Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mają jednego syna i wychowali go na wicemistrza świata. A może na mistrza? Czas pokaże. Jedno jest pewne – Honorata, Sławomir i Patryk Dudkowie tworzą jeden z najbardziej rodzinnych teamów w żużlowym środowisku. I jeden z najsympatyczniejszych.

Jako młody zawodnik Sławomir Dudek nosił fryzurę na czeskiego hokeistę, imponował w parku maszyn kocimi ruchami, palił między wyścigami fajkę i stawał na pudle IMP. W 1991 roku, gdy liczył sobie niespełna 23 lata, sięgnął po brąz, ulegając tylko Sławomirowi Drabikowi i Wojciechowi Załuskiemu. Na stadion Falubazu, jako zielonogórzanin, nie miał prawa nie trafić.

– Mój ojciec żużlowcem nie został, choć próbował. Czasy mieliśmy wówczas takie, że trudno było się przebić. Tata pozostał jednak zapalonym kibicem, a tę pasję wspomagał fakt, że poza żużlem w zasadzie nic innego w Zielonej Górze nie było. Dlatego cała Zielona chodziła na speedway i słowo „chodziła” jest tu najwłaściwsze. Z dzielnicy Jędrzychów mieliśmy na stadion może ze cztery kilometry. No i dwa razy w miesiącu szło się przez lasy, jeden szereg za drugim. To były pielgrzymki, a ja lądowałem często u ojca na barana, bo jako trzy-, czterolatek nie zawsze, że tak powiem, wytrzymywałem kondycyjnie. Nie dawałem rady po prostu. Szybko połknąłem bakcyla i już w przedszkolu zbierałem chłopaków, formowaliśmy się w drużyny i ścigaliśmy dookoła barierek. Na nogach, biegając – mówi.

Przyszedł w końcu czas, aż Sławek zapragnął biegać przy motocyklach. – Zapisy na żużel wyglądały tak, jak wszędzie. Przychodziło ponad pięćdziesięciu chłopaków, więc nie było łatwo dostać się do grupy wybrańców. Dlatego robiono nam egzaminy: testy wydolnościowe, podciąganie się na drążku, przysiady na jednej nodze, sprawdziany zwinnościowe, bieganie na czas. A jazda? W latach 1983-84 na crossówki przerabiało się wueski, taki sprzęt musiał wystarczyć. Po testach zostawało nas około dwudziestu, a do dyspozycji mieliśmy pięć motocykli i pięć kombinezonów. Zatem na jeden zestaw przypadało czterech chłopaków, jeden się rozbierał i wskakiwał następny. Na pierwszym treningu jeden z nas paskudnie się jednak przewrócił i zaraz połowa uciekła. Dzięki temu mieliśmy mniejsze kolejki – wspomina senior Dudek.

Inne dyscypliny też się jednak przewijały, bo Dudek uchodził za chłopaka dość wszechstronnie utalentowanego. – Owszem, pojawiały się, ale człowiek cały czas czekał jednak na ten żużel. Najmłodszy brat ojca, Andrzej, jeździł trochę zawodniczo, a czasy były romantyczne. Stare skóry pomagała łatać moja babcia, a ojciec dorabiał laczki, które się wycinało, spawało i zalewało. Nie szło się do sklepu, jak dziś. Kiedy brat taty jeździł na obozy, to tylko czekałem aż wróci i poopowiada – jak tam Huszcza, Olszak i Krzystyniak, co robili, co mówili i jak się zachowywali. Naprzeciw mojej szkoły był również Klub Sportowy Gwardia z sekcją strzelecką i sekcją judo. Zamysł był taki, by pójść na strzelectwo, ale za namową kolegów trafiłem koniec końców do sali judo. Trenowałem tę dyscyplinę przez jakieś trzy lata, głównie w najlżejszych kategoriach. W piątej klasie ważyłem tylko 30 kg i za dzieciaka nigdy duży nie byłem, a braki w sile fizycznej musiałem nadrabiać zwinnością i sprytem. Nawet się udawało, na Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży zdobyłem srebrny medal. Pamiętam nasz pierwszy wyjazd do Gorzowa, jak żeśmy latali w tych kimonach po mieście, szykując się na jakieś… małe derby. No i pamiętam też, że w okresie wakacyjnym jeździliśmy konno, bo przecież Drzonków znany jest z pięcioboju nowoczesnego. Ale najwięcej dało mi judo, te wszystkie wytrenowane pady przydawały się później na torze. Dziś to jeden z aspektów przygotowań, niektórzy ćwiczą z kickbokserami, inni z akrobatami, których również w Zielonej Górze mamy. A gdy już się za coś brałem, choćby na podwórku, to jakoś nie potrafiłem odpuszczać. Niby to była zabawa, a jednak traktował ją człowiek na poważnie – tłumaczy były drużynowy mistrz Polski z Morawskim Zielona Góra (1991).

W internecie wciąż można znaleźć filmik, na którym Sławomir Dudek tańczy w parku maszyn moonwalka, czyli księżycowy taniec Michaela Jacksona, zresztą z fajką w dłoni. Widać, że musiał to być niezły dyskotekowy bajerant. – Chyba muszę podziękować mamie, której jako mały bajtel stawałem na stopach, a ona tańczyła. Dobra była w te klocki, ojciec również i często chodzili na zabawy zakładowe – wyjaśnia.

Tymczasem Honorata dorastała w Unisławiu Pomorskim pod Toruniem, gdzie ojciec pracował na ówczesnej stacji CPN. – Właścicielem, w tamtych czasach, być nie mógł. Ale i tak nie mieliśmy na co narzekać, bo wiadomo, kto miał wówczas dobrze – ksiądz, milicjant i cepeeniarz właśnie – uśmiecha się mama Patryka. Ona też, jako dziecko, została zarażona żużlem. A przy okazji była kibicem niesfornym.

– To prawda, byłam niezła rozrabiara, ale nie powiem, co takiego robiłam. W każdym razie kibicowałam wiernie, a gdy z powodu słabszych ocen mama zabraniała wizyt na stadionie, dostawałam furii i potrafiłam pozbijać wszystkie lampy w polonezie taty – nie ukrywa. Dostrzegamy tu zatem wychowawczą rolę speedwaya, skoro dzięki niemu właśnie Honoratka zaglądała częściej do książek. – No, można tak powiedzieć, bo mama zawsze miała na mnie haczyk. Bywało, że zgłaszałam się w piątek w szkole i mówiłam „pan mnie spyta, bo na żużel nie pójdę” – dodaje.

Na dyscyplinę, tak jak Sławomir, też była skazana. Rodzice spełniali się na trybunach, a brat ojca, Andrzej Marwitz, jeździł w Toruniu bez większych sukcesów. – Prawo jazdy zrobiłam już jako szesnastolatka, wtedy można było jeździć w tak młodym wieku z osobą starszą u boku. No i się jeździło na zawody z żużlowcami, ze Stefanem Tietzem, Krzyśkiem Kuczwalskim czy Markiem Kończykowskim. Dla mnie to była sprawa! A jak w Gnieźnie uścisnęłam dłoń Andrzeja Huszczy? Rok jej miałam nie myć – zauważa fanka z Unisławia. No ale jak się stała panią Dudkową?

– Przez wypadek Darka Michalaka (zawodnik Falubazu złamał kręgosłup w bydgoskim finale MDMP i trafił na wózek inwalidzki – WoK). To był kumpel Sławka, a ja się wtedy opiekowałam dziewczyną Darka, która przyjeżdżała do Bydgoszczy i u mnie mieszkała. A Sławek? Widywaliśmy się już wcześniej na stadionach w Gnieźnie czy Bydgoszczy. I chyba posłuchał kolegów, którzy mówili mu: „bierz ją, ojciec cepeeniarz, poloneza ma” – dworuje sobie pani Dudek.

Grunt, że w parku maszyn zaiskrzyło. I że w 1991 roku Sławomirowi wiodło się nie tylko na torze. Wziął wspomniany, brązowy medal IMP, w Toruniu, ale i Honoratę za żonę. A 20 czerwca 1992 roku, w rok po ślubie, przyszedł na świat Patryk. I siłą rzeczy stał się najmłodszym członkiem teamu, towarzysząc ojcu w karierze. – Jednak najpierw zapisaliśmy go na breakdance. Sławek twierdził, że dzięki temu poprawi gibkość, a to się może kiedyś przydać. Patryk generalnie był jednak usportowiony, świetnie radził sobie jako piłkarz czy tenisista, no i należał również do niego rekord szkoły w skoku w dal, zdaje się, że 5,18 – zaznacza mama.

Początki na torze? – Jeszcze będąc zawodnikiem zielonogórskim moim sponsorem została firma Boll Wojtka Dalewskiego – opowiada Sławomir. – Pamiętam ten fakt dokładnie i miło wspominam, bo była to pierwsza firma, która sama się do mnie zgłosiła, a więc w jakiś sposób doceniła. Pojawił się wówczas jej pracownik i zaprosił na spotkanie do szefa. Później nasza współpraca przeszła na Patryka, choć po dziewięciu latach musieliśmy ją zawiesić. Po prostu Bolla interesowała reklama na czapce i kasku, a więc ten sam obszar, na którym chce się pokazywać Monster. Interesów tych dwóch sponsorów nie dało się w związku z powyższym pogodzić, ale do dziś jesteśmy w kontakcie i przyjacielskich stosunkach. To właśnie przez Wojtka Dalewskiego dotarłem wtedy do Antona Nieschlera, a w jego warsztacie stała raz ładna crossóweczka. Wtedy Nieschlera odwiedzał często Piotrek Protasiewicz, któremu udało się motorek jakoś w busie zakamuflować i przewieźć. No i kilkuletniego dosłownie Patryka wypuściliśmy z tą crossóweczką na tor, ubierając tylko chłopakowi kask. Wywalił się na pierwszym łuku, nieładnie to wyglądało, a jak podbiegłem, to beczał. Ale nie z bólu, tylko ze strachu, że mama nakrzyczy, bo zniszczył nowe spodnie. Takie były początki, choć jeszcze wcześniej teściu kupił mu pojazd na czterech kółkach i pierwsze jazdy zaliczał w ogrodzie. A gdy ja się ścigałem w Opolu czy innych miastach, to na dwie godziny przed zawodami pierwsze zapoznanie z torem robił właśnie Patryk. Na rowerze.

Szkoda, że Patryk nie doczekał się rodzeństwa, najlepiej płci męskiej, bo nie mamy wątpliwości, którym życiowym torem by podążył. Oczywiście – żużlowym.

– No coś już później nie poszło. Nie da się ukryć, że za młodu Patryk dał nam trochę popalić. Pamiętam pierwszy rok po jego narodzinach, mieszkaliśmy w kawalerce, a chłopak się budził w środku nocy zapłakany. Nosiłem go wtedy do rana na rękach, a o siódmej trzeba było wyjeżdżać na zawody. Dlatego nie myślało się później o następnym dziecku. A gdy już z Patrykiem było spokojniej i złapaliśmy drugi oddech, to coś nie wychodziło. Może mój sprzęt już był za bardzo obity w wypadkach torowych… A może miłość była już mniejsza? Bo przecież dzieci biorą się z miłości (śmiech) – żartuje sobie głowa rodziny.

Tata Dudek miał też opinię zawodnika lubiącego pracować na rzecz zespołu. – To prawda, więcej radości dawały mi zawsze sukcesy drużynowe. Już w pierwszym sezonie moich startów, w 1985 roku, najważniejszy mecz czekał nas w Rzeszowie, decydujący o tytule DMP. I wywalczyliśmy go, zresztą po latach Patryk również zdobył takie złoto w swoim debiutanckim sezonie. Uzbierałem wtedy w Rzeszowie 9 punktów i trzy bonusy, raz przyjechałem na 5:1 z Andrzejem Huszczą, a dwa razy z Maciejem Jaworkiem. Pamiętam, jak Maćkowi defektował motocykl, a ja trzymałem się jedynego pasa przy krawężniku, czekając na niego. Jazda parą dla drużyny była tym, co dawało mi satysfakcję, indywidualnie wielkich sukcesów nie odniosłem, ale miałem opinię drużynowca. A gdy byłem starszy, to świetnie jeździło mi się z Andrzejem Zarzeckim, rozumieliśmy się bez słów – podkreśla.

Miał również Dudek to szczęście, że trafił na tak kolorowego ptaka, jak Zbigniew Morawski, właściciel klubu na początku lat 90. – No tak, ale sportowo nie miałem wtedy najlepszego okresu. Historycznie rzecz biorąc, zmiany rzeczywiście były ogromne. Pan Morawski okazał się barwną postacią i dużo dobrego zrobił dla żużla. Sporo w nas inwestował, mieliśmy nowe kombinezony i nowe motocykle od Finna Rune Jensena, wtedy topowego tunera, który przyjeżdżał na treningi i pomagał dopasowywać do nas sprzęt. To wszystko było jak wycieczka z PRL-u do USA, jak przerzucenie się z landrynek na misie Haribo. Do tego obcokrajowcy – objawienie Lars Gunnestad i Jimmy Nilsen, o którym wtedy mówiono, że jest najlepiej w Polsce zarabiającą światową gwiazdą – wspomina tata Patryka.

Ile jest prawdy w tym, że Morawski płacił w markach? I że czasem wkładał też coś za plastron? Albo do kasku?

– Mieliśmy płacone normalnie w złotówkach, przez klub, a po meczach zdarzały się też premie. Pamiętajmy, że Morawski inwestował wtedy nie tylko w żużel, ale też w swoją firmę zajmującą się przetwórstwem runa leśnego. W Lubsku-Janiszowicach postawił wielkie hale, toalety dla mężczyzn były biało-niebieskie, a dla kobiet biało-czerwone. Normalnie, zachód. Te wszystkie chłodnie robiły wrażenie, a na teren firmy wjeżdżał TIR za TIR-em. On już wtedy chciał robić show, choć warunki jeszcze nie sprzyjały, nie było tak efektownych stadionów jak dziś, brakowało sztucznego oświetlenia. Dlatego jak sprowadził na stadion grupę Lombard, to zaczynała grać już o godz. 12, a Morawski liczył, że ludzie przyjdą posłuchać, a później zostaną na meczu. On chciał wtedy przyciągać tłumy. Po każdym meczu, zawsze w poniedziałek, mieliśmy też zebrania omawiające ostatnie spotkanie. Pojawiali się na nich wszyscy, łącznie z działaczami i mechanikami. Czasem był ochrzan, a czasem pochwała. A na koniec padało pytanie, co jemy, co pijemy i siadaliśmy do stołu. Morawski był hojny, pamiętam jak wysłał kogoś do Danii specjalnie po jedną oponę Dunlopa, żeby Huszcza mógł z niej skorzystać w Kryterium Asów. Jego biznes jednak później podupadł, m.in. chyba przez Czarnobyl, bo grzyby okazały się skażone, ale jak było w rzeczywistości – nie wiem. Wiem natomiast, że był to dobry człowiek, który ufał ludziom i nie miał uprzedzeń. Bardzo mądry facet, to wtedy pojawiły się poduszki do siedzenia z reklamą jego firmy. Zawsze mieliśmy zarezerwowane hotele i porządne posiłki, nie jadło się już kiełbasy z grilla po drodze albo gdzieś po dworcach – maluje Sławomir romantyczne czasy polskiego speedwaya.

A Patryk? Też ma w sobie coś z romantyka. Odrzucił w swojej karierze mnóstwo lukratywnych ofert i właśnie się szykuje do dziesiątego z kolei ligowego sezonu w barwach Falubazu. Co ogłosił w momencie, gdy zielonogórskiej drużynie zaglądało jeszcze w oczy widmo spadku. Jest w tym wszystkim coś magicznego, prawda?

WOJCIECH KOERBER