Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Speedway u naszych bratanków nigdy nie był sportem numer jeden. W Budapeszcie pewnie do dziś niektórzy nie wiedzą nawet, że taka dyscyplina istnieje. Co innego Szeged, Miskolc, Debrecen, Nyíregyháza czy Bekescsaba. To wszystko nazwy ośrodków, które szczególnie na przełomie lat 80. i 90. brylowały w węgierskim speedwayu.

Rozgrywki ligowe datują się u Madziarów od 1974 roku. W tamtych latach złote medale rozdawały między sobą kluby z Miskolca i Debreczyna, na trzecim zaś stopniu podium najczęściej gościł klub z Szeged. Indywidualnie historia jest odleglejsza. Pierwszym zapisanym w kronikach mistrzem Węgier jest János Kesjár, który w 1949 roku wyprzedzi ł Károly Domjána i Károly Gutschy`ego. W latach 90. organizowano nawet cykl zawodów, na wzór Grand Prix, a do grona organizatorów dołączyła Gyula. Tak było jeszcze niedawno, gdy żużel nad Balatonem miał się całkiem dobrze, zaś najlepsi z powodzeniem startowali w Polsce i na torach angielskich.

Początek nowego wieku to, niestety, powolny schyłek dyscypliny. Próbowano jeszcze radzić sobie organizując międzynarodowe mistrzostwa kraju, z udziałem kilku swojaków i niekoniecznie najlepszych obcokrajowców. Zwyciężał wtedy choćby Matej Ferjan, zaś na niższych stopniach podium stawali nasi z Rafałem Wilkiem i Maciejem Kuciapą na czele. Ciekawostką niech będzie fakt, że w sezonie 2005, w trzyrundowych zmaganiach, najlepszy okazał się urodzony w 1963 roku, zatem już 42-letni,  były medalista MŚP Sandor Tihanyi.

Wróćmy jednak do czasów prosperity. Najlepsi spośród Węgrów trafiali do Polski dosyć późno, bo krótko przed lub nieco po trzydziestce. Zawsze skuteczni, profesjonalnie przygotowani sprzętowo i solidnie wywiązujący się z roli liderów. Do tego uwielbiane przez płeć piękną, mniej lub bardziej bujne wąchy, pod którymi krył się apetyt na… uśmiech jak mniemam. „Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki i suknia plugawa” pisał poeta. Tu jednak zarówno suknia nienaganna, brody niewystępujące i wzrok raczej zawadiacki niż dziki.

Któż nie pamięta nawet krótkich epizodów Madziarów w naszych zespołach? Zawsze potrafili się wyróżnić i wcale nie wyłącznie wąsami. Antal Kocso do Gorzowa trafił w sezonie 1991 i spędził w Stali raptem trzy lata. Jego widowiskowość, zadziorność, nieustępliwość, z miejsca zjednały mu sympatię. Kocso miał 29 lat, trafiając do naszej ligi, ale fantazję na torze jak u młokosa. W czasie tych trzech sezonów zdobył 308 punktów i 13 bonusów dla gorzowskich barw, co dało średnią więcej niż przyzwoitą, bo 2,293. Laszlo Bodi, Jozsef Petrikovics i Sandor Tihanyi długo stanowili o sile Krosna. Wszyscy z wąchami, ma się rozumieć, najobfitszymi u Bodiego, ale też spokojem i skutecznością na torze. Przez kilka sezonów stanowili dla krośnieńskich pracodawców zapewnienie solidnych zdobyczy i zwycięstw drużyny na domowym torze.

Tihanyi pojawił się w 1996, a potem jeszcze w latach 2003-2004. Petrikovics bronił barw Wilków w sezonach 1991-1993, zaś Bodi najdłużej, bo od 1991 do 1995. Całą trójkę wspominają w Krośnie z rozrzewnieniem do dziś, mimo że próbowali też innych ich rodaków w późniejszych latach. Ci trzej muszkieterowie pozostawili po sobie wyłącznie dobre skojarzenia i wspomnienie czasów dobrej jazdy zespołu i stabilności klubu z miasta szkła.

Długi czas za najważniejszego pośród plejady Węgrów uważany był Zoltan Adorjan. Ten medalista MŚP wspólnie z Tihanyi`m ( 1990 r., Landshut, brązowy medal) zaliczył w Polsce dobre sezony, ale najbardziej ceniono go za osiągnięcia na arenie międzynarodowej. Adorjan, nieliczny bez wąsów, to jedyny węgierski zawodnik, który był pełnoprawnym uczestnikiem Grand Prix (1998 – 19. miejsce). Trzy razy wystąpił w finałach Indywidualnych Mistrzostw Świata (Bradford 1985 – 14. miejsce, Monachium 1989 – 15., Bradford 1990 – 14.). Czterokrotnie stawał na podium Indywidualnego Pucharu Mistrzów (Miszkolc 1987 – 1. miejsce, Krško 1988 – 3., Lonigo 1990 – 2., Równe 1992 – 2.). Trzynastokrotnie zdobył tytuł Indywidualnego Mistrza Węgier (1983–1991, 1994–1997). Był również Indywidualnym Mistrzem Niemiec (1991). Spory dorobek, choć bez wisienki w postaci indywidualnego medalu IMŚ.

Zoltan Adorjan, 13-krotny indywidualny mistrz Węgier.

Trzeba pamiętać, że lata 90. to był trudny okres nie tylko dla polskiego żużla. Ci, którzy – jak Adorjan – nie startowali na torach brytyjskich, nie mieli praktycznie dostępu do przyzwoitego, z  najwyższej półki, sprzętu. Pozostali zawodnicy ze strefy kontynentalnej, kiszący się we własnych ligach, byli tego dobrodziejstwa pozbawieni, więc równocześnie nie mieli większych szans na sukces w konfrontacji z tuzami zachodniego, czy skandynawskiego żużla.

Adorjan w strefie kontynentalnej brylował, lecz finały światowe, mimo oczywistej klasy sportowej, to już były zbyt wysokie schody. Pierwszy sezon w barwach Stali Rzeszów miał doskonały. Dość wspomnieć, że najniższą zdobycz, przy jednym defekcie, zanotował w meczu 17 lipca 1991 roku w Częstochowie, gdzie uzyskał 11 oczek. W zdecydowanej większości spotkań notował komplety (8) lub oddawał rywalom ledwie punkt, zdobywając 14 oczek (3), a to wszystko w 14 spotkaniach dla swych barw! Takiego go z pewnością w Rzeszowie pamiętają.

Najmłodszy z tego grona nie zaskarbił sobie aż tak bardzo serc polskich kibiców, ale za to na Wyspach pamiętany jest do dziś. Robert Nagy, bo o nim mowa, uczęszczał do szkoły w Szeged. „Szedłem na lekcje matematyki, rozwiązywałem zadania, a w tle słychać było jak pracuje żużlowy motor. Podejrzewam, że nigdy nie zostałbym żużlowcem, gdyby nie bliskie sąsiedztwo toru i szkoły” – wspominał Nagy.

W kwietniu 1991 roku grupa węgierskich żużlowców udała się na tournée po drugoligowych torach brytyjskich. Po trzech bezdyskusyjnych porażkach przyszedł mecz w Glasgow. Zoltan Hajdu, były zawodnik Kolejarza Opole, jeździł jak natchniony. Robert Nagy wywarł pozytywne wrażenie, zdobywając 10 oczek. Gwiazda Tygrysów, Steve Lawson, przecierał oczy ze zdumienia: „Nie wiem, czy Węgrzy byli tak znakomici czy my tak słabi”.

Po tym meczu promotor Glasgow chciał mieć w zespole Roberta. Ten jednak odmówił, gdyż miał zobowiązania w naszym Rzeszowie. Kolejny rok i ponowienie oferty z Glasgow od Neila Macfarlane’a. Wydawało się, że propozycję otrzyma Adorjan, ale Nagy był sześć lat młodszy. Po pierwszym sezonie spędzonym w Szkocji Nagy miał wiele rozterek. Tak to wspominał: „Usiedliśmy przy dobrej kawie z Antalem Kocso i rozmawialiśmy o strategii startów. Spytałem go o Anglię, a Antal zaczął się śmiać do rozpuku i powiedział: nie jedź na Wyspy, deszcz, trudne tory i nikt nie mówi po węgiersku! Po pierwszej wizycie w Anglii poprzysiągłem sobie, że nigdy nie wrócę na te dziurawe tory! Nie ma szerokich torów, wejścia i wyjścia z łuków były ciasne, nie mogłem płynnie złożyć się na motocyklu w wirażu.”

Robert Nagy. Gdyby nie kontuzje…

Słowo, na szczęście dla szkockich fanów, złamał i z czasem stał się ulubieńcem i ikoną kibiców. Na półfinał światowy IMŚ do Austrii pojechały autobusy pełne kibiców Roberta. Nagy nie podołał. Przegrał wyścig barażowy i do finału światowego nie wjechał. Tuż po wyścigu zdjął kask, zaparkował motocykl na torze i umorusany jak węgiel ruszył w stronę szkockich kibiców. „Czuł, że zawiódł fanów, którzy przejechali dla niego pół Europy. Był rozczarowany wynikiem, bo niewiele zabrakło, aby awansował do finału we Wrocławiu, ale nie zasnąłby, gdyby nie podziękował kibicom z Glasgow. Nikt nie miał mu za złe tego występu, bo wiedzieliśmy, że dał z siebie wszystko i zostawił serce na torze. Byliśmy dumni, że tak waleczny zawodnik ściga się w barwach Glasgow Tigers” – skomentował wówczas zachowanie Węgra promotor Macfarlane.

23 maja 1994 roku Nagy ścigał się na torze Sokołów z Exeter. Odważnie wszedł w lukę pomiędzy Andym Boessnerem a Vaclavem Vernerem, ale trafił na przyczepną część toru, stracił kontrolę nad motocyklem i zaliczył dzwona. Złamał kilka żeber i obojczyk. Podjął walkę z upływającym czasem, bo dwa tygodnie później miał wystartować w półfinale kontynentalnym w Bydgoszczy. Poleciał samolotem do Danii, aby zażyć kuracji elektromagnetycznej. Cudownie ozdrowiał, wsiadł na motocykl i nad Brdą wywalczył awans do półfinału światowego w Bradford. W Bydgoszczy obolały Nagy wykręcił 10 punktów. Marzenia o finale w Vojens nie spełniły się. 30 lipca Robert ponownie upadł na tor. Tym razem w Swindon. Noga złamana w kostce i uraz żeber. Później stwierdzono jeszcze uraz kręgosłupa, ale Węgier nie chciał słyszeć o zakończeniu sezonu. Pomógł wygrać finał Knockout Cup z Edinburgh Monarchs, odwiecznym rywalem Glasgow Tigers.

4 lipca 1996 – dramatyczna data dla kariery Nagy`ego.  Makabryczny wypadek. Nie mógł oddychać. Był wciśnięty w bandę i przygnieciony przez Romana Matouska. Roman był bardziej ociężały niż dobry wojak Szwejk. Doktor Nelson uratował życie Węgrowi. „Robert stracił oddech. Bałem się, że połknie język, musiałem udrożnić mu drogi oddechowe. Odetchnąłem, kiedy zaczął oddychać normalnie, ale kręciło mu się w głowie i nie bardzo wiedział gdzie się znajduje” – opowiadał po zdarzeniu doktor Nelson. Kibice winnym kolizji uznali Czecha. Matousek usiłował się wytłumaczyć, jednak niewiele wskórał. Sam Nagy też mu nie pomógł. „Wiedział, co się dzieje i widział, że wygrałem start. W najgorszym wypadku mógł położyć motocykl, a nie kurczowo się go trzymać. Nie dość, że wprasowało mnie w bandę, to jeszcze Roman we mnie wjechał. Czułem się jakby przejechała po mnie ciężarówka” – opowiadał po zdarzeniu Węgier. Ten wypadek zakończył karierę Węgra na Wyspach. Ścigał się jeszcze w Krośnie, Łodzi, Opolu i Miszkolcu, ale do Anglii nie wrócił. Złamana noga została poddana długiemu procesowi leczenia. Wygrał jeszcze trzy razy indywidualne mistrzostwa Węgier (1998, 2000, 2001), ale do dawnej formy nie powrócił.

Obecnie Węgry takich zawodników nie mają. Próbowali jeszcze ratować resztki dobytku, zgłaszając do naszej ligi klub z Miskolca, wobec braku możliwości ścigania się u siebie. Podobnie jak to czyni od lat Kola Kokin z Daugavpils. Niestety. Madziarzy nie podołali finansowo. Zespół Speedway Miszkolc nie otrzymał licencji na starty w rozgrywkach polskiej drugiej ligi na sezon 2011. Od tego momentu żużel u naszych bratanków to tylko hobby kilku zapaleńców, szukających możliwości kilku startów rocznie, właściwie czysto amatorsko. Niedawno grupa pasjonatów ożywiła na chwilę stary ośrodek w  Nyíregyháza i warto im pomóc, by speedway ostatecznie nie skurczył się o nieobecność Madziarów. Szkoda by było, bo i sukcesy zacne, i tradycje od 1949 roku, i liga od 1974, i wreszcie te… wąsy.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI