Nie każdy pewnie wie, gdzie dokładnie znajduje się Tasmania, ale z pewnością wszyscy znają jednego z jej najpopularniejszych ambasadorów – kreskówkowego Diabła Tasmańskiego. I choć pierwotna Tasmania jest częścią dalekiej Australii, to w Polsce też mamy swoją Tasmanię. I jakby było tego mało, jeżdżą tam na żużlu!
Gola. Wieś leżąca w Wielkopolsce, na trasie z Gostynia do Leszna. Trafić tam nietrudno, tym bardziej, jeśli ma się konkretne wskazówki – najpierw trzeba dojechać do Gostynia, następnie obrać kurs na Leszno, skręcić w lewo na Czajkowo i jesteśmy na miejscu. Można też zaufać instynktowi (w formie GPS-u) i próbować dotrzeć na własną rękę, mniej uczęszczanymi trasami, ale trzeba mieć na uwadze, że w tych rejonach komputerowe mapy lubią sobie zrobić wolne. Wybrawszy wariant drugi i pokonawszy wokół Gostynia dystans półmaratonu (na moje szczęście samochodem), lekko opóźniony dotarłem do Goli.
Imprezę było słychać z daleka, choć na pierwszy rzut oka przypominała bardzo udane wesele. Na drugi rzut tylko piękna żużlowa wystawka wskazywała, że raczej nie jest to świętowanie zaślubin. Chyba, że byłoby to wesele żużlowca. W rolę gospodarza wcielił się Włodzimierz Łuczak, przyjaciel stowarzyszenia Tasmania Racing, który zaprezentował żużlowy osprzęt dumnie stojący przy wejściu. W końcu motywem przewodnim było podsumowanie sezonu żużlowców amatorów oraz fanów innych sportów motorowych zrzeszonych w wielkopolskim teamie.
Tasmania Racing to oczywiście wyjątkowy skład osobowy, ale również tor. I to nie tylko żużlowy, ale również crossowy, po którym także jeździ sie quadami. Obiekt znajduje się jednak w oddalonych od Goli o około 10 kilometrów Dalabuszkach. Dlaczego?
– Duża część naszego teamu pochodzi z Goli, stąd też to nasz naturalny wybór. W Dalabuszkach jest tor, ale nie ma infrastruktury na imprezę. Jeszcze – mówi z uśmiechem Albert Polaszek, członek teamu. – Impreza podsumowująca sezon jest już nasza tradycją. Dzięki środkom zebranym podczas tego wydarzenia, na stadionie ciągle się coś zmienia – uzupełnia Wojciech Grocki, jeden z trzech założycieli Tasmanii.
Właśnie, a dlaczego Tasmania? Nazwa zespołu pochodzi od nazwy miejsca lokalizacji toru. I wcale nie chodzi tu o marketing, bo najpewniej Dalabuszki Racing również brzmiałoby dobrze. Tereny, gdzie obecnie ścigają się żużlowcy amatorzy, od lat przez miejscowych nazywane były Tasmanią, głównie ze względu na intensywne zarośla i chaszcze.
Sama budowa toru nie była prosta jak przejście z punktu A do punktu B. Teren to jedno, ale trzeba było go najpierw utwardzić i sprowadzić niezbędne materiały. A to kosztuje. Wkład własny w budowę toru wyniósł niemal sto procent. A koszt całej inwestycji liczy się w setkach tysięcy złotych. – Spotkaliśmy się w trójkę, ja, Łukasz Piotrowski i Tomasz Kowalski i stwierdziliśmy, że trzeba coś podbudować – wspomina Wojciech Grocki. – Szukaliśmy czegoś na odludziu, z dala od miasta, ale w obrębie Gostynia. Budowa toru nie była łatwa, bo mnóstwo czasu zajęła dokumentacja dotycząca ochrony środowiska – tłumaczy i dodaje, że otrzymali dużą pomoc od samorządowców, którzy przychylnie spoglądali na ich kolejne prośby, pisma i wnioski. Teraz na torze „angielskim”, jak nazywa go Albert Polaszek, można się ścigać i robią to nie tylko pasjonaci, ale również adepci czarnego sportu.
– Przyjeżdża do nas pan Roman Jankowski z młodymi zawodnikami i chwalą sobie ten obiekt – mówi Polaszek. Co ciekawe, wkrótce tor może być także wyposażony w… dmuchane bandy. Na stadionie w Tasmanii drugie życie otrzymałyby wysłużone dmuchawce ze stadionu Unii Leszno. Do samej instalacji jeszcze pewnie trochę czasu minie, ale plan na najbliższą przyszłość już jest.
Cała zabawa jednak trochę kosztuje. I nowinki na torze i sprzęt do uprawiania żużla. Jak już zostało to wspomniane, środki są zbierane podczas imprezy podsumowującej sezon i robi się to w bardzo oryginalny sposób – poprzez loterię fantową. Chyba każdy z nas ma w sobie choćby maleńką żyłkę do hazardu, stąd też i ja wspomogłem miejscową kasę, kupując kilka losów w nadziei na oryginalną pamiątkę z Goli. W przerwach między kolejnymi blokami muzycznymi losowano kolejne nagrody. Konferansjer wyczytywał numery, chwila niepewności… i okrzyk radości przy jednym ze stolików. Nagrody były naprawdę zróżnicowane – od kubeczków Tasmanii i przetworów ufundowanych przez sponsorów, przez garnki i sprzęt kuchenny aż do nagród głównych – eleganckiej kanapy, designerskiego roweru czy crossowego motocykla. Szczęśliwców nie brakowało, mi natomiast pozostało obejść się smakiem, choć oczami wyobraźni widziałem już problem pt. „jak zmieszczę rower/motocykl do swojego niezawodnego volkswagena polo”. Na szczęście nie musiałem się tym przejmować. Może w przyszłym roku?
Osobną kwestią pozostaje sprzęt żużlowy, który raczej pozostaje we własnym zakresie. Najczęściej działa tu zasada recyklingu, czyli odkupowanie od zawodowych żużlowców niepotrzebnych części. – Tutaj silnik jest od Musielaka, ten motocykl i kewlar od Grześka Zengoty, a siodełko od Pawlickiego – opowiada Albert Polaszek. Tego ostatniego nietrudno się domyślić, bo jest ono oznaczone rzucającym się w oczy napisem „Piter”. Na sali głównej, nazwanej nie tylko na potrzeby imprezy balową, również nie brakuje żużlowych akcentów. W centralnym miejscu wisi baner Tasmanii ze zdjęciem Leigh Adamsa, a na ścianach kewlary do złudzenia przypominające te, w których ścigał się Australijczyk. – Oczywiście wszyscy jesteśmy fanami Unii Leszno, więc naturalnie Leigh Adams to dla nas legenda. Chcielibyśmy, żeby w przyszłości nasz stadion nosił jego imię – podkreśla Polaszek.
Niejednokrotnie żużlowych pasjonatów, którzy czynnie realizują swoje zainteresowania, nazywa się amatorami (padło nawet w tekście powyżej). Warto jednak podkreślić, że tego stwierdzenia używa się wyłączenie jako przeciwieństwo zawodowego speedwaya, bo członkowie Tasmanii przygotowaniem i zamiłowaniem do tego sportu mogliby obdarzyć niejednego profesjonalnego zawodnika.
Przechadzając się salą balową podszedł do mnie jeden z zawodników – Artur Piotrowski – i dzięki rozmowie z nim mogłem spojrzeć na tę odmianę żużla z innej perspektywy. – To oczywiście jest dla nas zabawa, nie ma mowy o zawodowej jeździe, bo brakuje czasu, umiejętności czy funduszy, by równać się z zawodowcami. I wiek już nie ten – uśmiecha się. – Jednak kiedy organizuje się turnieje indywidualne i na starcie staje czterech żądnych zwycięstwa facetów, wtedy kończy się zabawa – dodaje. I pokazuje mi na swoim telefonie zdjęcia z kolejnych imprez. – Tu w Pardubicach jeździliśmy w sześciu, niesamowite przeżycie! A tutaj – w Libercu – stanąłem na podium – chwali się. Na fotografii na jego twarzy rysuje się jednak pewne niezadowolenie czy rozczarowanie. W pełni zrozumiałe – ja pewnie też nie skakałbym z radości, gdybym wygrywał wszystkie biegi, a w finale przyjechał drugi. Taki sukces docenia się po czasie. – Chciałbym podkreślić, ile zawdzięczam panu Włodzimierzowi Łuczakowi, który mnie sponsoruje – mówi Piotrowski i pokazuje obszycia motocykla. On akurat ma personalizowane obszycia, na których znajdziemy logo nie tylko Tasmanii, ale także znak graficzny jego teamu. Upewniam się raz jeszcze, czy nie chciałby spróbować w zawodowstwie. – Nie, nie – stanowczo zaprzecza. – My jeździmy dla zabawy, po prostu to kochamy – dodaje.
Jazda, pasja i samorealizacja to jedno, ale w wielkopolskiej Tasmanii chcą także szkolić młody narybek. – To nasze marzenie, stworzenie takiego centrum szkolenia młodzieży, żeby ta młodzież mogła sobie tego sportu żużlowego „liznąć” – przyznaje Albert Polaszek. I choć w okolicy działają inne tory amatorskie, to zawodnicy Tasmania Racing nie traktują ich jako konkurencji. – Zdarzało się nawet wspólnie organizować zawody – przyznaje Włodzimierz Łuczak.
– Chcemy także, żeby każdy Kowalski „z ulicy” mógł do nas przyjść i zobaczyć, jak to wygląda, spróbować tego żużla z bliska. Z wysokości trybun wydaje się to może łatwe, ale do tych maszyn trzeba podejść z ogromną pokorą – dodaje Polaszek.
I ja również takie zaproszenie otrzymałem, żeby wybrać się na tor i spróbować swoich sił. Nie omieszkam z niego skorzystać, bo byłoby to po części spełnienie marzeń z dzieciństwa, a i nikt nie mógłby mi zarzucić, że nigdy na motocyklu nie siedziałem. Okazja na pewno ku temu będzie, bo w Tasmanii jeżdżą właściwie cały rok. Przeszkadza tylko deszcz, ale już np. mróz czy śnieg niekoniecznie – wtedy zakłada się kolce na koła i można dalej bawić się żużlem.
Tymczasem zostawiłem biesiadników w Goli i ruszyłem w drogę powrotną do Wrocławia. Tam zabawa trwała do białego rana, a ja przed wschodem słońca wróciłem do domu. Szybko wróciłem – tym razem już pokornie przyjąłem wskazówki od bardziej doświadczonych.
PAWEŁ PROCHOWSKI
Żużel. Przyszłość żużla wraca do akcji! Startuje U24 Ekstraliga
Żużel. Wrócił do Krosna w barwach Polonii. „Dobrze zrobiłem, stawiając na Bydgoszcz”
Żużel. Po meczu w Gorzowie był załamany. „Musiałem wyłączyć telefon”
Żużel. Falubaz głodny kolejnych punktów! Hampel: Zrobimy wszystko, by wygrać w Lesznie
Żużel. Zabrakło dla niego miejsca w Poznaniu. Zawody w ojczyźnie zakończył z kompletem!
Żużel. Australijczyk został zawieszony przez spóźnienie na samolot! Obyło się bez poważniejszych konsekwencji!