Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Moi mili. Wcale nie jest tak, że Wasz stary Egon to tylko Niemcy, Niemcy i Niemcy. Z Waszym żużlem też miałem do czynienia i to wcale niemało.  Trochę startowałem w Polsce jako zawodnik, a później byli tacy, którzy chcieli, abym robił im silniki. 

Któregoś dnia do moich drzwi zapukał pewien człowiek i mówi do mnie tak: „Jestem Polakiem, ale mówię płynnie po niemiecku”. Pomyślałem sobie – super, dogadamy się. Zacząłem się jednak szybko zastanawiać, w czym miałbym mu pomóc. On ten człowiek mówi tak „Mam mały interes w Niemczech, również małą fabrykę koło Grudziądza i chcę, aby Pan zobaczył w Polsce jeden niesamowity talent i mu pomógł”.

Zapytałem, gdzie chłopaka zobaczę i usłyszałem, że w Grudziądzu. Dogadaliśmy się w końcu tak, że mnie zawiozą do Grudziądza, a później odwiozą do domu. Wcześniej natomiast zaznaczyłem, że swoim autem nie jadę. Bo można wrócić bez. To taki żart, u nas swego czasu był popularny…

Żart żartem, ale w latach 90. mój kumpel stracił w Polsce mercedesa. No więc zawieźli mnie do tego Grudziądza, gdzie zobaczyłem chłopaka w czasie meczu ligowego. Nazywał się Robert Dados. Faktycznie, jeździł niesamowicie. Bez strachu, myślał i miał niesamowity balans ciałem. Jednym mi zaimponował. Podniosło mu w pewnym momencie przednie koło. Większość zawodników odejmuje wtedy gaz, a on na tym jednym kole jechał dalej, aż samo opadło. Od razu wiedziałem, że to talent czystej wody. Po meczu ten jego sponsor powiedział mi tak „Chcemy od ciebie motocykl, aby zobaczyć, co Robert na nim zrobi”.

Motor przygotowałem. I wiecie, co Wam powiem? On na tym jednym motocyklu cuda robił. Czuł go niesamowicie. Po prostu kosmicznie. Zacząłem mu pomagać. Jeśli się nie mylę, to w Grudziądzu, w tamtym sezonie, byłem szesnaście razy z powodu tego chłopaka. Pokochałem go jak syna. Rozumieliśmy się doskonale. Kiedy mu mówiłem „Robert, musisz pojechać tak i tak, będzie szybciej”, tylko patrzył z tym swoim błyskiem w oczach  i mówił „ok, boss” albo po niemiecku „ja, chef” (tak, szefie – dop. red). Wyciągał wnioski i uczył się. W tym samym sezonie był finał indywidualnych mistrzostw świata juniorów w Pile. Robert się zakwalifikował. Ciśnienia na tytuł nie mieliśmy, byli więksi kozacy.

Wyścig dodatkowy o złoty medal finału IMŚJ w Pile

Po latach przyznaję, że bardzo mi jednak zależało, by Robert wypadł jak najlepiej. Po prostu już bardzo go lubiłem. Miał przygotowane przeze mnie dwa silniki. Zarządziłem to samo, co u siebie w ostatnim roku mojej kariery. Wtedy na każde zawody miałem nowy tłok. Roberta silniki miały tłoki lżejsze o więcej niż 300 gramów. Lżejsze tłoki powodują lepszy start i odejście, bo po prostu silnik jest lżejszy. Na trening był jeden motor, na zawody drugi. Tam, w Pile, zdarzyła się taka śmieszna historia. Miałem wtedy kontuzję nogi, była w gipsie, poruszałem się o kulach. Trening śledziłem z trybun. Na treningu zauważyłem, że motocykl jest źle spasowany do toru. Schodziłem do parkingu i upadłem ze schodów, ale tak, że nikt nie zauważył, a samemu było ciężko wstać. Jakoś przy pomocy dobrych ludzi do tego parkingu jednak dotarłem. Pytam Roberta, o co chodzi, że słabo to wygląda, a on mi na to, że mechanicy poprawili coś sami, aby był lepszy moment obrotowy. Chryste Panie, ale się wk… urzyłem wtedy.

Ostatecznie sprawdziliśmy dwa motory na treningu. W finale Robert pierwszy bieg przegrał, o ile dobrze pamiętam. Tzn. był drugi. Powiedziałem wtedy zdecydowanie, że aby coś jeszcze z tego było, trzeba zejść ząb niżej w przełożeniach. I zaczęło tak żreć, że jego jazda plus moje silniki dowiozły nas do tytułu. To było wspaniałe. Jak on się wtedy cieszył. O tym, co było po finale i jak nasze losy później się potoczyły, jeszcze na pewno będzie. Jedno Wam powiem – kiedy kupił sobie później ten motocykl wyścigowy, to się wkurzyłem i kazałem sprzedać. Robert, jak Robert, zawadiacko się tylko uśmiechnął i powiedział to swoje „ok, boss…”

Wasz EGON