Tomasz Gollob to najbardziej utytułowany zawodnik w historii Indywidualnych Mistrzostw Polski. Wywalczył aż szesnaście medali, z czego osiem złotych. O startach w finałach tej prestiżowej imprezy i nie tylko przeczytacie w poniższej rozmowie z wychowankiem bydgoskiej Polonii.
Panie Tomku, jak powiem Indywidualne Mistrzostwa Polski, to jakie jest Pańskie pierwsze skojarzenie?
Takie, że są to najważniejsze zawody indywidualne w naszym kraju, które każdy z polskich zawodników chce choć raz w swojej karierze wygrać. Tak mi się to zawsze kojarzyło. Ja zawsze chciałem być indywidualnym mistrzem Polski. I co ważne, pragnąłem, by stało się to w mojej karierze jak najszybciej. Wszystko pod to podporządkowałem. Sukcesy w IMP nie przychodziły mi łatwo. W tych zawodach jadą tylko najlepsi i wygrana łatwo nigdy nie przychodzi bez wysiłku.
Zgaduję. Młody Tomasz Gollob chciał być mistrzem świata i z pewnością pobić dorobek medalowy Zenona Plecha w IMP.
Powiem szczerze, że nie. Jakoś nigdy nie miałem myśli, żeby pobić wynikami tego czy tamtego zawodnika. Zawsze chciałem tylko zwyciężać. Statystyki były kompletnie z boku. Powiem więcej. Gdybym w paru turniejach pojechał może trochę spokojniej, bez zbytniej ambicji, to pewnie mój dorobek medalowy w IMP byłby jeszcze większy. Przyznam, że tak naprawdę po latach dowiedziałem się, że w tym turnieju zdobyłem najwięcej, jeśli chodzi o liczbę medali. Dotarło to do mnie jak miałem na swoim koncie już wiele sukcesów w tych zawodach. Nigdy nie chciałem ścigać się z Zenonem Plechem, jeśli chodzi o dorobek medalowy w IMP.
Pański debiut w IMP nastąpił w 1989 roku. Na torze w Lesznie, po barażowym biegu z Janem Krzystyniakiem, wywalczył Pan swój pierwszy z szesnastu medali – brązowego koloru.
Pamiętam, że pojechałem do Leszna jako zawodnik Wybrzeża Gdańsk i celem było tylko tyle czy aż tyle, by po prostu dobrze wypaść w zawodach. Kwestia mojego wyniku była jedną wielką niewiadomą. Nie wiedziałem na co będzie mnie stać na torze. Z tego co pamiętam, był nawet moment, że zawody mogłem wygrać, ale ze względu na wypadek jednego z zawodników bieg został przerwany i powtórzony. W powtórce przyjechałem bodajże trzeci. Ostatecznie zająłem w wieku osiemnastu lat trzecie miejsce i oczywiście byłem bardzo szczęśliwy, że stanąłem na podium z tak doskonałymi wówczas zawodnikami. To był dla mnie zaszczyt i chyba tak jest do dziś dla każdego zawodnika, który staje na podium tych zawodów.
1990 rok to Lublin i ponownie brązowy medal. Rok 1991 to z kolei czwarte miejsce w finale na torze w Toruniu. Ale od sezonu 1992 zaczął się czteroletni serial w finałach IMP pod tytułem: „Na Golloba nie ma mocnych”. Pamiętam, że pierwszy złoty medal wywalczył Pan w charakterystycznej, żółtej skórze.
Dokładnie tak. Ta skóra miała jeszcze takie charakterystyczne frędzelki. Poprzednie lata startów w finałach uświadomiły mi, że tytuł jest do zdobycia i do Zielonej Góry jechałem już z myślą, że może tym razem to ja będę najlepszy. Przyznam, że jadąc na stadion Falubazu obawiałem się mocno Sławka Dudka czy Jarka Szymkowiaka. To byli doskonali zawodnicy, do tego jeszcze startowali na swoim torze. Mnie zawsze uspokajała myśl, że gdy jestem dobrze przygotowany, to mogę powalczyć z każdym. Pamiętam, że musiałem wygrać swój ostatni bieg, a Szymkowiak i Dudek musieli stracić punkty. O ile dobrze pamiętam, to jeden z nich punkty te stracił właśnie w bezpośrednim pojedynku ze mną. Wywalczenie złotego medalu dało mi niesamowitą radość. To był mój pierwszy triumf indywidualny w rozgrywkach seniorskich. W kolejnych latach udawało mi się potwierdzać swoją klasę na krajowym „podwórku”. Proszę mi wierzyć, medali nie liczyłem. Chciałem po prostu jak najczęściej wygrywać w sportowej walce.
Sportowa walka. Dobrze, że Pan o niej wspomniał. Czteroodcinkowy serial „Na Golloba nie ma mocnych” zakończył finał we Wrocławiu, do dziś uznawany za mocno kontrowersyjny. Przeciwko Gollobowi – nie boję się użyć tego określenia – została założona w roku 1995 „spółdzielnia”, niczym w „Piłkarskim Pokerze”. Tytuł jednak dalej pozostał u Pana.
Tak to też wtedy odbierałem i chyba odbieram do dziś. Dobrze pamiętam, co wtedy powiedziałem przed kamerami telewizji. Mówiłem, że będę do kolejnych startów w finałach tak przygotowany, że nawet wzajemne oddawanie punktów nie pomoże, bo rywale ze mną i tak przegrają. To, co działo się wtedy we Wrocławiu, było kuriozalne. To były już czasy, kiedy miałem ugruntowaną pozycję i każdy ze mną chciał więc zwyciężyć. Poniekąd też to zachowanie rozumiem, jedzie się w myśl zasady „bij mistrza”. Pamiętam, że w barażu pokonałem Piotra Śwista, a wyjeżdżając na tor do biegu finałowego w deszczu mówiłem sobie pod kaskiem, że muszę po prostu w tych „dziwnych” okolicznościach wygrać i tak się ostatecznie stało. Zwyciężyłem i przed kamerami powiedziałem to o czym wspomniałem wcześniej. Danego słowa w każdym kolejnym finale starałem się dotrzymać.
Potwierdzeniem tego jest fakt, że najniżej uplasował się Pan na szóstym miejscu, ale w jednym z biegów finału w 2004 roku na torze w Częstochowie zanotował Pan defekt motocykla…
Tak dokładnie było. Myślę zatem, że danego sobie i kibicom słowa we Wrocławiu finalnie dotrzymałem.
1992 rok to Pana pierwsze złoto w IMP. Startował Pan już wtedy w eliminacjach Indywidualnych Mistrzostw Świata. Lepszy sprzęt szykowany był na finał IMP czy na eliminacje światowe? Co było ważniejsze wtedy dla Pana?
Szczerze mówiąc, wszystko było ważne. Liga, Mistrzostwa Świata czy Polski. Chciałem wygrywać jak najwięcej i na każde zawody starałem się dobrać najlepszy sprzęt. Raz to wychodziło doskonale, innym razem gorzej. Jak to w sporcie bywa. Nie było u mnie czegoś takiego, że IMP był mniej ważny od IMŚ. To, co mogłem zawsze chciałem wygrać. Każdy mój sukces w IMP był okupiony ciężką pracą, a brak sukcesu w danej edycji świadczył, że należy nad czymś mocniej pracować.
W 1997 roku startował Pan w finale rozegranym w Częstochowie. Po upadku w jednym z biegów wywalczył Pan brązowy medal. Emocji dostarczyła walka o złoto pomiędzy Krzyżaniakiem a Drabikiem. Team Gollobów wtedy raczej sprzyjał temu pierwszemu.
Nie, nie. Absolutnie tak nie było. Ze Sławkiem problemów nigdy nie miałem. Drabik miał swój czas, był doskonałym zawodnikiem. Wtedy u siebie na torze był faworytem, a mi szansę walki o złoty medal zabrał, tak jak Pan powiedział, upadek w jednym z biegów.
W 2002 roku kolejny złoty medal wywalczony w finale na torze w Toruniu. Turniej ten został przerwany po czterech seriach.
Taki deszczowy finał też mam w swojej kolekcji. Wywalczyłem jedenaście punktów, które dały mi złoto. Tam chyba jeszcze było tak, że w ostatnim biegu nie mógł wygrać Piotr Świst. Jego zwycięstwo sprawiłoby, że konieczny do wyłonienia Indywidualnego Mistrza Polski byłby bieg barażowy.

Pierwszy start w finale IMP to rok 1989. Ostatni, po dwóch dekadach, w 2009 roku. Tomasz Gollob wygrał ostatnie swoje złoto, na dopiero co oddanej do użytku Motoarenie.
Zgadza się. To był taki prawdziwy „chrzest” tego wspaniałego obiektu. Nie ukrywam, że na Motoarenie bardzo lubiłem startować. Zawsze doskonale się czułem na toruńskim torze. Pamiętam, że jadąc na tamte zawody myślałem sobie, że fajnie byłoby ten pierwszy finał na nowym kompletnie obiekcie żużlowym wygrać i swoje ciche „marzenie” spełniłem. Do dziś pamiętam, że rywalizacja była do ostatniego okrążenia, a ja bardzo chciałem uniknąć biegu barażowego, ponieważ mają one to do siebie, że niekiedy „różnie” w nich bywa. Po czterech seriach razem z Krzyśkiem Kasprzakiem mieliśmy po dziesięć punktów. Ja ostatni bieg wygrałem przed Krzyśkiem Jabłońskim, a Kasprzak w ostatnim swoim starcie dojechał do mety na trzeciej pozycji.
Startował Pan w finałach IMP od końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, aż do końca pierwszej dekady lat dwutysięcznych. Jak finały zmieniły się przez te lata?
To zależy z jakiej strony się na to patrzy. W latach 80. i 90. konkurencja była ogromna. Wiele klubów miało nadmiar zawodników, choćby bydgoska Polonia miała w pewnym okresie dwa zespoły. Wrocław to samo. Było sporo polskich zawodników i każdy z nich miał swoje aspiracje. Tamtych czasów do obecnych nie można porównywać. Oczywiście sam sport się nie zmienił. Dalej jedzie się w lewo. Jednak dziś są inne możliwości, choćby sprzętowe. Liczy się głównie szybkość – bez dobrego sprzętu samymi umiejętnościami wyniku wielkiego się nie zrobi. Wtedy były tłumiki przelotowe, inna regulacja. Można było przegrać bieg, a cztery kolejne wygrać. I nie był to jakiś cud. Dziś jak się przegra bieg, niesamowicie trudno znaleźć szybko odpowiednie ustawienie. Kolejna kwestia to zawodnicy. Wtedy byli lepsi czy dzisiaj? Też na to pytanie odpowiedzi się nie znajdzie, bo jakie przyjąć kryteria, aby były słuszne. Kolejny znak zapytania. Każda epoka ma po prostu swoich mistrzów. Na pewno kiedyś były trudniejsze tory. Dziś są łatwiejsze do ścigania. To nie ulega wątpliwości. Jedno nigdy się nie zmieni. W finałach IMP jadą najlepsi polscy zawodnicy.
W Zielonej Górze w 1989 roku ta pańska żółta „skóra” ważyła chyba jednak dużo więcej, aniżeli ta z finału w 2009 roku.
To na pewno. Robimy sobie sympatyczną podróż w czasie, wie Pan, jakie to było wtedy szczęście mieć kolorową skórę, jak Ci zawodnicy z zagranicy? To można było porównać chyba do wygranej w totolotka. Oglądał się człowiek za zawodnikami z zachodu. Kolorowe skóry, lżejsze od naszych, a my się cieszyliśmy, że mogliśmy u kogoś uszyć podobną skórę, ale cięższą. Proszę wierzyć, że różnica między skórą o grubości 0,8 milimetra a taką, która ma 1.3 czy 1,4 milimetra ma naprawdę bardzo duże znaczenie.
Jak podoba się Panu nowa formuła, w której zamiast finału jednodniowego, zawodnicy walczą w trzech rundach?
Nie jestem jej przeciwnikiem. Trzy finały dają możliwość odrobienia strat i końcowy wynik zawodnika będzie bardziej miarodajny. Finały jednodniowe niekiedy dawały triumfatorów z przypadku. Trzy turnieje ten przypadek wykluczają. Wygra najlepszy. Podoba mi się bardzo rozegranie finałów na trzech różnych torach.
Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA
*Wywiad pierwotnie opublikowany 5 czerwca 2022 rok
Żużel. Modernizacja stadionu w Pile dobiegła końca! Kibice niedługo wrócą na trybuny
Żużel. Niebezpieczna akcja Kowalskiego! Sędzia pokazał żółtą kartkę!
Żużel. Znamy ostatnich uczestników IMP Challenge! Jamróg najlepszy w Rzeszowie!
Żużel. Jest głos Mroczki ws. absencji! Mówi o L4!
Żużel. Co za wieści! Woffinden zapowiada powrót!
Żużel. Wilki w gazie na początku sezonu! Musielak: Robimy swoje, po cichu