fot. Paweł Prochowski
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jedni go kochali, inni nienawidzili. Jednak wszyscy musieli szanować. Tomasz Gollob to jeden z trzech wielkich polskich tenorów, obok Jerzego Szczakiela i Bartosza Zmarzlika. Wszyscy oni musieli zagryźć zęby, by później móc gryźć złoto na najwyższym stopniu podium IMŚ. Golloba, bez dwóch zdań, musiało to jednak kosztować najwięcej wyrzeczeń. I to on dawał najlepsze oraz najbardziej spektakularne koncerty pod samą bandą. Było zatem kwestią czasu, jak mistrza Tomasza delegacja portalu PoBandzie odwiedzi w jego pachnącym czystością, niemal sterylnym, domu w podbydgoskim Niemczu.

Mistrzu. Jest Pan świeżo po kolejnej operacji. Jak zdrowie?!

To prawda, za mną operacja, którą wykonał profesor Harat. Dała mi ona troszeczkę ulgi w codziennym bólu. Natomiast przede mną jeszcze, z pewnością, dużo pracy i wiele operacji, by dojść do stanu, który zapewni mi niezłe samopoczucie. Obecny stan, w którym się znajduję, nie jest wymarzony. Jeszcze długą drogę muszę pokonać.

Jak Pan znajduje siłę do walki z codziennością?

Jak znajduję siłę? Szczerze Wam powiem, że… to jest mój sekret. To wszystko nie jest na pewno ani łatwe, ani bezbolesne. Kiedyś zdobywałem tytuły mistrza świata na torze, dziś muszę sięgać po tytuł mistrza świata w zupełnie innej kategorii. To jest dla mnie nowa, nieznana w poprzednim życiu rola.

Motocykl mistrza, który zaparkował w domowym salonie. fot. Paweł Prochowski

A gdy siedzi Pan sobie sam, to myśli w którym kierunku najczęściej podążają?

Ja na pewno nie siedzę sam. Cały czas jestem, mimo niepełnosprawności, w pędzie, nazwijmy to, rehabilitacyjnym czy pędzie związanym z innymi sprawami dnia codziennego. Są okresy, gdy cały czas jestem w trybie pracy nad swoim lepszym samopoczuciem. Na obecną chwilę dziewięćdziesiąt procent mojego czasu stanowi rehabilitacja. Są spotkania z lekarzami i każdy dzień mojego życia jest zaplanowany. Czasu na myślenie nie pozostaje zatem zbyt wiele. I dobrze, pewnie lepiej być zajętym. 

Jaki jest plan na najbliższe tygodnie? Kolejna operacja, tym razem w Stanach Zjednoczonych?

Jeszcze chwilę musimy się z tym wyjazdem wstrzymać. Czekamy aż upłynie stosowny czas od ostatnich operacji, bo tak naprawdę przeszedłem je ostatnio dwie, o czym mało kto wie. Jedna była przed świętami Bożego Narodzenia, druga zaledwie dwa tygodnie temu z niewielkim okładem.

Trofea Tomasza Golloba na domowym poddaszu. FOT. PAWEŁ PROCHOWSKI

Co miały zmienić te operacje?

Wszystko było związane z rdzeniem kręgowym. Nie chcę się tu wdawać w szczegóły, chodziło po prostu o rdzeń. Teraz muszę poczekać, aż organizm zregeneruje się do tego stopnia, by można było wykonać kolejne zdjęcia i m.in. w oparciu o ich wynik działać dalej.

Wraca Pan myślami do momentu wypadku?

To gdzieś wraca. Jednak rozpamiętywanie tego momentu nic już nie zmieni. Bo co to może zmienić – kompletnie nic. Ten temat jest zakończony i nie ma sensu go rozdrapywać. To są trudne zagadnienia i trudne odpowiedzi, których się poszukuje. Nie ma co już tego poruszać.

W tych trudnych momentach można się z pewnością przekonać, komu Pański los leży na sercu. W czasie pięknej kariery adoratorów nie brakowało, teraz, jak sądzimy, jest ich nieco inaczej.

Rzeczywiście, macie rację. Czas to najlepsza weryfikacja. Gdy jeździłem na żużlu, miałem kontakt z bardzo wieloma osobami. Siłą rzeczy byłem w centrum zainteresowania. To, co się wydarzyło w moim życiu, sprawiło że nadeszła weryfikacja osób i ich postaw. Choć takiego wachlarza kontaktów jakie miałem kiedyś, nie mogę mieć teraz również z przyczyn naturalnych. Weryfikacja jednak na pewno jest widoczna. Są osoby, które nadal się sprawdzają, ale i nie brak tych, które się odsunęły i oddaliły.

Wiele zrobił Pan dla żużla i motorsportu. Jest żal z powodu tego, co się wydarzyło?

Cieszę się, że panowie uważają, iż sporo dla żużla zrobiłem. Bo przez wszystkie lata jazdy oddałem dyscyplinie serce i pełne zaangażowanie. Pod tym względem jestem pewnie jedną z nielicznych osób w tym sporcie. 

Żal do losu?

Nie. Dyscyplina sama w sobie nic mi nie zrobiła. Na pewno to, co po drodze się wydarzyło – jak choćby to, że musiałem odejść z Bydgoszczy – jakiś żal zostawia. Nie można jednak wciąż rozpamiętywać tego, co było przykre. Trzeba żyć przyszłością, nie przeszłością. Podejrzewam, że jakiś niesmak czy może tremę mogą mieć osoby, które nie zawsze fair się wobec mnie zachowywały. Ale to przeszłość. 

Przejdźmy zatem do radośniejszych chwil. Wiele biegów w Pana wykonaniu wdarło się na karty historii. A ten jeden, najbardziej emocjonujący i widowiskowy?

W karierze miałem wiele biegów, które uznaję za bardzo ciekawe i fajne w swoim wykonaniu. Najlepszy był chyba jednak ten z Jimmym Nilsenem we Wrocławiu, w 1999 roku. Ciekawy okazał się też finał Grand Prix we Wrocławiu z 1995 roku. Bardzo chciałem wygrać te pierwsze zawody z cyklu Grand Prix i, z tego co pamiętam, miałem same dwójki, trójkę i zwycięstwo w finale. Przed nim nie wyobrażałem sobie innego „rozdania”, jak moja wygrana. Możecie nie uwierzyć, ale wyjeżdżając do tego biegu powiedziałem swoim chłopakom w boksie, że nie zjadę z finału przegrany. Tak było. Trzeba też pamiętać, że tor we Wrocławiu zawsze lubiłem. A poza tym ciekawe było również zwycięstwo w tym mokrym finale w Berlinie.

Co miał w głowie Tomasz Gollob, gdy zaczynało się ostatnie kółko wyścigu z Nilsenem? Bo na pewno miał do niego dość wyraźną jeszcze stratę.

Co myślałem… Wierzyłem, że nie wszystko stracone i uda się go jeszcze  dogonić. Dla mnie było obojętne, kogo miałem pod taśmą. Każdy bieg mojej kariery to nie był start, ale cztery pełne okrążenia i osiem zakrętów. Uwierzcie, podczas takiego biegu można zrobić bardzo wiele dobrego i bardzo wiele złego. Wtedy były inne tłumiki, inne parametry motocykla i ta jazda na żużlu też była kiedyś inna. Moim zdaniem lepsza pod względem widowiska dla kibiców. Wygrany start nie decyduje o zwycięstwie w żużlu. Jimmy był wtedy szybszy sprzętowo ode mnie. To trzeba sobie jasno powiedzieć – jego motocykl był bardzo szybki. Ja konsekwentnie jechałem środkiem toru. Żadnego zakrętu nie przejechałem wąsko, a ten ostatni zakręt skończył się dla mnie lekkim odbiciem od bandy. Odbiłem się od niej, przyciąłem do krawężnika i ostatecznie finał wygrałem. Zawsze wierzyłem w swoje umiejętności i wtedy one mnie nie zawiodły. Jednak przyznaję – był moment, gdy myślałem i bałem się po ludzku, że może się zdarzyć i tak, że nie wyda i na tym ostatnim zakręcie wjadę do parkingu. Odpowiednie wyhamowanie motocykla, który pędzi sto kilometrów na godzinę nie jest proste. Jeżeli wchodzisz z taką prędkością w łuk i w pewnym momencie masz do bandy kilka zaledwie metrów, to się zastanawiasz – kurczę, co teraz zrobić z tą prędkością. Mnie się udało wjechać w tę pierzynkę pod płotem, wyhamować i jeszcze dogonić Szweda. To był chyba najpiękniejszy bieg w moim wykonaniu. Teraz mogę Wam też powiedzieć, że zawsze miałem żal do tych, którzy pisali czy uważali, że szarżuję i jeżdżę niebezpiecznie. Nie zgadzałem się i nie zgadzam się nadal z tą opinią. Wiele osób tego, co robiłem po prostu wtedy nie rozumiało.

Wrocław to piękne wspomnienia, ale i koszmary. Mamy na myśli pamiętną kolizję podczas finału Złotego Kasku z Piotrem Protasiewiczem, Adamem Pawliczkiem i Grzegorze Rempałą. Wtedy odjechał z Panem do szpitala pierwszy tytuł mistrzowski.

Tak jest w tym sporcie. Ja uważam, że w swojej karierze zmarnowałem trzy tytuły. Wtedy błędem było jechanie wszystkich zawodów, jakie miałem w kalendarzu. Teraz to wiem. Jeździłem przed ostatnią rundą Grand Prix za często. We wspomnianym wyścigu przegrałem start, wjechałem w łuk, Pawliczek wyhamował motocykl i ja go potrąciłem swoim przednim kołem.  Pewnie to było, jak patrzę wstecz, do uratowania, ale niestety spotkałem się jeszcze po drodze z Piotrem Protasiewiczem. Wjechałem w jego tor jazdy, Piotr uderzył kaskiem w moją rękę, a to nawinęło jeszcze bardziej gaz i wyleciałem po prostu w powietrze, przelatując przez bandę. Było duże zamieszanie, kontuzja z tego jeszcze większa i ostatecznie tytuł powędrował do Rickardssona. 

No właśnie. Kto był tym największym rywalem? Rickardsson? Crump? Bo przecież nie Jimmy Nilsen…

Wydaje mi się, że Rickardsson, Crump oraz Nicki Pedersen, który cechował się walecznością oraz nieustępliwością na torze. To wtedy od tych zawodników i mojej skromnej osoby zależało chyba najwięcej w temacie, kto akurat zostanie indywidualnym mistrzem świata. Gdy ja nie dojeżdżałem do mety czy wskutek kontuzji na turnieje Grand Prix, to chłopaki sobie wtedy rywalizowali sami. 

Od lat 90. ubiegłego wieku należał Pan do światowej czołówki. Na tytuł mistrzowski trzeba jednak było czekać do 39. roku życia. Były momenty zwątpienia? Czarne myśli, że przecież robię wszystko, a tytułu brak?

Szczerze wam powiem, nigdy nie miałem momentu, w którym bym zwątpił, że kiedyś będę najlepszy na świecie. Mając 19 lat powiedziałem w telewizji, że zostanę mistrzem świata. Wtedy nie wiedziałem jednak, kiedy to nastąpi i też sobie nie zdawałem sprawy, iż zajmie to tyle czasu. Byłoby szybciej, gdyby lepiej zafunkcjonowały sezony 1999 czy 2000. Nie zdawałem sobie sprawy, że życie zmusi mnie tak długo na tytuł czekać i że będę musiał zostawić tyle krwi na torze. Przez te dwadzieścia lat walki o tytuł, tak jak wspominałem, spotykały mnie smutne historie ze strony dziennikarzy, którzy nie dowierzali, że zdobędę jeszcze tytuł. Wielokrotnie pisano, że Gollob się skończył, bo to już wiek, kontuzje i tak dalej. Szukano negatywnych argumentów. Na pewno komfortowe to nie było. Nie rozumiałem, czemu tak się dzieje, ale gdy wywalczyłem tytuł, z dnia na dzień wszystko zaczęło pasować. Tak jak wcześniej codziennie pisano, że nie będę mistrzem, tak później codziennie powtarzano, że Gollob nim został. Presja otoczenia towarzyszyła mi cały czas. 

Na początku kariery międzynarodowej był Pan traktowany przez zachodnich rywali jako niebezpieczne zjawisko z byłego bloku komunistycznego. W pojedynkę musiał Pan unosić na własnych barkach tę żelazną kurtynę.

Na pewno łatwo mi nie było. I nie wszystko też zależało, tak naprawdę, ode mnie. To były inne czasy. Samo dotarcie na zawody wymagało niekiedy wiele poświęcenia. Ja starałem się jak mogłem, by pokonywać przeszkody. Poza logistyką dochodziła później ostra walka na torze. Sami doskonale wiecie, że zawodnicy zagraniczni na początku bardzo niechętnie oddawali mi pole czy zgadzali się z tym, co prezentowałem swoją jazdą. Rzeczywiście byłem dla nich bliżej bloku wschodniego i faktycznie mówiono, że przyjechał jakiś młody Polak i chce z nami wygrywać. Wtedy było to dla mnie dziwne i nie do końca zrozumiałe. 

Dochodziła jeszcze bariera językowa.

Tak, to też. W tamtych latach barier między mną a innymi było mnóstwo. 

Angielskiego należało się wtedy uczyć na szybko, w parku maszyn, czy pomogły starty na Wyspach?

Myślę, że miałem pewien instynkt samozachowawczy, który mi jakoś wtedy pomagał i suma summarum dawałem sobie radę. Ale faktycznie, na początku lat 90. ubiegłego wieku wszystko nie było takie proste. 

Kevlary – te z końca kariery i jej początków.

Plan rozwoju klan Gollobów miał zawsze precyzyjnie nakreślony. Decydując się na starty w Ipswich (1998) był już Pan przecież  doskonałym zawodnikiem i podnosić tam umiejętności nie musiał. Czemu zatem miały służyć starty w Anglii?

W tamtych czasach było zupełnie inaczej. Wtedy jeżdżenie tylko w Polsce, według mnie, było za wąskim sposobem myślenia, aby móc celować w tytuł mistrza świata. A przecież był to mój cel nadrzędny. Chciałem pojeździć po tych angielskich torach, aby się uczyć czegoś nowego. Dla mnie jazda tam i wśród tych zawodników była cały czas nauką i samodoskonaleniem. Nie mogłem sobie pozwolić choćby na to, aby nie poznawać trudnych geometrycznych torów. A dzisiaj wszyscy liczący się zawodnicy jeżdżą w Polsce. Zwróćcie uwagę, jak to się wszystko przez lata zmieniło. Dziś Anglicy radzą sobie u siebie, a nie radzą sobie w Polsce. Żużel się bardzo zmienił. Liga angielska jest z boku, podobnie jak duńska. Duńczycy jednak są mocni w Polsce. Zmienił się układ sił. W tamtych czasach ja trafiłem na wysyp bardzo dobrych zawodników i po prostu należało jak najczęściej z nimi jeździć. Jak wyglądały moje starty w Grand Prix? Stałem pod taśmą, patrzyłem w lewo – jeden mistrz świata. Patrzyłem w prawo – nierzadko stał obok kolejny. Wtedy były zupełnie inne czasy i uważam, że trudniejsze niż dziś do sięgania po największe sukcesy.

Koniec części pierwszej.

Rozmawiali ŁUKASZ MALAKA i WOJCIECH KOERBER

fot. Paweł Prochowski
Z lewej Per Jonsson.
Tomasz Gollob (z lewej) toczył swego czasu wojnę z nowymi tłumikami.

CZYTAJ TAKŻE: