Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

„Wiła wianki”, czyli odsiecz w Nowej Hucie.

Pojechaliśmy sobie przez całą Polskę, aż do Krakowa na mecz z ówczesnym, chwilowym liderem tabeli, Wandą. Paniska z wielkomiejskiego Grudziądza, w kupie czuły się silne, a że jeszcze wyły całą drogę znaną pieśń patriotyczną „Wiła wianki”, w zawrotnej liczbie kilkuset zwrotek, to i rezonu nie brakowało. W hotelu ma się rozumieć ciąg dalszy swawoli i… brakło. Tyle, że nie rezonu, a bardziej napojów energetycznych. Tradycyjnie więc, staropolskim obyczajem, wysłano najmłodszego w asyście najbardziej… stabilnego, tak to określmy, do nocnego po zapasy, by jakoś do rana przetrwać. Sęk w tym, że coś długo nie wracali. Uradziliśmy wtedy, że pewnie toczą nierówną walkę z tubylcami i koniecznie trzeba ich wesprzeć.

Na odsiecz udał się kolejny dziarski duet, tym razem z moim udziałem. Nos nas nie zawiódł. Przed sklepem „coś” się działo, a brali w tym udział nasi wysłannicy z forpoczty. Widząc przeważające siły wroga, bez zbędnych ceregieli przystąpiliśmy do hardego wyłuszczania swych racji. Niestety. To nie spodobało się wyraźnie miejscowym. W rękach pojawiły się kosy, a rdzenni przedstawiciele Nowej Huty, o której w ten sposób przekonaliśmy się, czemu zawdzięcza swą złą sławę, bez ostrzeżeń słownych ruszyli w naszym kierunku. Podziałało. W tamtym sprincie do hotelu Bolt nie miałby ze mną szans, a życiówki już nigdy nie poprawiłem. Nie ma jak solidna motywacja. Grunt, że następnego dnia zawody drużyna wygrała i bilans starć krakowsko – grudziądzkich, można w ten sposób uznać za remisowy.

Szukajcie, a znajdziecie

Ponownie w mych wspominkach wątek policyjny, choć w owym czasie bardziej milicyjny, jeszcze. Tradycyjnie spóźnieni przez korki, gnaliśmy z bratem do Gdańska, na turniej transmitowany przez „Polsat”, dla którego wówczas się bawiłem w sprawozdawcę. Na miejscu niespodzianka. Miasto zakorkowane… Co robić? Nie było jeszcze GPS-ów, ani telefonów komórkowych, więc zasięgnęliśmy języka u „autochtona”, w kwestii skutecznego skrótu na stadion i w te pędy przez osiedle. Droga jak dukt, brukowa, stożkowa. Stożek pośrodku, a tam dodatkowo… metalowa klapa. Zgodnie z prawidłami sztuki powożenia, wziął ją brat (studzienkę znaczy), między koła, huk i… stoimy. Powiesiliśmy się na owej studzience.

Przybyły na miejsce policjant nie był skory ani podkręcić tempo czynności, które wykonywał jak podczas strajku włoskiego, ani też ulec naszym błagalnym prośbom i urokowi osobistemu, niewątpliwie posiadanemu przez obydwu. Obmierzał, zapisywał jak Niemiec nazwisko Grzegorza Brzęczyszczykiewicza w „Jak rozpętałem II wojnę”, lustrował miejsce przenikliwym wzrokiem i wreszcie… zaczął szukać. Nie, nie, nie! Nie ma sposobu, jak nam pomóc, tylko raczej jak nas… skasować. Jeszcze raz przejrzał papiery auta, sprawdził światła, nas na zawartość alkoholu, której nie było, wreszcie otworzył bagażnik i… twarz rozjaśnił mu szeroki banan. „No, panie kierowco”. zaczął złowrogo, „tym to pan możesz zabić, ale pożaru nie ugasisz”, rzekł z satysfakcją w głosie, wskazując lekko zardzewiałą gaśnicę. Na szczęście miska wytrzymała uderzenie, my wytrzymaliśmy mandat, a zawody wytrzymały do naszego przyjazdu, w ostatniej chwili, na stadion.

Talbot Horizon i Topola Królewska

A propos wpadania na ostatnią chwilę. I znowu z bratem. Miał ci on w tym czasie przyrząd (czasem) do jeżdżenia. Leciwego Talbota Horizona. Gnaliśmy, tradycyjnie dla „Polsatu” – coś pechowa ta stacja na drogach, z Grudziądza do Częstochowy, na mecz miejscowych z Gorzowem. Paręset kilometrów przed nami, parę godzin, na drodze pustawo, no to i dajemy w tempie iście niespacerowym. Za Łodzią, a więc niedaleko celu, nagle „chrup, chrup” i… nie jedziemy. Przed nami „powitawczy” znak Topola Królewska. Wściekły mówię do brata, „przecież w piątek odebrałeś pudło z warsztatu”. A on mi na to z rozbrajającą szczerością „ale do tej pory wymieniłem ledwie kilkaset części, a to pudło ma ich kilka tysięcy”, ot dowcipas, myślałby kto. No dobra. Szybkie myślenie. Komórki, przypomnę, nie istniały, chyba że mózgowe, szare. Droga prawie pusta, na szczęście prawie czyni wielką różnicę. Udało się zatrzymać samochód z tubylcem za kierownicą. Ten podwiózł do najbliższego warsztatu, ale przy niedzieli gość zaoferował jedynie holowanie do siebie na podnośnik i podwózkę, za rozsądną cenę, do Częstochowy na stadion.

Tradycyjnie rzec by można, wpadamy w ostatniej chwili, gdy ekipy są w połowie drogi na prezentację i transmisja się odbywa. Warto było. To wtedy Joe Sreen w ostatnim biegu przeprowadził na przedostatnim łuku decydujący atak na prowadzących Hamilla i Śwista, ratując zwycięstwo dla gospodarzy, a ja rozdarłem się do mikrofonu „Joe Sreen bożyszczem Częstochowy”, za co po zawodach zebrałem burę od nadredaktora, a co pozwoliło mi pozostać w pamięci kibiców i YouTube. Potem jeszcze tylko telefon ze stadionu, ma się rozumieć z aparatu stacjonarnego, do stryja w Radomsku. Oczekiwanie, aż nas odbierze. Dalej pociągiem do domu i powrót kilka dni później,  po chwilowo zdolne do dalszej jazdy, auto.

Wyścig, który nigdy się nie znudzi

Od milionera do pucybuta

Kilka dobrych lat nie śmieję się ze sceny w słynnym „Pretty Woman”, kiedy Julia Roberts próbuje bezskutecznie rozszarpać małże, co kończy się jak Gustlikowa walka z gotowanym jajkiem w „Czterech pancernych”. Czemuż to? Bo sam zaliczyłem podobną historię. Lata temu na rynek, z wielką pompą, wchodziła nowa stacja Wizja TV. Wszystko było światowo, doniośle i z hukiem. Kupili transmisje z żużla, więc dla przedstawicieli klubów urządzono spęd w Warszawie. Zapraszał osobiście Zbigniew Boniek, wtedy jeszcze bez PZPN, reklamowany jako twarz stacji. Skoro proszą, nie wypada odmawiać. Wsiedliśmy zatem z kierowcą Grzegorzem do auta i hajda na stolicę. Hotel Sheraton, w którym odźwierny był lepiej ubrany, wykształcony i znał więcej języków od nas, robił wrażenie. Możliwość zamiany kilku słów z „tym” Bońkiem niemal powalała.

By jednak nie było zbyt kolorowo i tu czaił się podpunkt zapisany drobnym druczkiem. W przerwie prezentacji bowiem zaproszono gości, czyli nas również, na lunch. No i problem. Stół szwedzki w porządku, ale na nim mnóstwo cudacznych potraw, których wcześniej nigdy na oczy nie widzieliśmy, a do tego pułapka. Po kilkanaście łyżek, łyżeczek, widelczyków z różną liczbą pazurków, w różnych wielkościach i o różnym zapewne zastosowaniu. Zupełnie jak Kargul z Pawlakiem na „Batorym” kiedy podszedł kelner, pytając co zamawiają. Ot wieśniak ze mnie, pomyślałem. A żeby nikt nie poczuł się dotknięty, dodam, iż w istocie wywodzę się ze wsi, a przy tym uważam, że to zaszczyt z wielu powodów.

Głodni jak siedem nieszczęść, podjęliśmy nierówną walkę z Sheratonowym menu. I kolejny klops. Coś co przypominało mięczaka, w istocie okazało się skorupiakiem i do tego twardym, więc wymagającym „wzruszenia”. Odwłok też niestety nie był rozmiękczony. Młota pneumatycznego, wiertarki udarowej, a nawet łomu pod ręką nie było, należało więc podpatrzeć jak radzą sobie światlejsi w temacie. Kiedy już nabrałem przekonania, że wiem jak i co, podjąłem próbę sforsowania dostępu do kalorii. I tu porażka. Żarełko pofrunęło w sobie tylko znanym kierunku, na szczęście, niezauważone przez nikogo. Po chwili podszedł kierowca, wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, a w drodze powrotnej zafundowaliśmy sobie podwójny bigos, w przydrożnej, najbliższej knajpce.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI