Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Powiem Wam, moi mili, że czuć żużel w powietrzu. Gdzie się człowiek nie obejrzy, tam już trenują. Martin Smolinski odwiedził nawet Węgry, aby kilka kółek zaliczyć. A więc za chwileczkę, za momencik żużlowy sezon zacznie się kręcić. 

Co jest niezbędne zawodnikowi do dobrych startów? Oczywiście, wola walki i sprzęt. Jednak to nie wszystko. Potrzebni też są sponsorzy, którzy pomagają finansowo. A na co niektórzy tę sponsorską pomoc przeznaczają, to nie zawsze trzeba pisać. Takich trudnych przypadków znam wiele. 

Nie myślcie sobie, że Egon Müller nie ma praktyki w poszukiwaniu sponsorów. Gdy zacząłem odnosić swoje pierwsze zwycięstwa, to, wiadomo, byłem głodny sukcesów. Na samym głodzie daleko się jednak nie zajedzie, sukcesy to także sprzęt, samochody, kombinezony etc. Zatem pomyślałem sobie: „Egon, zacznij sobie szukać sponsorów.”

O menedżerach teamów wtedy jeszcze nikt nie śnił. O ile się nie mylę, to chyba Marcel Gerhard jako pierwszy miał kogoś, kto profesjonalnie szukał sponsorów. Ja zacząłem swoje poszukiwania na przełomie sezonów 1973/74. Najpierw kupiłem chyba wszystkie gazety, w których reklamowały się jakiekolwiek firmy, mające coś wspólnego ze sportem motorowym. Do tego dokupiłem sobie maszynę do pisania za 55 marek. I zacząłem pisać listy. Do każdej firmy po kolei. Nazywam się Egon Müller, jeżdżę na żużlu, zamierzam być mistrzem świata i chciałbym zapytać, czy byłaby możliwa nasza współpraca – tak to mniej więcej szło.

Codziennie wieczorem pisałem po pięć, siedem listów. W sumie wysłałem około dwustu próśb o wsparcie. Mało odpowiedzi przyszło. Raptem chyba dwie albo trzy firmy odpisały. Wiecie, kto był moim pierwszym sponsorem? Na jeden z listów odpowiedziała firma produkująca kaski i różne inne akcesoria motocyklowe. Okazało się, że ta firma jest w Niemczech przedstawicielem włoskiego producenta. W ramach umowy sponsorskiej dostałem… dwa kaski na sezon. To nie do końca mnie satysfakcjonowało, ponieważ najważniejsze było zdobycie pieniędzy na inwestycje w sprzęt. Zacząłem negocjować do tego stopnia, że doszliśmy do porozumienia. Zamiast dwóch kasków, dostałem od mojego sponsora dziesięć, przy czym w umowie znalazł się zapis, że pozostałe osiem kasków mogę komuś po prostu sprzedać i zachować sobie pieniądze. Myślicie że wtedy było tak łatwo opędzlować osiem kasków? Ebay jeszcze nie funkcjonował, więc trochę zachodu mnie to kosztowało. Ostatecznie się udało i trochę marek do kieszeni wpadło.

A więc w tamtych czasach, kochani moi, żużlowiec nie dość, że był sportowcem, to jeszcze marketingowcem. A do tego nabywał doświadczenie w aktywnej sprzedaży produktów. Takie to były czasy. Nie jak dziś, że nad mistrzem świata czuwa sztab ludzi. Choć na koniec Wam powiem, że i mając obok siebie sztab ludzi można marketingowo wypadać jak amator…

Wasz EGON