Trzeci od lewej w górnym rzędzie Jarosław Skarżyński. Pięknie czasy.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jarosław Skarżyński nigdy wielkim zawodnikiem nie został, ale dla mnie zawsze był wielkim Przyjacielem. Poznaliśmy się w grudziądzkim Technikum Mechanicznym przy ulicy Hallera. Tak właśnie, tej samej, przy której znajduje się stadion GKM-u. Na żużel, przez park, mieliśmy najwyżej pięć minut drogi. Połączyła nas pasja. Pasja do speedwaya.

„Power” urodził się 25 maja 1968 roku, zatem licencję zdobył dość późno, bo w roku 1986, gdy miał 18 lat. To jednak nie dziwota. Mama, pani Krystyna, niechętnie spoglądała na zamiłowanie syna, więc by być wobec niej uczciwym, „Łapka” trafił do szkółki po zaliczeniu pierwszej klasy technikum. Taki układ. Egzamin na licencję nr 1011 zaś zdawał już jako pełnoletni mężczyzna, po niespełna dwóch sezonach treningów.

W szkole, wbrew pozorom, nie miał lekko. Nauczyciele niekoniecznie podzielali nasze zainteresowanie. Przekornie, najbardziej niechętny treningom był podwójny inżynier, bo tak kazał siebie tytułować, z racji dwóch kierunków studiów które ukończył, Zygmunt Kwaśniewski. To były prezes GKM-u, ten od przebudowy toru z żużlowego na granitowy.

„Skarżyn” dał radę. Godził treningi z nauką i uczciwie, bez taryfy ulgowej, został technikiem-mechanikiem obróbki skrawaniem, co wśród kolegów z drużyny nie było powszechne. Ci edukację kończyli zwykle na wcześniejszym etapie.

od lewej – Robert Dados, ówczesny v-ce Prezydent W.Dejewski, Jarosław Skarżyński, Paweł Staszek, Roman Banaś wówczas Prezes GKM

„Power” i „Łapka” to ksywki, które wymiennie przylgnęły do Jarka. Obie z jednego powodu. Jego styl jazdy był wybitnie siłowy. Motocykl trzymał w rękach, nie pozwalał mu się rozpędzić, asekurując prawym udem, jak nakazują kanony. Być może dlatego nie spełnił największego marzenia. Nigdy nie awansował do finału IMP. W tamtych czasach, dla zawodników drugoligowego GKM-u, to był szczyt sportowych aspiracji, a pierwszym, który tego wówczas dokonał, był jeżdżący trener, nasz trener w szkółce – Lech Kędziora. „Łapka” bardzo chciał dorównać temu osiągnięciu, ale zabrakło i szczęścia, i umiejętności. Z racji owego stylu musiał mieć silne ręce, szczególnie dłonie i przedramię. By o to zadbać, zawsze woził w samochodzie twardy, gumowy krążek i ściskał podczas jazdy, na przemian, raz prawą, raz lewą dłonią.

Dla mnie był bohaterem. Zdobył licencję, a mnie przyszło obejść się smakiem, po dzwonie. Pamiętam też jakie miałem pretensje do niesprawiedliwego losu, gdy któregoś dnia przyszliśmy na stadion, podczas treningu pierwszego zespołu, rozsiedliśmy się na skarpie przy parku maszyn, a tu podszedł Kędziora, do Jarka, nie do mnie i zakomunikował: ” Chodź Skarżyński, ty musisz dużo jeździć. Dotrzesz motocykl Makowskiemu”. On poszedł i jeździł, a ja biłem się z rozgoryczeniem. Dlaczego „Power”, a nie ja?

„Łapka” skwapliwie wykorzystywał też przewagę intelektu pośród kumpli z drużyny. Potrafił na przykład zaprosić, z niewinną miną, ekipę na obiad do restauracji, po czym ekspresowo wpałaszować swoją porcję i… ulotnić się po angielsku, przed zapłatą rachunku. Pozostali, wściekli i wkurzeni, najpierw musieli zabulić, a potem próbowali bezskutecznie znaleźć „fundatora”. Ten wracał następnego dnia, kiedy już nieco ochłonęli, sprzedawał jakąś wydumaną opowieść o rzekomym pilnym telefonie, czy innej pladze egipskiej, a oni łykali i zacietrzewienie mijało.

Mistrzem dbałości o wizerunek i PR to Jarek nie był, za to do perfekcji opanował sztukę czarowania i tłumaczenia się. Najpierw pakował więc kolegę z zespołu na minę, po czym tak odwrócił kota ogonem, że jeszcze okazało się na koniec, iż to był pomysł wpakowanego. Przez lata nasza rodzinna Firma „Egida” sponsorowała Jarka, mimo że ojciec nie tolerował tegoż braku dbałości o wizerunek. „Power” bał się „Szefa”, jak mówił o moim tacie. Wtedy zawsze mógł liczyć na wstawiennictwo mamy Oli. Mojej mamy. Ona traktowała Jarka jak własnego syna i potrafiła mu wybaczyć każde przewinienie. Nawet kiedy zapomniał o jej urodzinach i przyjechał następnego dnia, z bukietem… chryzantem kupionych na stoisku przy cmentarzu, obok stadionu. Dobrze, że szarfę z żałobnym napisem chociaż zdjął, ale i tak wszyscy wiedzieli skąd ów „bukiecik”.

W debiutanckim sezonie 1986 zaliczył 5 spotkań i 14 wyścigów. Wywalczył 10 oczek i bonus, ale bez zwycięstwa biegowego. To przyszło w kolejnym roku, który ukończył ze średnią niższą niż w debiucie, bo zaledwie 0,700, jednak zbierał doświadczenia, startując w 40 wyścigach. Miał też nieco szczęścia, bowiem zdolniejszych kolegów wcześnie wypatrywali możni. „Baczek” Kaniecki trafił do potężnej Polonii Bydgoszcz. „Mario” Sielski pozwiedzał i Toruń, i Bydgoszcz, a „Power” terminował regularnie w GKM-ie. Nie był ogromnym talentem, ale praca pozwalała mu piąć się w żużlowej hierarchii. Para „Kempes” Kempiński i „Skarżyn” do dziś wspominana jest z rozrzewnieniem na trybunach przy Hallera. Stanowili mocny, drugoligowy duet własnego toru. Jarek startował od wewnętrznej, „Kempes” spod płotu. „Łapka” miał znakomity refleks. Wygrywał start i odprowadzał towarzystwo pod bandę, zaś Robert zupełnie się startem nie przejmował, bowiem jego zadaniem była przycinka do wewnętrznej. Z wyjścia ustawiali się w parę i ku uciesze tłumów najczęściej dowozili 5:1.  Z nielicznymi wyjątkami, jak podczas domowego meczu z Gdańskiem, gdy niepokonany w sezonie Cox, odprowadzony na zewnętrzną i tam zostawiony, tak się zjeżył, że już w drugim łuku dopadł duet GKM-u, połknął atakiem „pod”, a z wyjścia pokazał chłopakom, że mają go gonić, wymownym ruchem ręki. Wtedy różnica sprzętu i umiejętności była ogromna, ale to inny temat.

W najlepszym sezonie (1993) uzyskał Skarżyński 1,711. Po drodze zaliczył dwa lata (1990/1991) w Gdańsku, ale wrócił i startował w debiutanckim, pierwszoligowym roku, w barwach macierzystego GKM-u (1996) osiągając średnią 1,185 w 54 wyścigach. W tamtym czasie, przed sezonem, w ramach przygotowań, kilka razy jeździliśmy do Gdańska na cross. Treningi odbywały się na prywatnym torze… Tadeusza Zdunka, obecnego sponsora Wybrzeża, a prywatnie wujka „Powera”. Taka ciekawostka. Tam też poznał i zaprzyjaźnił się „Łapka” z imiennikiem „Olsonem” Olszewskim. Ich słynne rajdy po Grudziądzu do dziś wywołują dreszczyk.

Jest też Skarżyński sprawcą mojej przygody z sitkiem. Kiedy przydzwoniłem i kompletnie zniechęciłem się do żużla, z racji medycznych skutków ubocznych, czując żal do losu, przyszedł pewnego dnia i stwierdził, że GKM szuka spikera, a ja mam jego zdaniem „gadanego”, więc muszę przyjść i spróbować. Jerzy Kulpiński zamierzał pozostać wyłącznie kierownikiem drużyny, przez co pojawił się vacat na wieżyczce. Z pewną taką nieśmiałością i niewiarą poszedłem. Debiut raczej nie wypadł okazale, bowiem w kolejnym meczu testowano duet konkurentów, ale że ci odrobinę się splamili, wrócono do mnie. Nie dlatego, że byłem dobry, tylko dlatego, że konkurencja nie podołała. Po czasie byłem i jestem nadal ogromnie wdzięczny Jarkowi. Tamten moment, to był początek nowej przygody. Z sitkiem, piórem, epizodami w radio i TV. Gdyby „Power” nie był czujny i nie przekonał mnie wtedy, pewnie nigdy by się to nie zdarzyło.

Zginął 19 X 1999 roku w wypadku drogowym. Szczegółów tej tragedii nie chcę pamiętać. To już 20 lat, a jakby wczoraj. Spoczywa na cmentarzu komunalnym. W cieniu, pod drzewkiem, vis a vis niemal parku maszyn GKM-u. Stamtąd podgląda sobie zawody od kuchni, tak jak kochał przez lata kariery. Młodsza siostra „Łapki”, Justyna, wyszła za Piotra Barona, więc żużel nadal jest obecny w rodzinie. Pogrzeb „Powera” był traumatycznym przeżyciem. Przecież niedawno wiózł nas do ślubu, przecież był Przyjacielem na dobre i złe. Jak to możliwe? I ta rozpacz, dramatyczna, przejmująca Kasi, żony Jarka … .

W sobotę przejdę się, jak co roku w rocznicę, zapalić świeczkę i pogadać z kumplem, na mogiłę, gdzie z fotografii nagrobnej uśmiecha się pełną gębą. Tematy zawsze podobne, o żużlu, o marzeniach, planach, pasji ale też, jakże okrutnie to brzmi, o życiu.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI