Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Witold Miszczak to lubelska legenda dziennikarstwa sportowego. Przez wiele lat pracował jako dziennikarz przy żużlu. Jego rozmowa na wizji z Jerzym Mordelem do dziś jest wielokrotnie odtwarzana. O starych czasach żużla w Lublinie oraz o tych nowych w poniższej rozmowie.

Panie Witoldzie, skąd u Pana pasja do dziennikarstwa sportowego?

W latach mojej młodości sport był tak naprawdę jedną z nielicznych rozrywek jakie mieliśmy. Ja grałem jako młody chłopak w koszykówkę, w piłkę nożną. Jako jeden z nielicznych w tamtych czasach miałem piłkę do grania i „łapałem” się oczywiście do każdego składu. Później ta moja pasja do uprawienia sportu przerodziła się w dziennikarstwo sportowe. 

Jazz, tenis, żużel budzą u Pana szczególne zainteresowanie. Która z tych pasji jest jednak numerem jeden?

Wszystkie trzy rzeczy, o których Pan wspomniał, zajmują to samo miejsce w moim sercu. Zamiłowanie do jazzu wzięło się z tego, że jako młody chłopak uczęszczałem do szkoły muzycznej. Rodzicom bardzo na tym zależało. W pewnym momencie stwierdziłem jednak, że dalsza nauka muzyczna nie jest mi potrzebna i pozostało zamiłowanie do jazzu. Ja grywałem na fortepianie. Tenis to kolejna moja pasja, jak i oczywiście żużel.  

Co Pana ujęło w sporcie żużlowym?

Mnie w tym sporcie ujęła obecność lubliniaka – Włodzimierza Szwendrowskiego. Przyznam, że żałuję, iż tak rzadko się go obecnie wspomina. Szwendrowski to był zdecydowanie jeden z najwybitniejszych zawodników naszego kraju. Przypominam, że to właśnie Szwendrowski jako pierwszy Polak pokonał Petera Crevena. Mieliśmy tu w Lublinie swój stadion żużlowy i mieliśmy tego naszego, podkreślam naszego, Szwendrowskiego który na swoim stadionie „dokładał” dokładnie  wszystkim. Podkreślenia warta jest jeszcze jedna rzecz – nasz Włodek był dwukrotnym indywidualnym mistrzem Polski, co do tej pory nie zdarzyło się już żadnemu zawodnikowi z Lublina. 

Co sprawiało, że Szwendrowski, Pana zdaniem, był tym lepszym od innych zawodników?

Włodek przede wszystkim jeździł bardzo odważnie i efektownie. On był w tamtych czasach jedyny w swoim rodzaju. Poza tym czemu był inny – ponieważ oprócz żużla ścigał się jeszcze w wyścigach ulicznych. Wystarczy tu wspomnieć choćby wyścigi o Puchar Kuriera Lubelskiego. Po wojnie za dużo rozrywek w Lublinie nie było i wszyscy jak jeden brat walili na stadion, gdzie był żużel. Ja za daleko nie miałem, ponieważ do stadionu miałem trochę ponad kilometr. Lublin zawsze żył żużlem. Pamiętam, że kiedy już pracowałem jako dziennikarz sportowy, to wedle mojej oceny na stadionie było i po dwadzieścia tysięcy ludzi. Wielokrotnie się żartobliwie sprzeczałem z działaczami Motoru, którzy mówili – „nie Włodek, nie było dwudziestu, było dwanaście.” Oczywiście było to robione przez nich tylko po to, aby z tej „nieujawnionej” liczby kibiców zarobić na te wszystkie asy, które w naszym Lublinie jeździły. 

Do dzisiaj jest Pan głównie kojarzony z redakcją sportową lubelskiej telewizji….

Tak. Sporo lat przepracowałem na różnych stanowiskach w ośrodku radia i telewizji w Lublinie. Przeszedłem wszystkie szczeble mojej, nazwijmy, to dziennikarskiej kariery. Miałem szefa, który pochodził z okolic Wilna i z wileńskim akcentem mi mówił „kocham telewizję jak Wałęsa Związek Radziecki”, więc ty się masz zajmować telewizją i się nią tym samym  zajmowałem. Warto wspomnieć, że w tamtych czasach radio i telewizja tworzyły jedną firmą. Do podziału na radio oraz telewizję doszło dopiero w 1989 roku. Od 1989 roku skupiałem się już na telewizji. Stworzyłem w Lublinie redakcję sportową i w niej jako dziennikarz dotrwałem już do swojej emerytury. 

To głównie dzięki Panu lubelski żużel był wtedy mocno obecny w telewizji…

Tak się złożyło. Faktycznie namawiałem wtedy po awansie Motoru do najwyższej ligi, swoich przełożonych aby postawić na żużel bo był bardzo popularny. Domagali się tego wówczas kibice żużla. To nam się udało. Jako pierwszy oddział Telewizji Polskiej robiliśmy stałe relacje z zawodów żużlowych. Mój dyrektor potem te nasze programy sprzedawał do powstającego wówczas Canal+, który następnie nasze relacje u siebie pokazywał. Doszło do tego, że jak jeździłem na narady na Woronicza, to koledzy w Warszawie wołali do mnie „cześć canalplus”. 

Pan do dziś jest gwiazdą YouTube. Nie może mi chodzić o nic innego jak o pamiętny wywiad z Jurkiem Mordelem…

Jurek Mordel to bardzo fajny chłopak i dobry żużlowiec. Robiliśmy jako telewizja ten żużel i zapraszaliśmy żużlowców do nas. Warto pamiętać, że Jurek wtedy jakoś się ożenił właśnie. No z lekkim sympatycznym uśmiechem na twarzy przyznaję, że ta rozmowa jakoś się nam nie kleiła. Odpowiadał krótko na pytania, to ja tego Jurka podchodziłem, aby coś z rozmowy było – od strony żony, czy żonie się podoba, czy koledzy zadowoleni, a on dalej tak lub nie. Było wesoło. Jurek na pewno był też mocno stremowany. 

Do dziś w środowisku żużlowym często jest używany zwrot „czy żona zadowolona, czy jest pan zadowolony” wśród tego pokolenia, które tamte czasy pamięta…

Tak. Zdaję sobie sprawę, że nieopatrznie te pół minuty pokazane całemu światu swoją „karierę” w mediach zrobiły. Żona Jurka to bardzo sympatyczna dziewczyna i myśmy wszyscy się tak naprawdę doskonale znali. Na pewno była z wywiadu zadowolona (śmiech- dop. red.). Wie pan, Lublin żył wtedy żużlem tak jak żyje dziś. Mnie jako dziennikarza kojarzono z żużlem i, wie pan, ja miałem dużo różnych telefonów choćby od kibiców. Panie redaktorze, a ten, a tamten siedzi tu, robi to i tamto. Lublin żył wtedy żużlem tak jak po latach przerwy żyje obecnie. Stawiając na żużel w telewizji też ten sport jeszcze bardziej promowaliśmy.

Oprócz rozmowy z Mordelem były jeszcze jakieś nietypowe historie związane z Pana pracą przy żużlu?

Na pewno było takich wiele. Wszystkich człowiek już pewnie nie pamięta, ale jest jeszcze jedna, która utkwiła mi w głowie. Jak zespół awansował w 1989 roku do najwyższej ligi pod wodzą Witka Zwierzchowskiego. Notabene Witek też jeździł jako żużlowiec, głównie po bandach, ale robił to dobrze. Więc po tym awansie powiedziałem działaczom – posłuchajcie, co mówią kibice. Wiadomo, po awansie kibice zaczęli mówić – awansowali dopiero teraz, przedtem im się nie chciało i tak dalej. Jak to kibice. Działacze zarzucili mi żartem, że się wymądrzam i mówią – sam się przejedź na motocyklu, to zobaczysz jak jest. Mówię – nie ma sprawy. Marek Kępa dał mi motocykl i się powoli przejechałem przez trzy okrążenia. Zszedłem z motocykla i ci, co widzieli mówią – oooo, redaktor ma mocne ręce. Witek Zwierzchowski mówi – najmocniejsze ręce to mam ja. Mówię do Witka – masz sto dolarów? Okazało się, do dziś nie wiem jakim cudem, że akurat miał te dolary. Siedliśmy i zaczęliśmy się siłować na rękę i Witka pokonałem. Witek mówi – niemożliwe, chcę rewanż. Mówię – dawaj kolejne sto. Witek na to, że nie ma. Oddałem mu więc te sto i mówię – zabieraj, bo ci żona kolacji nie da. W taki śmieszny sposób zaczęła się moja znajomość z Witoldem Zwierzchowskim.

Jak wspomina Pan Hansa Nielsena? 

Dla mnie to nie mistrz. To arcymistrz pod każdym względem. Hans jeździł bardzo fajnie i starał się nie faulować. On miał dobre wychowanie wyniesione z domu. On jak tu przyjeżdżał, to prawda jest taka – o czym do dziś nie każdy pamięta – że służył kolegom z zespołu swoją wiedzą. Przecież był taki sezon, że z jego rad korzystał Robert Jucha i Robert wtedy „ogolił” w Lublinie wszystkich mistrzów świata, którzy tu się pojawili. Pamiętam też jeden wypadek Nielsena w Lublinie. Hans wtedy stracił przytomność. Zadzwoniłem szybko do Warszawy, czy nie chcą newsa w tym temacie. Był tam jeden taki dziennikarz, który żużla za bardzo nie szanował. Pamiętam, że powiedział – Witek, gdybyś zadzwonił i powiedział, że rugbysta ma dwa przyrodzenia, to byśmy to wzięli. Ostatecznie jednak ten news gdzieś tam się znalazł. 

Siódemka marzeń Witolda Miszczaka ….

Będzie ciężko, ale spróbujemy. Na pewno miałem okazję widzieć na żywo wszystkich. Na pewno Włodzimierz Szwendrowski. Zdecydowanie dla mnie number one. Teraz proszę nie traktować kolejności chronologicznie. Na pewno – Marian Stawecki. Był u nas taki zawodnik, później poszedł do Rzeszowa i tam też był silnym punktem. Andrzej Mazur to kolejny. Dokładam Wojtka Kowalskiego. Zabijaka na żużlu, ale też zawodnik o wysokim mniemaniu. Miał rację. Interesował się mocno literaturą i podrywał w Lublinie wówczas ładne kobiety, które z zawodu były choćby profesorkami czy lekarkami. Dobrze ten Kowalski jeździł, ale miał mało siły w spożywaniu pewnych napojów. Kolejny to Tadeusz Berej. Zdobył młodzieżowe mistrzostwo Polski. Najlepszy z ówczesnego teamu Motoru. Dwukrotnie złamał nogę i w pewnym momencie się z tego sportu wycofał. Dziś czasem go widuję, ponieważ jest taksówkarzem. Do tego dochodzą na pewno Marek Kępa i Dariusz Śledź. Darek to był kawał zawodnika i do tego jest niesamowicie inteligentnym chłopakiem. Dziwiłem się osobiście, że nie trenował Lublina po ostatnim awansie. 

Do tego trzeba dołożyć pewnie Hansa Nielsena….

Nie no, panie redaktorze, zaraz. Ja tu mówię o lubliniakach. Jak bierzemy pod uwagę „stranieri”, to ten zespół marzeń nam się rozrośnie oczywiście o Hansa Nielsena i Leigha Adamsa. 

Adamsa jak Pan ocenia? W Lublinie daleko mu było do popularności Hansa Nielsena…

Jedno musi być jasne. W tamtych czasach każdy, kto by startował obok Hansa, byłby w jego cieniu. Hans to był Hans. Adams jak był w Lublinie, to był mistrzem świata juniorów. Jeździł u nas fantastycznie, ale on był Adamsem, a Hans był Hansem. Nie było opcji, aby stał się bardziej popularny od niego. Możliwe, że wyszło nam więcej niż siedmiu, ale tych zawodników bym osobiście wyróżnił. 

Jak Pan porówna dzisiejszy żużel do tego, który był trzydzieści, czterdzieści lat temu?

To są inne czasy. Jeździ się zupełnie inaczej. Jeździ się zdecydowanie agresywniej aniżeli kiedyś. Wszystko się skomercjalizowało i to w sposób niezwykły. My jako Lublin jesteśmy na skraju wydarzeń ekonomicznych. Leżymy w najbardziej ubogim rejonie Polski, a pieniądze na żużel się znajdują i chwała Bogu za to. To jest już zdecydowanie inny żużel. Nie wiadomo, czy lepszy czy gorszy, ale na pewno inny. Stawki punktowe, które otrzymują zawodnicy, są nie z tej ziemi i te pieniądze trzeba przecież pozyskać. 

Obecne sukcesy drużyny z Lublina z pewnością Pana cieszą…

Naturalnie, że tak. Powiem uczciwie – nie wierzyłem, że się utrzymamy w ekstralidze. Zespół, mimo różnych przeciwności, jak na skład w jakim startował, spisał się bardzo dobrze. 

Dziś co Pan porabia?

Dziś zasłużona emerytura. Pracowałem tu jeszcze w takim tygodniku sportowym przez pięć lat, ale niestety upadł. Można powiedzieć – cieszę się życiem emeryta. Dziennikarsko już się nigdzie nie „ścigam”. Poza zawodem.

Jak ocenia Pan obecne dziennikarstwo sportowe?

Powiem panu szczerze, na koniec rozmowy. Dziennikarstwo sportowe potężnie podupadło. Często obecność dziennikarza na zawodach sportowych graniczy z cudem. Technika, internet robią swoje. Kiedyś dziennikarze szanowali stronę, o której pisali i wzajemnie. Dziś takie relacje to rzadkość. Mało jest tych dziennikarzy, którzy rzetelnie podchodzą do swojej pracy. To tak jak jeden dziennikarz dzwoni po relację z meczu i pyta trenera jaki wynik. Ten odpowiada z żartem – przegraliśmy 0:9, ale po wyrównanym meczu. Proszę wierzyć – nie brak takich, którzy przelewają to na papier…

Dziękuję za rozmowę. 

Dziękuję również i pozdrawiam wszystkich sympatyków czarnego sportu.