Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś dalsza część książki „Pół wieku na czarno” i druga część drugiego rozdziału pt. „Najostrzejsza ekipa w kraju”. O częstochowskich muszkieterach i angielskiej przygodzie. Miłej lektury.

Następnym kosynierem w drużynie był Andrzej Jurczyński. Dobry grajek, odważny ponad miarę. „Ruski” – tak go nazywaliśmy. Nie wiem, jak było u niego z czytaniem, ale napis „restauracja” odczytał jako „rusyfikacja”, co również się przyczyniło do wyboru takiej a nie innej ksywki. „Ruski” słynął z tej swojej zadziorności na torze. Wielu twierdzi, że mistrz Polski Konstanty Pociejkowicz (Rybnik 1960) był również mistrzem naszego kra ju w odnoszeniu najróżniejszych uszkodzeń ciała, lecz w mojej opinii to Andrzej odnotował na tym polu jeszcze większe i liczniejsze dokonania. Trudno w zasadzie zgadnąć, jakiego złamania nie miał.

A więc Andrzej przeszedł do historii jako ten, który przeżył operację na żywca. Rzecz działa się w Czerwonogrodzie, o czym wspomnę też w rozdziale o kontuzjach. Rozpruli go wówczas hakiem i ze dwie godziny trwało szycie całego boku. Szczęście w nieszczęściu, że nie uszkodził za bardzo nerek i innych narządów wewnętrznych. Składają go w rosyjskim szpitalu, a tu Andrzejowi policzek zaczyna się nagle zapadać. Lekarze nie zauważyli, że miał też chłopak kość policzkową połamaną. Przylecieli do niego profesorowie z Moskwy, dali znieczulenie, przypięli pasami i się zaczęło. Gęba na haki i od spodu, brechami jakimiś, wypychali z powrotem te kości na należne im miejsce. Nie bardzo to szło, znieczulenie przestawało działać, a Andrzej z tą pokiereszowaną facjatą nie był w stanie im tego wybełkotać. Z tyłu stała pielęgniarka i tylko łzy mu wycierała. W końcu udało się operację zakończyć, więc kolega Andrzej mógł już poprosić pielęgniarkę o szklaneczkę bimberku. Ta, że „nie nada, nie nada”, lecz w końcu się ugięła i przyniosła. Andrzej walnął szklankę, za chwilę wybłagał drugą, trzecią, a gdy obudził się następnego dnia, mówił, że nic go już nie boli.

Kiedy byłem we Włókniarzu trenerem, zaprosiłem Andrzeja do współpracy w szkółce, żeby się chłopak nie marnował. No i też nie wyszło za dobrze, bo go jakiś adept przejechał, łamiąc mu kość udową, czego na własne oczy nie widziałem.

Gdy pytałem ludzi, czy z Andrzejem okej, wszyscy mówili, że okej. Najwyraźniej w jego przypadku złamane udo nie robiło na nikim wrażenia.

Innym razem kość udową złamał sobie Andrzej w Tarnowie. Nie była to przyjemna kontuzja, bo wówczas wsadzano takiego

delikwenta w gips biodrowy, co – jak się domyślacie – powodowało spory dyskomfort. Ponieważ jednak Andrzej był umówiony z jedną dziewczyną w Częstochowie, raz jeszcze musiał dać radę. Koledzy pomogli i „Ruski” z tą złamaną nogą nie odpuścił. Co miał zrobić, to zrobił.

Powiem krótko: dziś takich żołnierzy już nie ma. Ja do łatwych przeciwników też nie należałem, bo byłem startowcem. Na dziesięć wyjść spod taśmy uciekałem konkurencji osiem razy, zatem bardziej niż z rywalami walczyłem z wiatrem i cząsteczkami powietrza.

Kolejny muszkieter to Zenek Urbaniec. Straszny był z niego nerwus, ale na starcie szybki do bólu, taśmę zrywał nie raz i nie dwa. Potrafił się ścigać i zapracował też na opinię utalentowanego blacharza samochodowego. Po zakończeniu kariery pracował między innymi w Niemczech, w fabryce BMW. Potem wrócił i jadąc simsonkiem, tak nieszczęśliwie nadział się na przyczepę samochodu ciężarowego, że stracił życie.

Czasy były fajne i sporo tych światowych imprez pozaliczałem, a i wiele turniejów towarzyskich powygrywałem. Cztery razy triumfowałem w Memoriale Idzikowskiego, co pozostaje liczbą rekordową. W 1977 roku uzyskałem w najwyższej lidze średnią 2,960, do dziś niepobitą. Tak, nie jest to żadna pomyłka – 2,960! Raz tylko przyjechałem drugi, za Zenkiem Plechem. Był to sezon, gdy ścigałem się również w Anglii, a do Polski przylatywałem jedynie na wyjazdowe mecze Włókniarza. W Częstochowie drużyna mnie nie potrzebowała. Fajnie smakowało również zwycięstwo w zawodach Złotego Kasku na Stadionie Śląskim w 1972 roku. Dziury były po jaja, bo tor świeżo usypano na bieżni lekkoatletycznej. Uzbierałem 13 punktów, drugi był Waloszek, trzeci Plech, a czwarty Jarmuła. W tamtym sezonie zawody z cyklu Złotego Kasku wygrywałem też u siebie w Częstochowie i z kompletem punktów we Wrocławiu, przed Gluecklichem, Jancarzem, Plechem i miejscowym Piotrkiem Bruzdą.

Ludzie często mówią o kimś: „wybitny”. Ja wiem, że byłem dobrym, nawet bardzo dobrym ścigantem. Powtórzę: chciałbym mieć takiego w drużynie.

I jednego nikt mi już nie odbierze. Jestem pierwszym Polakiem, który zdobył drużynowe mistrzostwo Anglii – w 1977 roku, z londyńskim White City Rebels. Skąd zaproszenie na Wyspy? Rok wcześniej, na stadionie White City właśnie, walczyliśmy w finale drużynowych mistrzostw świata, a ja – decyzją kierownictwa – wystąpiłem jedynie w trzech wyścigach. Na dzień dobry przyjechałem trzeci i zostałem zmieniony na Bolka Procha. Tego samego, nad którym pastwił się Józek Jarmuła. Proch przywiózł jednak zerówkę, więc wróciłem na tor. I wygrałem oba ciężkie wyścigi, bo kapnąłem się, na czym wic polega – znalazłem receptę, jak jechać na tym torze i jak wyciągnąć maksimum z czterozaworowego motocykla konstrukcji Neila Streeta. Na kresce okazało się, że mamy srebro, tracąc do zwycięskiej Australii, z Philem Crumpem i Billym Sandersem, trzy oczka. I zimą przyszło do mnie zaproszenie.

FOT. ARCHIWUM MARKA SOCZYKA.

By wyjechać do Anglii, musiałem dostać pozwolenie z klubu, z Polskiego Związku Motorowego, z komitetu miejskiego partii i z komitetu wojewódzkiego PZPR. A na koniec jeszcze od… żony. No i pojechaliśmy z Edkiem Jancarzem – ja do White City, a on do londyńskiego Wimbledonu. W stolicy mieli jeszcze trzeci żużlowy klub – Hackney, którego barwy reprezentował wcześniej Zenek Plech.

Co tu dużo gadać, wybraliśmy się z Edkiem w podróż życia. Z paszportem w ręce, o czym w tamtych czasach wielu mogło tylko pomarzyć. Pojechaliśmy w nieznane moim polskim fiatem 125 i z przyczepką, na którą załadowaliśmy dwa motocykle: jeden Edka, drugi mój. Kierowaliśmy się prosto na stadion White City, choć wielokrotnie podczas podróży zadawałem sobie pytanie, czy ja tam w ogóle trafię. Trafiłem, a na miejscu dostałem od razu nowy silnik Weslake’a, który wsadziłem w ramę. Muszę przyznać, że moje pojawienie się na stadionie wielkiej furory nie zrobiło. Albo inaczej – miejscowi zawodnicy nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Po wyjechaniu na tor trochę się jednak zmieniło. Pokręciłem kilka kółek, a gdy wróciłem na parking, wokół mnie zebrała się grupka żużlowców. Pierwsze zawody. Akurat jechaliśmy przeciw Wimbledonowi z Edkiem w składzie. To znaczy mieliśmy jechać, bo nie musiałem specjalnie patrzeć w górę, by mieć pewność, że leje. Rozłożyłem sobie siedzonko w swoim boksie i myślę: „Nic z tego nie będzie”. Nagle patrzę, a moi koledzy wszyscy przebrani. To i ja pobiegłem do szatni. Wyjechał traktor, obsługa toru nasypała w tę wodę trociny i jazda! Tymczasem w Polsce nie byłoby nawet tematu – odwołaliby bez żadnych prób. Wywalczyłem 11 punktów plus bonus.

Do Anglii pojechałem na zaproszenie Boba Dugarda, o którym nie wszyscy kibice w Polsce mogli słyszeć. Wielu jednak zapewne zna jego syna, Martina. W 2000 roku wygrał w Coventry Grand Prix Wielkiej Brytanii, startując z „dziką kartą”. Wcześniej taka sztuka udała się tylko Tomkowi Gollobowi i Markowi Loramowi. Bob był właścicielem Orłów z Eastbourne, a do tego był w posiadaniu trzech czwartych mojego White City. Dwa lata się z nim mocowałem, bo Angole wykorzystywali nas wtedy niemiłosiernie. Dugard senior miał swój biznes w nieodległym Brighton, gdzie handlował obrabiarkami. Prowadził tam firmę, gdzieś coś kupował i wypuszczał w świat. Na początku naszej współpracy odezwał się do mnie tymi słowy (a w zasadzie burczał pod nosem):

– I like Polish riders and Polish machines, because they are very cheap…

Myślał, że półgłówek z Polski nic nie rozumie. Tymczasem ja, gdy tylko dostałem zaproszenie na Wyspy, zapisałem się w Częstochowie na kurs angielskiego do Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki, dziś zwanego w skrócie Empikiem. Zacząłem studiować te słówka i zwroty, ale że tempo zajęć z nóg nie zwalało, podszedłem w końcu do wykładowcy:

– Zajęcia są bardzo fajne, tylko że ja muszę się nauczyć w zasadzie na już. Za dwa miesiące wyjeżdżam.
– Aaa, to trzeba wobec tego pochodzić do mnie prywatnie.

Ta jego propozycja okazała się złotym strzałem. Podszkolił mnie na tyle, że mogłem zacząć działać. A więc gdy Bob rzucił to hasło, poczułem, jakby wbijał mi nóż w serce. Przez dwa lata trwały nasze utarczki na tle finansowym. Anglicy mieli świadomość, że taki zawodnik z Polski nie wie nic na temat zawodowstwa. Że nie wiemy, za ile powinniśmy jeździć. Do tego jeszcze Angole mieli na usługach Polaczków, działających na ich rzecz. Był taki pan Lubaczewski, świętej pamięci, którego postępowanie zrozumiałem nieco później. Przyjechał raz cały rozdygotany i mówi, że kontrakt muszę podpisać. A my z Edkiem w ogóle o żadnych pieniądzach nie rozmawialiśmy. Dostaliśmy po silniku, załatwili nam wspólne mieszkanie, lunch na stadionie i to było wszystko. Inni natomiast brali do kieszeni spore pieniądze. Pan Lubaczewski przekonał nas, że mamy podpisać papiery i o niczym nie myśleć. A Bob Dugard mógł później mówić, że bardzo Polaków lubi, gdyż są najtańsi na świecie. Miał nas przecież za frajer, a pomagali mu w tym procederze nasi rodacy.

MAREK CIEŚLAK, WOJCIECH KOERBER

CDN

Książkę można nabyć przez internet – m.in. na stronie www.empik.com, a także na www.labotiga.pl – w księgarni internetowej krakowskiego wydawnictwa SQN.