Emil Sajfutdinow i Piotr Pawlicki. FOT. MAGDALENA WŁODARCZAK
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Motocross, szaszłyki serwowane przez Piotrka Pawlickiego, spacer po paddocku Formuły 1 i wieczorna kawka z Tadkiem Błażusiakiem… Ot, taki zwykły dzień w sercu Katalonii. Nietrudno wyobrazić sobie, co robi dwudziestu zdrowych mężczyzn, utytułowanych sportowców noszących dumnie miano „wykonujących najbardziej niebezpieczny zawód świata”, którzy z mroźnej i zachmurzonej Polski przedostali się nagle do skąpanej w słońcu Hiszpanii. Z dala od domów, rodzin i wścibskich dziennikarzy. W raju Costa Brava, gdzie pokusa goni pokusę, diabeł mówi „do jutra”, a z kranów leci półsłodkie wino…

Domyślacie się już? Jasne, że tak! Zakładają protektory, leją bezołowiową pod korek i rzucają się w błoto z takim uśmiechem na twarzy, jaki może pojawić się tylko u dziecka obdarowanego właśnie ulubioną zabawką.

Trenuje tam niemal cała licząca się Europa, mieszka pewnie jedna czwarta najlepszych na kontynencie specjalistów od sportów motocyklowych. Od dwóch lat populację Katalonii zasila ekipa mistrzowskich Byków, bynajmniej nie po to, by uczestniczyć w miejscowych corridach, które parlament co kilka lat uznaje zamiennie za obrzydliwe i niehumanitarne, albo piękne i pożądane. Teraz znów są chyba dozwolone. Albo ponownie zabronione? Polskie żużlowe Byki urządzają sobie w Hiszpanii własne corridy – z pikami, podskokami i maestrią ruchów godną największych matadorów.

FOT. MAGDALENA WŁODARCZAK

Z boku zgrupowanie Unii Leszno wygląda znakomicie. Od środka – jeszcze lepiej. Miałem przyjemność poznać ten drugi wariant, za co dziękuję drużynie i trenerowi Piotrowi Baronowi, który za szeroki uśmiech przewiózł mój motocykl przez pół Europy. W obie strony. Opisywanie tego dzień po dniu nie ma w tym miejscu najmniejszego sensu. Miałoby może w podręczniku planowania i realizacji mikrocyklu treningowego, albo rozprawie o dobrym humorze. Tu chodzi o coś innego. O klimat, zespół i trafiony pomysł na przedsezonowe przygotowania. Zróbmy to więc szybko, po żużlowemu.

Śniadanie punkt 8 i nie ma zmiłuj. Trener Baron, razem z Tomkiem Skrzypkiem, pierwsi. Każdy wie, co ma zjeść. Przy kawie potwierdzenie grafiku na dany dzień. O godz. 9 kawalkada busów rusza na wybrany wcześniej tor motocrossowy. Na miejscu rozgrzewka ciał oraz motocykli i wiór. Piotrek Pawlicki bardzo szybki. Emil Sajfutdinow może nawet jeszcze szybszy – jego trening jest metodyczny: od dawna wie, ile zaliczy wyjazdów i jak długo będzie trwał każdy z nich. Jeździ ostro, stosunkowo krótko, ale często. Janusz Kołodziej szokuje wszystkich czasem spędzonym na torze – potrafi zaliczyć jednego dnia trzy godzinne wyjazdy, a w czasie zgrupowania pokonuje po hopkach pół tysiąca kilometrów! Jarek Hampel – stara szkoła: doskonale czuje, ile jazdy potrzebuje danego dnia, kiedy jest dobity – odpuszcza, a innym razem wyjeżdża na tor pierwszy i kończy trening ostatni. Młodzi – Bartek Smektała, Dominik Kubera i Szymon Szlauderbach przypominają dzieciaki w trzeciej fazie rozwoju – uradowani rzucają się na każdą formę treningu. I nikt nie wie, gdzie kupili nierozładowujące się baterie. Króliki duracella po prostu.

No i jeszcze Piotr Baron. Trener upala „450-tkę” Janka Kołodzieja, więc lekko nie ma. Koń jest krnąbrny, rwie, jak szatan i drugiego dnia treneiro lutuje przez przód. Pękają owiewki i daszek, ale nie zaprawione w żużlowych bojach kości. Otejpowany i nasmarowany voltarenem melduje się na motorze kolejnego dnia. Ktoś musi dawać przykład. Słońce, ani jednej chmurki, wspaniale przygotowane tory, sprawne fury i koleżeńska atmosfera – no, baja po prostu. W przerwie kolejka pod busem Pitera – Piotrek serwuje szaszłyki z grilla, a jego mechanik Gary parzy gorącą kawę. W tym roku zawodnicy przyjechali z mechanikami, bo trener Baron postawił taki warunek. Oni też są Unią Leszno.

Koniec treningu o 15, godzinę później wszystkie busy stoją już na parkingu Circuit de Catalunya. No bo przecież testy F1, Kubica będzie odpychał swojego Williamsa! Tu prym wiedzie Emil. Wie wszystko, zna ścieżki, chętnie wczuwa się w rolę przewodnika i tłumaczy zawiłości królowej motorsportu. Humor ma wyborny, bo dzień wcześniej jego kolega i sąsiad z baszkirskiej Ufy, Danil Kvyat, wykręcił najlepszy czas dnia. Tu najszczęśliwszy jest Kołodziej. Gdyby nie potężny hałas generowany przez 750-konne silniki bolidów, który odstrasza wszystkie latające nad Barceloną insekty – Janek nałapałby ich w usta z tuzin. Banan przez dobry kwadrans – z radości i podekscytowania. Jak dziecko… Pierwszy raz w basenie z kulkami.

Ale wieczór z F1 wygrywają Smyk i Domin. Jakimś cudem przedostają się do środka paddocku, w ściśle strzeżone epicentrum wydarzeń. Oglądają wszystko z odległości kilku metrów, dotykają opon, piją kawę i, jak gdyby nigdy nic, wracają do ekipy. Zuch chłopaki! Polish speedway school.

Inny dzień – inny plan. Po crossie trening na sali, w terenie, albo bieganie wzdłuż plaż Costa Brava. Kilka razy rowery. Spokojnie, tak do 60 kilometrów. Po górach. Jarek, zapalony sauniarz, kilka razy wypaca się i regeneruje na parzących deskach. U Pawlickiego w pokoju też leży wełniana czapka – kto chodzi do sauny, ten wie. No i rękawice bokserskie, bo Piotrek między treningami sparuje z Tomkiem Skrzypkiem na plaży, wzbudzając aplauz wczasowiczów.

FOT. MAGDALENA WŁODARCZAK

Wieczorem wspólna kolacja, a po niej zbiórka ponaciąganych, nadwyrężonych, przytartych i obitych pod pokojem 321. Łatwo zapamiętać i dobrze. Tam, do późnych godzin wieczornych pracuje maser, Karol Posadzy. Taśmą, którą zużył przez dziesięć dni na otejpowanie wszystkich stawów, można by okleić dookoła Camp Nou. I zostałoby jeszcze na lewy bark trenera. To u niego, w kolejce oczekujących na masaż i oklejanie, odbywają się najbardziej zaciekłe partie hazardowe. Chłopaki łupią w „czółko”. Podpuszczają się, ściemniają, przekrzykują – każdy chce wygrać. Dlatego Karol, który miał rozmasowywać plecy, musi często zaczynać od brzucha, który boli z nadmiaru śmiechu.

FOT. MAGDALENA WŁODARCZAK

W środę wieczorem lekka panika, bo w czwartek tory zamknięte – wszyscy równają przed weekendem. Nic nie dają dziesiątki telefonów, nie pomagają stare znajomości, lokalne kluby bezradne. Zostaje honorowy ambasador RP w Hiszpanii i najwyższa polska instancja odwoławcza w Katalonii. Tadeusz Błażusiak. Traf chciał, że przyjechał akurat na kilka dni z Andory. Jeden telefon Tadka i tor otwarty, a gospodarze serdecznie witają zawodników Unii, rżnąc głupa, że przez telefon nie zrozumieli, o co chodzi.

FOT. MAGDALENA WŁODARCZAK

I może właśnie w tym tkwi też urok tej cholernej Katalonii? Znakomita pogoda i infrastruktura. Raz, po prostu żeby pogadać, na trening wpadnie Tadek Błażusiak, innym razem Joonas Kylmaekoorpi, który w bagażniku przywiezie 40 kilogramów snusów. Na pobliskim torze ostatnie treningi przed wylotem na motocrossowe mistrzostwa świata w Argentynie uskutecznia absolutna czołówka. Po okolicznych górach na rowerze zaiwania pięciokrotny zwycięzca Dakaru, Marc Coma, a sto kilometrów dalej na tarasie, przy porannej kawie siedzi sobie Marc Marquez, który nigdy nie wyprowadził się z dziesięciotysięcznej Carvery… Czort wie – może im się naprawdę należy ta niepodległość? Moim zdaniem, gdyby mieli przynajmniej dziesięciu takich „Piterów”, załatwiliby ją sobie w dwa tygodnie. Gość jest niemożliwy. Wulkan energii i niewyczerpane źródło pomysłów. No i nieustający, szeroki uśmiech na twarzy. W czasie zgrupowania, tak na serio traci humor tylko raz – kiedy Błachowicz przegrywa walkę w UFC. No bo jakby wygrał, walczyłby o pas. Piter ogląda wszystkie gale; szczęśliwie się złożyło, że ta była w Pradze i nie musiał zarywać nocy. A może przeciwnie? Może lepiej byłoby, gdyby ją przespał? Zaoszczędziłby sobie sporo nerwów…

Smyk i Domin harują jak maszyny i można od nich regulować zegarki. Punktualni, zaangażowani, uprzejmi, pracowici, pomocni. To oni na tym zgrupowaniu zaimponowali mi najbardziej. Szymon też, ale jednego dnia nie jeździ. Jest pierwszy raz na zgrupowaniu i koledzy robią mu dowcip, w który ochoczo angażuje się też prezes Piotr Rusiecki – brawa za dystans i poczucie humoru! Co się wydarzyło, zostanie w Vegas, ale dowcipny chrzest zamiast malowania twarzy i jedzenia trawy to strzał w dziesiątkę. Żadnych kwasów, czy poniżających akcji, a „Szyberdach” jest już 100% Unia Leszno.

W poniedziałek dzień przerwy od motorów. Teoretycznie, bo Piter, Janek i Jarek ładują sprzęty i ruszają na tor. A tam… Grzesiek Zengota. Wpadł potrenować, tak po prostu. Na pierwszym okrążeniu przebija dętkę, ale do pomocy rzucają się wszyscy, a że Kołodziej lubi spakować do podręcznego np. montażownicę do opon, to Zengi po chwili ma uśmiech jeszcze szerszy, niż zwykle. Grzechu (a od czasu podpisania kontraktu w Lublinie: „Gelo”) też zatrzymuje się w Lloret de Mar. Mieszka w apartamencie, z mechanikiem w pokoju obok i motorem żużlowym w kuchni, bo w drodze powrotnej planuje potrenować w Lamothe Landerron. Wieczorami z „Mrówką” rżną w… szachy! Grzesiek białymi, ale czy otwiera słynnym „wariantem katalońskim”, który dokładnie 90 lat temu, w tym rejonie jako pierwszy zastosował Polak, Ksawery Tartakower – tego nie wiem.

Grzegorz Zengota od… kuchni.

Oj, Katalonio, Katalonio… Czemu to zleciało tak szybko? Dawno nie dostałem takiej dawki pozytywnej energii, nie śmiałem się tak dużo i nie czułem tak dobrze.

W tym chyba sens całego przedsięwzięcia. Uczestnicy każdego zgrupowania sportowego powinni czuć radość z przebywania na nim. Tak było z Bykami. Opuszczali Hiszpanię rozsadzani od środka entuzjazmem, nagrzani słońcem i z wyrzeźbionymi mięśniami poprzecznymi brzucha – od nieustającego śmiechu.

Zapytajcie któregokolwiek żużlowca, czy woli zimą odpychać się kijkami, czy fruwać na mx przy 20 stopniach Celsjusza?

Ja wiem, że biegówki w Szklarskiej Porębie, czy COS w Zakopanem (jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast Europy) są super, ale czemu nie dać chłopakom tego, czego łakną najbardziej? Adrenaliny? Osobiście nie mam przekonania, czy trening na motocrossie jest dla żużlowców optymalny i w ogóle potrzebny (tekst na ten temat już wkrótce), ale jestem pewien, że przed skrajnie obciążającym – fizycznie i psychicznie – sezonem, powinni uczestniczyć w zajęciach, które sprawiają im szczerą frajdę. Pozytywnie się napompować, aktywnie wyszaleć i uzupełnić zapas endorfin zwielokrotnioną dawką śmiechu. Jeśli pasuje im Hiszpania i mx – ich wola, niech jeżdżą!

Nie ma argumentu ekonomicznego, bo wypad do Katalonii jest pewnie tańszy, niż w polskie góry. Stawiam złotówki przeciwko kasztanom, że wkrótce tą drogą pójdzie więcej ekip. Unia Leszno pewnie prędko z niej nie zjedzie. Nie po tym, co widziałem. Mistrzowie Polski znają już przepis na mistrzowskie przygotowania.

TOMASZ DRYŁA

Ps: Trzymaj się Zengi! Szkoda, że przez chwilę będziesz miał więcej czasu na szachy, ale nie przejmuj się i wracaj do zdrowia!

Ps2: Ja jeździłem wolno, jak dupa wołowa. I wyrżnąłem paciaka na oczach trenera Barona, czego wstydzę się bardziej, niż zdjęcia w paszporcie. No dramat po prostu…