fot. archiwum Egona Mullera
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Witajcie moi kochani. Zaczynają się wakacje, więc wszyscy sobie odpoczniemy. Mam nadzieję, że i ja również. Przedtem jednak przypomnę Wam moje „doświadczenia” czy wspomnienia, jakie miałem z bardzo dobrym, ale rzadko wspominanym zawodnikiem o pseudonimie „PC”. Oczywiście chodzi o Petera Collinsa. 

 

Pierwszy raz z nim do czynienia miałem podczas finału Mistrzostw Świata na długim torze w Schessel. To był 1974 rok. Świata wtedy jeszcze nie zawojował, ale było widać, że ma chłopak smykałkę do ścigania. Miał papiery na jazdę. Niedługo potem było mi dane poznać – jak go tam zwali: „PC” – z zupełnie innej strony. W Gutersloh były zawody na trawie. Powiem Wam – zresztą znacie mnie już z tej strony – jechałem po zwycięstwo. Kurczę, miałem z nim na tej trawie pełne ręce roboty. Ostatecznie jechałem tam po zwycięstwo, ale właśnie „PC” mi je zabrał. Był nie do pokonania. Drugie miejsce przypadło w zawodach mojej osobie i nie powiem, abym był z przebiegu wydarzeń wtedy zadowolony. Przegrałem i tyle.

Za rok znowu z tym „PC” spotkaliśmy się w finale mistrzostw świata na Waszym Stadionie Śląskim w Chorzowie i wtedy Peter Collins pokazał, kto rządzi na świecie. Ja skończyłem bodajże jako ósmy, a on wywalczył tytuł mistrza świata. Za rok znów stanął na podium, tym razem ze srebrnym medalem. Powiem Wam jedno: dla mnie Peter Collins to był jeden z lepszych zawodników w historii. Imponował refleksem i bardzo, podkreślam: bardzo dobrą techniką.

Mamy z Peterem jeden wspólny powód do dumy. Do dziś jeden z naszych biegów jest uznawany za jeden z najbardziej atrakcyjnych w historii wyścigów na długim torze. W 1984 roku w Herxheim, nie na klasyku, a na długim torze, ścigaliśmy się w pewnym momencie  ramię w ramię i wszyscy przeżyli. Niesamowity bieg. Nie ma co czarować, parę razy się łokciami otarliśmy, ale wszystko było z duchem sportu. Collins bieg wygrał. Zasłużenie. Ścigał mnie trzy okrążenia, a na końcu „dopadł”. Ja byłem wtedy chyba wicemistrzem świata, a Peter bodajże czwarty. Parę lat później w jakimś plebiscycie „okrzyknięto” ten bieg najlepszym wyścigiem w historii długiego toru.

Mało kto wie, ale Peter Collins pewnie byłby parę razy mistrzem świata, gdyby nie pewien upadek na długim torze. Doszedł po nim oczywiście do siebie, ale – jak to mówili w naszym żargonie – jeździł już coraz „ciszej”, a jak się tak jeździ, to już wiadomo, że nie wstawi się głowy na torze tam, gdzie trzeba. Z Peterem Collinsem kojarzy mi się jeszcze jedna historia. Podczas tournée w Australii. Jechaliśmy z Adelajdy do Perth pożyczonym samochodem. Wtedy tamtejsi Aborygeni mieli taką zabawę, która polegała na rzucaniu kamieniami w samochody i uciekaniu do buszu, no bo kto ich tam znajdzie… Trafili oczywiście w nasz samochód. Jechałem ja, Zenon Pech oraz własnie Collins z żoną. Przednia szyba w drobny mak. Plech jako jedyny zachował „zimną krew”. Wysiadł, otworzył bagażnik. Ubrał kask, gogle i usiadł za kierownicą. Collins był w szoku, ja nie w mniejszym. Zenon przejechał tak całą noc, aż dojechaliśmy do Perth. Peter potem długie lata wspominał tą podróż z samochodem bez przedniej szyby, a my zawsze przy okazji spotkań wspominaliśmy, jak to bezlitośnie „lał” nas na torze…

Do następnego, już po wakacjach kochani. Odpoczywajcie.

EGON MULLER