Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Swego czasu usłyszałem w żużlowym parkingu, przepraszam, ale nie pamiętam od kogo, teorię, że te najbardziej telewizyjne karambole zwykle kończą się niczym. Zaś te z pozoru najmniej groźne uślizgi, bywają tragiczne w skutkach. Nie przypomnę sobie autora, jednak coś w tej obserwacji jest na rzeczy.

CZTERY SKOCZNIE „KUCZWALA”

Rok 1996, debiutancki sezon GKM-u w ekstraklasie i derby z Apatorem. Miejscowym punkty potrzebne jak tlen, a rywal, wydawało się, w zasięgu. Trzeba więc było jeszcze nieco „dopomóc szczęściu”, by uniknąć rozczarowań. Tor beznadziejny. Zamiast nawierzchni przyczepnej, do walki, stworzono kartoflisko z odparzynami, do tego „wybiórczo” nasiąknięte wodą. Optymizm w narodzie i drużynie był, więc bez względu na wszystko, za punkt honoru postawiono sobie rozegranie spotkania i oczywiście zwycięstwo miejscowych pupili. Niestety, życie brutalnie zweryfikowało ów hurraoptymizm. Mecz przerwano, wynik (korzystny dla gości) zaliczono, a sędzia Grodzki do dziś musi w Grudziądzu za ową decyzję „wysłuchiwać”. Czy słusznie? Nazwać te zawody festiwalem upadków, to jak nic nie powiedzieć. Kontuzjami także sypnęło jak z rogu obfitości, ale kraksa, którą szczególnie zapamiętałem, na szczęście, skończyła się niczym, choć była bodaj najbardziej widowiskowa. W drugim wyścigu dnia od krawężnika: Kowalik, „Kempes” (dziś trener), Kuczwalski i ś.p „Łapka” Skarżyński. Start wygrał Kowalik, naciskany przez „Łapkę”, za nimi „Kempes” i „Kuczwal”. Na wejściu w drugi łuk „Kempes” próbował wykorzystać walkę Kowalika i Skarżyńskiego nieco szerzej i zaatakować pod tę dwójkę. Niestety, przy krawężniku czaiła się mokra i przyczepna pułapka. Roberta obróciło, złapał uślizg, leżał „przykryty” motocyklem, wprost przed nadjeżdżającym Kuczwalskim. Ten, nie mając manewru, przejechał przez leżące żelastwo z „Kempesem” pod nim, jak przez próg skoczni, wybił się i spadając po kilku metrach, upadł razem ze swoim motocyklem. Wyglądało koszmarnie, tym bardziej, że torunianin leciał w powietrzu, jak na crossówce, tylko lądował znacznie mniej efektownie. I co? Ano nic. Obaj otrzepali stroje, cało i zdrowo wracając do parku maszyn.

KAMERZYSTA TEŻ ŻUŻLOWIEC

Ten sam rok, ale tym razem Piła. Mecz o brąz DMP.  Gospodarze potykają się z Pergo Gorzów. Na torze m.in. „Olson” Olszewski i „Twisty” Świst. Ze startu wyraźnie lepiej „Olszak”, jednak wynosi się szerzej, Świst próbuje to wykorzystać przy krawężniku, ale trafia na podobną pułapkę jak „Kempes” w poprzednim akapicie. Motocykl gwałtownie skleja, a zawodnik nie jest w stanie go opanować. Fury sczepiają się ze sobą, a rumak Olszewskiego, wyrzucony w powietrze leci w trybuny, zatrzymując się na… ambonie telewizyjnego operatora, ustawionej w pasie bezpieczeństwa tuż za wyjściem z pierwszego łuku. Motocykl uderza w podest, zabierając ze sobą kamerę i wytrącając z równowagi zaskoczonego człowieka. Trybuny milkną. Wszyscy w skupieniu i przerażeniu czekają na dramatyczne informacje, gdy tymczasem… obaj zawodnicy zbierają się z toru o własnych siłach, podobnie do radośnie machającego gawiedzi bohatera dnia z TV, któremu zaskoczenie i zdziwienie minęły równie szybko, jak trwoga kibiców.

BEZ TELEMARKU

Skoki i lądowania mają ogromne znaczenie choćby w jeździe figurowej na lodzie czy skijumpingu, ale i speedway nie jest od macochy. Pamiętam przynajmniej dwie sytuacje, które śmiało mogłyby kandydować do miana „tygrysa sezonu” na przykład.

Najpierw Waldek Cisoń, wychowanek bydgoskiej Polonii, nota bene niezwykle sympatyczny, uśmiechnięty facet, który miał także swój epizod w Grudziądzu. Koledzy żartowali z niego wówczas, że gdyby zebrać „do kupy” wszystkie dzwony, jakie zaliczył, to miałby ponad sto procent trwałego uszczerbku na zdrowiu. Ale nie o tym. Waldek w jednym z biegów prowadził po starcie. W drugi wiraż wszedł bez gazu, na dwa koła i odkręcił manetkę dopiero po wykontrowaniu maszyny, stąd siła odśrodkowa „wyciągnęła” go na zewnątrz toru, gdzie zległ przy słynnym, grudziądzkim dębie, tuż przed nosem nadjeżdżających rywali. Na szczęście zawodnik nie stracił zimnej krwi. Zreflektował się w ułamku (sorry, Seba ) sekundy i… wykonał klasycznego tygrysa przez płot okalający tor. Rozhahana publiczność nagrodziła ten popis burzliwymi owacjami, jakich za swe inne torowe dokonania, Cisoń nie uświadczył.

Ale żeby nie było, że czepiam się tylko swojaków. Obecny trener kadry juniorów, w tamtym czasie junior Piły (z Waldkiem Walczakiem stanowili najwyższy duet w lidze) – Rafał Dobrucki, choć również w Grudziądzu. On wyłamał się ze schematu atrakcyjnych dzwonów w drugim łuku. Po starcie, klasyka, wjazd w wiraż przy wewnętrznej, fura skleja, zawodnik nie panuje nad sprzętem, ten „prostuje” i… na pełnym gazie uderza czołowo w bandę. Zawodnika wyrzuca jak z katapulty, frunie szczupakiem a`la Szarmach za najlepszych czasów, nad bandą i znika w trybunach. Cisza na stadionie… Po kilku sekundach znad płotu wyłania się kask, potem zaś cały „Rafi” i słówko „cały” jest tu najbardziej adekwatne.

NIGDY NIE MÓW HOP

Na koniec osobiste wspomnienie. Doskonale pamiętam od kiedy podczas zawodów nie przydzielałem miejsc i punktów przed zakończeniem wyścigu. Biegi komentowałem na stadionie w trakcie ich trwania, niezależnie od rangi imprezy. Problem w tym, że trafiały się młodzieżówki, z wyścigami pasjonującymi, jak różaniec w przykościelnej kaplicy. I takie właśnie zawody były tymi „przełomowymi”. Emocje jak na rybach. Pierwszy kończy już wyścig, drugi wjeżdża w ostatni łuk, trzeci wychodzi z przedostatniego wirażu, a ostatni w stawce dopiero rozpoczyna finałowe kółko. Cóż tu się może wydarzyć atrakcyjnego? Ano, może, wszak to juniorzy na torze. Pierwszy dojeżdża do mety, a spiker (czyli ja) ogłasza kolejność całej czwórki. Kilkanaście sekund później, zamykający stawkę „Koń” (taką miał ksywkę – dla wtajemniczonych), jadący „pamparampam” przy krawężniczku, łapie nagle przyczepność, motocykl wyrywa spod czterech liter i (bez zawodnika), uderzając po drodze w bandę, ląduje w trybunach, na prostej przed metą. Konsternacja. Ludzie uciekali przed lecącym żelastwem jak kury spod kół samochodu – na szczęście – w porę i skutecznie. Od tamtej pory, nigdy nie ogłosiłem kolejności na mecie przed zakończeniem ścigania.

Tak to zwykle wygląda z tymi telewizyjnymi upadkami. Z czasem wraca się do nich trochę jak do anegdoty, choć w czasie rzeczywistym nic w nich z kabaretu. A Wy, drodzy Czytelnicy, macie jakieś swoje ulubione „dzwony” bez konsekwencji?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI