsparcie w żonie i córkach, które bardzo o Niego dbały. Pan Zbyszek był człowiekiem, który z pewnością na to zasłużył. Zawsze skromny, serdeczny, pytający „co u pana, jak w pracy?”

Był repatriantem z Wilna, gdzie w 1940 roku się urodził. Tak jak tysiące jego rodaków z kresów, osiadł po wojnie w Gdańsku. W Trójmieście skończył Technikum Samochodowe i jako nastoletni fanatyk motoryzacji zapisał się na żużel. Pan Zbyszek opowiadał często z nostalgią o swoim pierwszym w życiu wyścigu. Odbył się on na stadionie przy ul. Marynarki Polskiej, czyli tam gdzie później grał piłkarski Stoczniowiec i Polonia Gdańsk. Rozpoczął swą piękną karierę jako 18-letni chłopiec – w 1959 roku, w „Neptunie” – pod troskliwym i doświadczonym okiem Władysława Kamrowskiego. Jego nauczyciel wcale nie przejmował się niepowodzeniami Zbyszka w pierwszych latach startów. Ani gwizdami widowni, gdy chłopak dojeżdżał do mety na ostatnich miejscach. On wiedział, że ten młody talent już niedługo się sprawdzi, potrzebna jest tylko cierpliwość i spokojna praca. Stary „majster” nie zawiódł się – już w 1963 r. Zbyszek wygrywał wiele silnie obsadzonych zawodów, w lidze też zwyciężał kogo tylko popadło i już w następnym sezonie powołano go do kadry narodowej.

Dzień największego triumfu Podleckiego w karierze, zdobycie tytułu mistrza Europy na wrocławskim torze, red. Jerzy Gebert tak opisał w swojej książce „Bombardierzy, Korsarze i Inni”: – Nadszedł dzień 28 czerwca 1964 roku. Na starcie stanęła cała europejska śmietanka, której przewodził wtedy malutki i nieustępliwy Szwed Ove Fundin. Zbyszek był wówczas jednak u szczytu swych możliwości. Jeździł jak szatan, toteż rywale z reguły oglądali tylko jego plecy. Kapitalnie wychodził ze startu, a jeśli się spóźnił, to swobodnie wyprzedzał rywali na wirażach. Był bezkonkurencyjny. W pięciu biegach osiągnął komplet punktów… .

Początki nie były jednak tak różowe, choć rozpoczął z wysokiego „C”. Jak sam zawodnik wspominał: – LPŻ Neptun był wtedy w III lidze. Ścigaliśmy się z Wrocławiem. Nasz tor był dość twardy, wielu na niego narzekało, ale mnie on odpowiadał. Na mecz przyszło 10 tysięcy kibiców. Wszystkie miejsca zajęte. Na następnych meczach też tak było. Wśród tych ludzi był mój – nieżyjący już – brat Mieczysław. Myślę, że wiedział, czym pachnie żużel, bo sam był instruktorem jazdy LOK. Był moim wiernym kibicem, ale później powiedział mi, że bał się o mnie – mówił wtedy Zbigniew Podlecki.

– Ten wrocławski debiut zaliczyłem, kiedy miałem 18 lat. To był pierwszy bieg zawodów! Jechałem w parze z Władkiem Kamrowskim. Nie pamiętam, niestety, kto ścigał się w barwach Wrocławia. Gdy taśma poszła w górę, wystrzeliłem jak z katapulty. Dziś sam się dziwię, jak to zrobiłem. Prułem, jak w jakimś obłędzie. Nie widziałem prostej, świadomość przychodziła, kiedy wpadałem w wiraż, znów prosta i kolejny wiraż. Tak cztery razy. Wiedziałem, że trójka kolegów jest za mną. Im było bliżej mety, tym bardziej chciałem wygrać. I udało się. Byłem pierwszy. Po wyścigu podszedłem do Kamrowskiego i przeprosiłem go, że na niego nie poczekałem. Mecz ligowy to nie turniej indywidualny, trzeba jechać parą, a nie pchać się na siłę do przodu. Ja o tym wtedy zapomniałem, ale jak na ironię, mój debiut w lidze był bardzo udany. Jeśli dobrze pamiętam, uzbierałem wtedy 8 punktów. Motocykl, na którym jechałem, nazywał się FIS. Zanim wystartowałem w swoim pierwszym meczu, musiałem sporo trenować. Pamiętam, że dwuczęściowy kombinezon, składający się z kurtki i ciężkich skórzanych spodni, był tylko na mecz. Na treningach trzeba było jeździć w waciaku. Było biednie, ale cieszyłem się, że mogę się ścigać na żużlu – wspominał Zbigniew Podlecki.

Rok 1964 to już inna jakość. Ten sezon obfitował w sukcesy reprezentacyjne pana Zbigniewa. Obok indywidualnego mistrzostwa Europy pojechał jeszcze, ze starszym Kaiserem, w finale DMŚ, w niemieckim Abensbergu. Zwyciężyła tam Szwecja, a nasi zajęli 4 miejsce. W finale światowym w Goeteborgu, gdzie triumfował sławny Barry Briggs, świeżo upieczony mistrz Europy nie wytrzymał ogromnej presji, odpowiedzialności i nadziei polskich kibiców. Zabrakło chyba także międzynarodowego obycia. Przegrywał starty, zatracił bojowość na dystansie i zajął dopiero 14 miejsce. Największy sukces Zbyszka w „drużynówce” przyszedł już w następnym, 1965 roku. Finał znów odbywał się w RFN, tym razem na torze w Kempten. Pojechał tam w towarzystwie dwóch Andrzejów – Pogorzelskiego i Wyglendy oraz Antoniego Woryny. To był wspaniały, świetnie zgrany i rozumiejący się zespół, który w pięknym stylu wywalczył złote krążki z tytułem mistrza świata (a już w kraju, dodatkowo złote medale „Za wybitne osiągnięcia sportowe”).

Te wydarzenia nie był to kres międzynarodowych sukcesów wielkiego gdańskiego żużlowca. Po dwóch latach znów jedzie w tej samej drużynie na finał DMŚ do Malmoe. Tam ulegają tylko znakomitym gospodarzom – reprezentacji Szwecji. Pan Zbyszek do swojej kolekcji dołącza jeszcze tytuł drużynowego wicemistrza świata. Te trzy medale w 33-letniej historii dokonań gdańskich żużlowców zapewnią mu mocne drugie miejsce za Zenonem Plechem. Więcej medali Podlecki już nie zdobył, ale ciągle jeszcze liczył się w międzynarodowej rywalizacji. W 1969 roku znów idzie przebojem przez eliminacje MŚ. Na Węgrzech i w Czechosłowacji zajmuje drugie miejsca, a finał kontynentalny w egzotycznej Ufie to popis Polaków, których wystąpiło tam… aż 12! Siedmiu, a wśród nich Podlecki, awansowało do finału europejskiego w Olching, gdzie pan Zbyszek zajął 11. pozycję. Jako rezerwowy pojechał na światowy finał na londyńskim Wembley, występując w 3 biegach i taktycznie wspomagając kolegów.

Indywidualny mistrz Europy z 1964 roku, drużynowy mistrz świata z 1965 roku oraz srebrny medalista dwa sezony później, finalista indywidualnych mistrzostw świata. Zawodnik, który toczył porywające, jakże często zwycięskie pojedynki w lidze, w barwach walczącego wówczas o czołowe miejsca w Polsce zespołu GKS Wybrzeże. To właśnie Podlecki stworzył podwaliny pod rozwój żużla w Gdańsku. Za spektakularne i zarazem skuteczne występy na torze żużlowym czytelnicy „Dziennika Bałtyckiego” wybrali go dwukrotnie w plebiscycie – w latach 1964 i 1965 najlepszym sportowcem województwa gdańskiego.

Po długiej i ciężkiej chorobie Zbigniew Podlecki zmarł w Gdańsku 8 stycznia 2009 roku. Otoczony miłością, rodzinnym ciepłem i serdecznością. Od tego samego roku, na mocy uchwały Rady Miasta Gdańska, stadion żużlowy Wybrzeża nosi Jego imię. Z tej okazji 13 września 2009 r. na obiekcie uroczyście odsłonięto pamiątkową tablicę.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI