Tomasz Jędrzejak w czapce Kadyrowa, mistrz Polski z 2012 roku (Zielona Góra). FOT. JAROSŁAW PABIJAN
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W 2012 roku Tomasz Jędrzejak był niemal dominatorem, a jego złoty medal IMP okazał się nie przypadkiem, lecz częścią grubszego, misternego planu. Po tej imprezie champion udzielił wywiadu red. Wojciechowi Koerberowi, wtedy jeszcze w barwach Gazety Wrocławskiej. Dziś wracamy do tamtych wydarzeń, porównań do Małysza, chwilach triumfu i zwątpienia. Przypominamy też, że pod adresem https://zrzutka.pl/35jxt9zbieramy wraz z kibicami fundusze na wykonanie Krasnala Ogóra, który miałby stanąć we Wrocławiu, obok 382 innych takich figurek, i upamiętniać wybitnego sportowca.

Rozmowa z 17 sierpnia 2012 roku

Odespał już Pan i odreagował życiowy sukces w postaci tytułu indywidualnego mistrza Polski?

Oczywiście. Mam same pozytywne odczucia, a już o godz. 17 trening na Stadionie Olimpijskim. Z tego, co wiem, coś się tam szykuje.

Życiowe zakręty niemal jak u Małysza. On chciał kończyć karierę, a został mistrzem świata. Pan również miewał podobnie czarne myśli, a dziś jest najlepszy. Póki co, w kraju. 

No tak, dosyć głośno się teraz o tym mówi. Rzeczywiście były chwile zwątpienia, ale powrót do Wrocławia dobrze mi zrobił, odzyskałem tu drugą młodość i drugą świeżość. Miałem tu idealne warunki do odbudowy, nikt nie wywierał na mnie presji.

Pan chyba jest typem zawodnika, który presję znosi bardzo źle.

We Wrocławiu ogólnie czuję się znakomicie, a wyniki są tego potwierdzeniem. Coś od klubu dostaję i coś temu klubowi daję.

To jak było w tym tarnowskim hotelu, gdzie w chwilach zwątpienia snuł Pan plan o końcu kariery?

Mało tam jeździłem albo jeździłem z różnym skutkiem, więc siedziałem w hotelu i myślałem. Trochę tam byłem skreślony, na dziwnych zasadach. I przyszedł taki moment, że czekając na kolejną decyzję – jadę czy nie jadę – o różnych rzeczach zaczęło się rozmyślać.

I jaki wymyślił Pan sobie wtedy plan B na dalszą część życia?

Różne koncepcje się pojawiały, ja sobie dam w życiu radę. Z jednej strony żużel to nie wszystko, mam wspaniałą rodzinę. Starsza córka Oliwia, która stała ze mną na podium w Zielonej Górze, powiedziała, że musi być na tych zawodach i koniec. Z drugiej strony wiadomo, że ciężko się odciąć od czegoś, czym się człowiek zajmuje od 13. roku życia. Czyli już dwie dekady. Tyle czasu, tyle cierpienia, różnego rodzaju radości i smutków. Miałem trudne chwile, ale były też sygnały, że jakieś zielone światło się dla mnie pali. Sezon w Polsce nie wyszedł, ale poleciałem do Anglii, porobiłem kilka punktów i pokonałem kilku dobrych zawodników. To dało nadzieję. A finał finałów był taki, że jako gość z Tarnowa trafiłem do Wrocławia na turniej, sparing. To był koniec 2010 roku, jeszcze za trenera Cieślaka. Jeździli m.in. Maciek, Świder i ja jako gość zrobiłem wówczas komplet punktów. Wtedy właśnie pojawiła się oferta, bym wrócił do Wrocławia. Od tego się to wszystko zaczęło.

Już rok temu było nieźle, a ostatnio jest wręcz wystrzałowo.

Ja czułem, że już przed rokiem była jazda, szczególnie u siebie na torze. Rozkręcałem się cały czas. I chcę podkreślić, że duża w tym zasługa całego sztabu szkoleniowego. Piotr (Baron) wierzył we mnie od samego początku i powtarzał:” Tomek, ty może sam o tym nie wiesz, ale zobaczysz, że zaczniesz robić jeszcze więcej punktów.” I razem zbudowaliśmy tę formę.

Pańska kariera to takie falowanie i spadanie. Ja pamiętam m.in. wyśmienity 2008 rok i chociażby komplet punktów w domowym meczu z Apatorem Toruń. Pierwsza wrocławska kadencja (2002-03) też miała wiele miłych chwil. Wtedy jednak potrafił Pan wozić dwucyfrówki i Tomasza Golloba we Wrocławiu, za to na wyjazdach kończyło się niejednokrotnie na dwóch nieudanych biegach i pretensjach do trenera za brak kolejnych szans.

Tak było i ja wtedy nie mogłem tego zrozumieć. W ogóle moja kariera to taki rollercoaster. Dziś jednak inaczej na wszystko patrzę, mam więcej doświadczenia, choć nie jestem zawodnikiem kompletnym. Ale to nie tak, że mi się nie chciało. Może po prostu nie byłem do końca gotowy. Zresztą słabsze występy zawsze będą się zdarzać.

FOT. JĘDRZEJ ZAWIERUCHA

Poprzedni mistrzowie Polski dzwonili z gratulacjami?

Być może dzwonili, bo mam dużo nieodebranych połączeń. Szczerze mówiąc, musiałem się trochę wyciszyć. Wyłączyłem telefon i tyle. A

A teraz trzeba wrócić do roboty, by trzymać fason. Tym bardziej, że tytuł zobowiązuje.

Dokładnie. Ja przed finałem IMP wpadłem akurat na dwa tygodnie w lekki kryzys. I sprzętowy, i ogólnie gdzieś forma lekko umknęła. Zacząłem jednak robić wszystko, żeby to odwrócić. Właśnie z myślą o tym finale. Zakupiłem nowy sprzęt i dużo trenowałem. Przed meczem z Unią Leszno niemal dzień w dzień jeździłem na Olimpijskim. Wiedziałem, że jak teraz tego nie naprawię, to finał ucieknie. Jak ta pewność, która troszkę właśnie uleciała. Zrobiłem wszystko, rozrysowałem sobie taki plan – droga po mistrzostwo. I na każdym treningu wmawiałem sobie, pisałem jak dziecko, że to jest ten dzień. Nie da się wygrać złota, jeśli się w to nie wierzy. Owszem, każdy wierzył, ale to musi być coś więcej.

Bywało w ostatnich latach, że polscy żużlowcy kręcili nosami na powołania do kadry. Pan nigdy.

Bo ja uważam, że w każdej dyscyplinie powołanie do reprezentacji to coś niesamowitego. Tu nie ma miejsca na chwilę zastanowienia. Przynajmniej dla mnie nie ma. Na to trzeba sobie zasłużyć, bo jest to coś wielkiego.

Wobec tego miał Pan żal o brak powołania na tegoroczny DPŚ?

Nie. Mimo że w czasie trwania imprezy miałem akurat najwyższą formę w tym sezonie, czułem się wtedy mocny. Gdzie przed Drużynowym Pucharem Świata nie pojechałem, to woziłem komplety. Marek bardzo dobrze mnie jednak zna, i wady, i zalety. On jest dla mnie jak mało kto. Teraz ze mną nie pracuje, ja jestem bardziej doświadczony, ale być może uznał, że tych wad jest więcej. Nie jestem z tego powodu na niego zły. 

Rozmawiał WOJCIECH KOERBER