Drugi z lewej, w tylnym rzędzie, Tadeusz Teodorowicz.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Tadeusz Teodorowicz, reprezentant Polski i… Wielkiej Brytanii. Znakomity żużlowiec, urodzony na Kresach, któremu odległości, podróże i przeciwności losu nie były straszne. W czasach głębokiej komuny miał odwagę uciec (dosłownie) podczas pobytu drużyny w Holandii. Dwa lata po odwilży 1956 roku nie wrócił do kraju. Podobno zostawił list z przeprosinami, choć inna wersja mówi o „oschłym” tonie pożegnania z kolegami.

Tadeusz Teodorowicz urodził się 17 czerwca 1931 w Wilnie, zmarł w Londynie, po ciężkiej kontuzji i nieskutecznym leczeniu. Reprezentował barwy Gwardii Gdynia (1950) oraz Spójni (Sparta, Ślęza) Wrocław (1951–1957). Trzykrotnie był medalistą DMP: dwukrotnie srebrnym (1956, 1957) oraz brązowym (1955). Trzy razy startował w finałach IMP (1955 – VIII miejsce, 1956 – VI miejsce, 1957 – VI miejsce). Również trzykrotnie reprezentował Polskę w eliminacjach IMŚ (Oslo 1956 – XVI miejsce w finale europejskim, Wiedeń 1957 – XIII miejsce w finale kontynentalnym, Rzeszów 1958– IV miejsce w ćwierćfinale kontynentalnym) – w kolejnych eliminacjach z powodu wyjazdu z kraju nie wystartował.

W 1958 roku pozostał poza granicami Polski i od 1960 roku na arenie międzynarodowej reprezentował barwy Wielkiej Brytanii. Czterokrotnie, jako Anglik, startował w eliminacjach indywidualnych mistrzostw świata, największy sukces odnosząc w 1963 roku, kiedy to zajął IX miejsce w eliminacjach brytyjskich i zakwalifikował się, jako zawodnik rezerwowy, do finału światowego, rozegranego na stadionie Wembley. Teodorowicz to dwukrotny finalista indywidualnych mistrzostw Wielkiej Brytanii. W tamtejszej lidze reprezentował barwy klubu Swindon Robins.

Na Wyspy nie trafił jednak od razu. W komunistycznej Polsce Teodorowiczowi żyło się dostatnio. Miał etat w fabryce we Wrocławiu, a dzięki premiom z zagranicznych startów kupił kabriolet. – Takiego auta nie miał nikt w mieście, tylko UB, ale w wersji limuzyny. To był taki samochód, że dziewczyny same do niego wskakiwały – opowiadał dziennikarz z Wrocławia. – Gdy siadał za kierownicę, zakładał białe rękawiczki. Nosił modne ciuchy. Flakon wody kolońskiej zużywał w dwa dni – wspominał jeden z ówczesnych żużlowców.

Latem 1958 roku ekipa Sparty Wrocław wyjeżdża do Holandii, za żelazną kurtynę. Zważywszy czas oczekiwania na paszporty i wizy, o wyprawie jej uczestnicy wiedzieli znacznie wcześniej. Teodorowicz był przygotowany. Taka okazja trafiała się niezwykle rzadko. Po ostatnim meczu zawodnicy idą w Amsterdamie do kina na „Most na rzece Kwai”. Seans trwa prawie trzy godziny. Gdy się kończy, Teodorowicza już nie ma. Koledzy przeszukują kino. Pytają o niego w sklepie zoologicznym, w którym przymierzał się do zakupu papugi. Bez skutku. Dopiero w hotelu znajdują napisaną przez niego kartkę. Według jednej wersji poinformował trenera, że nie wraca do kraju i przeprosił go za kłopoty. Według innej naubliżał kolegom od komunistów. Wtedy wrocławianie zaczynają kojarzyć fakty. Przypominają sobie, że Teodorowicz zabrał na tournee kilka pokaźnych walizek. A tuż przed wyjazdem z Polski sprzedał auto.

W tym czasie Teodorowicz składał zeznania na holenderskiej policji. Prosił o azyl. Ale na Holendrach jego wyczyny na stadionie nie robiły wrażenia. Dostał skierowanie do pracy na roli. Liczył na więcej. Chciał ścigać się na torze, a nie kopać grządki i podlewać tulipany. Wcześniej jeżdżąc na turnieje do Niemiec, Holandii i Anglii, uważnie obserwował kapitalistyczną rzeczywistość. W końcu uznał, że tam się ustawi i będzie mógł zarobić na wystawne życie. Tak chciał urządzić się w Holandii. Dlatego praca na roli go upokarzała. Wdawał się w awantury, za co trafił do aresztu. Wyszedł dzięki pomocy holenderskiego żużlowca, który o losie Teo alarmował nawet królową. Polak dostał ostatecznie holenderski paszport i robotę jako mechanik. Jednak już w kwietniu 1959 roku przeniósł się do Anglii. Znowu startował, w klubie Swindon Robins, mógł robić to, co kochał i potrafił.

Na Wyspach Teo ożenił się po raz drugi, z Polką, która do Anglii trafiła wraz z armią Andersa. Kupił trochę ziemi, na której chciał postawić warsztat. – Mam rodzinę, biznes, więc szczęście mi dopisuje – mówił angielskiemu dziennikarzowi. Planował zakończenie kariery. Rok 1964 miał być ostatnim rokiem jego występów na żużlu.

Wcześniej peerelowskie władze interweniują w Międzynarodowej Federacji Motocyklowej. Wymuszają zawieszenie Polaka. Ale gdy koledzy z nowego klubu grożą strajkiem, federacja wycofuje się z decyzji. Teodorowicz zostaje rezerwowym zawodnikiem reprezentacji Anglii. Ma dobry czas.

1 września 1964 roku Teo startuje w barwach Swindon w meczu z West Ham. Dwa razy jest na mecie trzeci, a raz czwarty. Próbuje odwrócić kartę w ostatnim biegu. Wysuwa się na czoło i prowadzi przez niemal cały dystans. Na ostatnim wirażu traci kontrolę nad motocyklem, który zawodzi, Polak upada, uderzając głową w bandę. Pierwsza diagnoza jest uspokajająca: tylko wstrząs mózgu. Dopiero w szpitalu okazuje się, że żużlowiec ma pękniętą czaszkę. Lekarze przez 142 dni walczą o jego życie. Teodorowicz nie odzyskuje przytomności. Umiera w styczniu 1965 roku. Gdy doszło do wypadku, jego córka z drugiego małżeństwa miała ledwie dwa miesiące. Znała ojca tylko ze zdjęć. 

– To Tadek, jedno z jego ostatnich zdjęć – mówiła w 2002 roku Liliana Zajęcka-Słonina, żona Tadeusza. I choć minęło wiele lat, szkliły jej się wówczas oczy. Czy rzeczywiście Teo „uciekł” brawurowo z kina w Amsterdamie? – Mnie opowiedział zupełnie inną historię. Mówił, że z całą drużyną wrocławską był wtedy w Belgii. Oni szykowali się do drogi powrotnej. I już mieli ruszać do Polski, gdy udał, że czegoś zapomniał. To było pod hotelem. Prosił, żeby poczekali, wysiadł z taksówki, wszedł do hotelu, po czym wyszedł z niego tylnym wejściem. Później uciekł przez granicę do Holandii i tam poprosił o azyl. Taką relację zachowałam w pamięci. W Holandii musiał pewien czas przesiedzieć, jakby w więzieniu. Tamtejsze władze chciały sprawdzić, czy nie miał za sobą przeszłości kryminalnej, czy czegoś nie zrobił na ich szkodę. W końcu dali mu azyl, a w tym samym czasie Anglicy usłyszeli, że on odłączył się od polskiej ekipy i jest w Holandii. Przyjechali po niego. Może dlatego jego azyl był przyspieszony. Tak trafił na Wyspy, do drużyny Swindon Robins. Tadeusz miał siostrę, która po II wojnie mieszkała w Poznaniu. Na imię miała Leokadia i to ona opróżniła jego mieszkanie we Wrocławiu, gdy on wraz z drużyną był na tournee za granicą. Tadeusz musiał jej powiedzieć, że już nie wróci… Potem pisałyśmy do siebie listy. Wysłałam nawet Lodzi zaproszenie, jak Tadeusz leżał w szpitalu, i ona przyjechała do mnie na dwa tygodnie do Anglii. Poznaliśmy się z Tadeuszem w Anglii, w Swindon, to był 1959 rok. Znajomy przedstawił mi go po mszy. Młodzież z Polski zbierała się wówczas koło kościoła na pogawędkach. I w takich okolicznościach byłam z nim zapoznana. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Tadeusz jeździ na żużlu, nie miałam pojęcia, co to za sport. Tak to się zaczęło….

O kontaktach Teo z Polakami nie mówiła pani Liliana wiele: – Pamiętam, jak raz Polacy, to znaczy polscy żużlowcy, przyjechali do Anglii i jeździli przeciwko Robins, Tadeusz mówił tylko „O, dziś przyjdą medaliki” – to musiał być wśród nich jakiś żużlowiec z Włókniarza Częstochowa. Po meczu cała drużyna przyjechała do nas. Trochę wypili, pogadali z Tadeuszem o starych, dobrych czasach. Powspominali sobie. Jeden z nich, Mietek się nazywał, klął jak nieszczęście. Jego zapamiętałam najbardziej. Tadeusz mówił do niego „Jeszcze raz mi zaklniesz w obecności Lili, to cię wyrzucę z domu”. A on nic, jak Boga kocham, tam i z powrotem i od nowa to samo (śmiech). Później, już na drugi dzień, pojechaliśmy z nimi coś zwiedzać, tak że oni zostali u nas na cały weekend. Byli bardzo sympatyczni.

Zdaniem żony, po wypadku Tadeusz nie miał szans, tak to zapamiętała w rozmowie z Jakubem Michalakiem: – Sprowadziłam nawet eksperta od brain-injury, to znaczy urazów mózgowych. Ten człowiek przyjechał z Londynu. Powiedział, żeby nie robić sobie większych nadziei, i rzeczywiście po jego wizycie, zaraz na drugi dzień Tadeusz zmarł… Przez pięć miesięcy leżał w szpitalu w Swindon. Lekarze nie stwierdzili nieprzytomności, ale jego umysł był tak uszkodzony, że praktycznie nie było żadnej reakcji z jego strony. Ale nieraz widziałam, że mu się coś nie podobało… Jak na krótko wracał do siebie, a ja siedziałam obok łóżka, ale wśród innych kobiet, to on był tak jakoś skrzywiony. Mówiłam sobie w duchu: „Nie podoba ci się”. Widać było, że jest niezadowolony… Pogrzeb miał ładny, przyszło bardzo dużo ludzi, kwiatów też było dużo… Pięć lat później spotkałam mojego drugiego męża Zdzisława. Córka Alicja miała już wtedy sześć lat. Gdy zginął Tadeusz była za młoda, by go pamiętać. Miała tylko dwa miesiące, gdy mąż uległ wypadkowi, a ledwie siedem, jak zmarł… Widziała tylko jego stare zdjęcia, wycinki z gazet, ja nawet zrobiłam jej taki album ze zdjęciami Tadeusza. Alicja 1 stycznia tego roku (2002 – dop. red.), wyszła za mąż i wtedy dałam jej ten album w prezencie. Kiedyś wysłaliśmy ją do Polski na wakacje, żeby trochę nauczyła się polskiego, bo kaleczy język, np. mówi „dwa jajki”. Po powrocie powiedziała do mnie „W Polsce pierwszorzędny jest serek z piszczorkiem”. No więc ja mówię: „Z cebulą, nie z piszczorkiem”. Teraz wszyscy nasi znajomi i my też nie mówimy inaczej jak „piszczorek”.

Tadeusz Teodorowicz zmarł 21 stycznia 1965 roku w londyńskim szpitalu London Hospital. Gdy zginął, peerelowska prasa ledwie o tym napomknęła. W ludowej ojczyźnie żużlowiec z Wrocławia był już wtedy wyklętym zdrajcą, który dał drapaka za granicę i „zaprzedał się imperialistom”.

Źródła: Jakub Michalak Rozmowa z Lilianą Zajęcką-Słoniną, fakt24, Gazeta Wyborcza.