fot. Paweł Prochowski
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Nie każdy pewnie wie, gdzie dokładnie znajduje się Tasmania, ale z pewnością wszyscy znają jednego z jej najpopularniejszych ambasadorów – kreskówkowego Diabła Tasmańskiego. I choć pierwotna Tasmania jest częścią dalekiej Australii, to w Polsce też mamy swoją Tasmanię. I jakby było tego mało, jeżdżą tam na żużlu!

Gola. Wieś leżąca w Wielkopolsce, na trasie z Gostynia do Leszna. Trafić tam nietrudno, tym bardziej, jeśli ma się konkretne wskazówki – najpierw trzeba dojechać do Gostynia, następnie obrać kurs na Leszno, skręcić w lewo na Czajkowo i jesteśmy na miejscu. Można też zaufać instynktowi (w formie GPS-u) i próbować dotrzeć na własną rękę, mniej uczęszczanymi trasami, ale trzeba mieć na uwadze, że w tych rejonach komputerowe mapy lubią sobie zrobić wolne. Wybrawszy wariant drugi i pokonawszy wokół Gostynia dystans półmaratonu (na moje szczęście samochodem), lekko opóźniony dotarłem do Goli.

Imprezę było słychać z daleka, choć na pierwszy rzut oka przypominała bardzo udane wesele. Na drugi rzut tylko piękna żużlowa wystawka wskazywała, że raczej nie jest to świętowanie zaślubin. Chyba, że byłoby to wesele żużlowca. W rolę gospodarza wcielił się Włodzimierz Łuczak, przyjaciel stowarzyszenia Tasmania Racing, który zaprezentował żużlowy osprzęt dumnie stojący przy wejściu. W końcu motywem przewodnim było podsumowanie sezonu żużlowców amatorów oraz fanów innych sportów motorowych zrzeszonych w wielkopolskim teamie.

fot. Paweł Prochowski
fot. Paweł Prochowski

Tasmania Racing to oczywiście wyjątkowy skład osobowy, ale również tor. I to nie tylko żużlowy, ale również crossowy, po którym także jeździ sie quadami. Obiekt znajduje się jednak w oddalonych od Goli o około 10 kilometrów Dalabuszkach. Dlaczego?

– Duża część naszego teamu pochodzi z Goli, stąd też to nasz naturalny wybór. W Dalabuszkach jest tor, ale nie ma infrastruktury na imprezę. Jeszcze – mówi z uśmiechem Albert Polaszek, członek teamu. – Impreza podsumowująca sezon jest już nasza tradycją. Dzięki środkom zebranym podczas tego wydarzenia, na stadionie ciągle się coś zmienia – uzupełnia Wojciech Grocki, jeden z trzech założycieli Tasmanii.

Właśnie, a dlaczego Tasmania? Nazwa zespołu pochodzi od nazwy miejsca lokalizacji toru. I wcale nie chodzi tu o marketing, bo najpewniej Dalabuszki Racing również brzmiałoby dobrze. Tereny, gdzie obecnie ścigają się żużlowcy amatorzy, od lat przez miejscowych nazywane były Tasmanią, głównie ze względu na intensywne zarośla i chaszcze.

Tasmański tor z lotu ptaka. Fot. Tasmania Racing
fot. Paweł Prochowski

Sama budowa toru nie była prosta jak przejście z punktu A do punktu B. Teren to jedno, ale trzeba było go najpierw utwardzić i sprowadzić niezbędne materiały. A to kosztuje. Wkład własny w budowę toru wyniósł niemal sto procent. A koszt całej inwestycji liczy się w setkach tysięcy złotych. – Spotkaliśmy się w trójkę, ja, Łukasz Piotrowski i Tomasz Kowalski i stwierdziliśmy, że trzeba coś podbudować – wspomina Wojciech Grocki. – Szukaliśmy czegoś na odludziu, z dala od miasta, ale w obrębie Gostynia. Budowa toru nie była łatwa, bo mnóstwo czasu zajęła dokumentacja dotycząca ochrony środowiska – tłumaczy i dodaje, że otrzymali dużą pomoc od samorządowców, którzy przychylnie spoglądali na ich kolejne prośby, pisma i wnioski. Teraz na torze „angielskim”, jak nazywa go Albert Polaszek, można się ścigać i robią to nie tylko pasjonaci, ale również adepci czarnego sportu.

– Przyjeżdża do nas pan Roman Jankowski z młodymi zawodnikami i chwalą sobie ten obiekt – mówi Polaszek. Co ciekawe, wkrótce tor może być także wyposażony w… dmuchane bandy. Na stadionie w Tasmanii drugie życie otrzymałyby wysłużone dmuchawce ze stadionu Unii Leszno. Do samej instalacji jeszcze pewnie trochę czasu minie, ale plan na najbliższą przyszłość już jest.

fot. Paweł Prochowski

Cała zabawa jednak trochę kosztuje. I nowinki na torze i sprzęt do uprawiania żużla. Jak już zostało to wspomniane, środki są zbierane podczas imprezy podsumowującej sezon i robi się to w bardzo oryginalny sposób – poprzez loterię fantową. Chyba każdy z nas ma w sobie choćby maleńką żyłkę do hazardu, stąd też i ja wspomogłem miejscową kasę, kupując kilka losów w nadziei na oryginalną pamiątkę z Goli. W przerwach między kolejnymi blokami muzycznymi losowano kolejne nagrody. Konferansjer wyczytywał numery, chwila niepewności… i okrzyk radości przy jednym ze stolików. Nagrody były naprawdę zróżnicowane – od kubeczków Tasmanii i przetworów ufundowanych przez sponsorów, przez garnki i sprzęt kuchenny aż do nagród głównych – eleganckiej kanapy, designerskiego roweru czy crossowego motocykla. Szczęśliwców nie brakowało, mi natomiast pozostało obejść się smakiem, choć oczami wyobraźni widziałem już problem pt. „jak zmieszczę rower/motocykl do swojego niezawodnego volkswagena polo”. Na szczęście nie musiałem się tym przejmować. Może w przyszłym roku?

fot. Paweł Prochowski
fot. Paweł Prochowski
fot. Paweł Prochowski

Osobną kwestią pozostaje sprzęt żużlowy, który raczej pozostaje we własnym zakresie. Najczęściej działa tu zasada recyklingu, czyli odkupowanie od zawodowych żużlowców niepotrzebnych części. – Tutaj silnik jest od Musielaka, ten motocykl i kewlar od Grześka Zengoty, a siodełko od Pawlickiego – opowiada Albert Polaszek. Tego ostatniego nietrudno się domyślić, bo jest ono oznaczone rzucającym się w oczy napisem „Piter”. Na sali głównej, nazwanej nie tylko na potrzeby imprezy balową, również nie brakuje żużlowych akcentów. W centralnym miejscu wisi baner Tasmanii ze zdjęciem Leigh Adamsa, a na ścianach kewlary do złudzenia przypominające te, w których ścigał się Australijczyk. – Oczywiście wszyscy jesteśmy fanami Unii Leszno, więc naturalnie Leigh Adams to dla nas legenda. Chcielibyśmy, żeby w przyszłości nasz stadion nosił jego imię – podkreśla Polaszek.

fot. Paweł Prochowski
fot. Paweł Prochowski

Niejednokrotnie żużlowych pasjonatów, którzy czynnie realizują swoje zainteresowania, nazywa się amatorami (padło nawet w tekście powyżej). Warto jednak podkreślić, że tego stwierdzenia używa się wyłączenie jako przeciwieństwo zawodowego speedwaya, bo członkowie Tasmanii przygotowaniem i zamiłowaniem do tego sportu mogliby obdarzyć niejednego profesjonalnego zawodnika.

Przechadzając się salą balową podszedł do mnie jeden z zawodników – Artur Piotrowski – i dzięki rozmowie z nim mogłem spojrzeć na tę odmianę żużla z innej perspektywy. – To oczywiście jest dla nas zabawa, nie ma mowy o zawodowej jeździe, bo brakuje czasu, umiejętności czy funduszy, by równać się z zawodowcami. I wiek już nie ten – uśmiecha się. – Jednak kiedy organizuje się turnieje indywidualne i na starcie staje czterech żądnych zwycięstwa facetów, wtedy kończy się zabawa – dodaje. I pokazuje mi na swoim telefonie zdjęcia z kolejnych imprez. – Tu w Pardubicach jeździliśmy w sześciu, niesamowite przeżycie! A tutaj – w Libercu – stanąłem na podium – chwali się. Na fotografii na jego twarzy rysuje się jednak pewne niezadowolenie czy rozczarowanie. W pełni zrozumiałe – ja pewnie też nie skakałbym z radości, gdybym wygrywał wszystkie biegi, a w finale przyjechał drugi. Taki sukces docenia się po czasie. – Chciałbym podkreślić, ile zawdzięczam panu Włodzimierzowi Łuczakowi, który mnie sponsoruje – mówi Piotrowski i pokazuje obszycia motocykla. On akurat ma personalizowane obszycia, na których znajdziemy logo nie tylko Tasmanii, ale także znak graficzny jego teamu. Upewniam się raz jeszcze, czy nie chciałby spróbować w zawodowstwie. – Nie, nie – stanowczo zaprzecza. – My jeździmy dla zabawy, po prostu to kochamy – dodaje.

Artur Piotrowski. fot. Paweł Prochowski
Od lewej: Albert Polaszek, Artur Piotrowski i Włodzimierz Łuczak. fot. Paweł Prochowski

Jazda, pasja i samorealizacja to jedno, ale w wielkopolskiej Tasmanii chcą także szkolić młody narybek. – To nasze marzenie, stworzenie takiego centrum szkolenia młodzieży, żeby ta młodzież mogła sobie tego sportu żużlowego „liznąć” – przyznaje Albert Polaszek. I choć w okolicy działają inne tory amatorskie, to zawodnicy Tasmania Racing nie traktują ich jako konkurencji. – Zdarzało się nawet wspólnie organizować zawody – przyznaje Włodzimierz Łuczak.

– Chcemy także, żeby każdy Kowalski „z ulicy” mógł do nas przyjść i zobaczyć, jak to wygląda, spróbować tego żużla z bliska. Z wysokości trybun wydaje się to może łatwe, ale do tych maszyn trzeba podejść z ogromną pokorą – dodaje Polaszek.

I ja również takie zaproszenie otrzymałem, żeby wybrać się na tor i spróbować swoich sił. Nie omieszkam z niego skorzystać, bo byłoby to po części spełnienie marzeń z dzieciństwa, a i nikt nie mógłby mi zarzucić, że nigdy na motocyklu nie siedziałem. Okazja na pewno ku temu będzie, bo w Tasmanii jeżdżą właściwie cały rok. Przeszkadza tylko deszcz, ale już np. mróz czy śnieg niekoniecznie – wtedy zakłada się kolce na koła i można dalej bawić się żużlem.

Tymczasem zostawiłem biesiadników w Goli i ruszyłem w drogę powrotną do Wrocławia. Tam zabawa trwała do białego rana, a ja przed wschodem słońca wróciłem do domu. Szybko wróciłem – tym razem już pokornie przyjąłem wskazówki od bardziej doświadczonych.

fot. Paweł Prochowski

PAWEŁ PROCHOWSKI