Strzały Czekańskiego. A kto umarł, ten nie żyje, tragiczna historia wielkiego talentu

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

„Za oknem wrzeszczą ludzie
Szybę stłukł rzucony kamień
Czy wiesz jak czuję się
Gdy wy objęciach trzymam śmierć?
Gdy wyrok napisany w lekarza oczach szklanych
Łzy lecą, lecą tak, jak ten malowany ptak

Czy przyjmiesz mnie mój Boże
Kiedy odejść przyjdzie czas?
Czy podasz mi swą rękę?
A może będziesz się bał…” 
(zespół Dżem).

Po moich bardzo ostrych przejściach zdrowotnych i osobistych jednego jestem pewien: już nigdy nie będę się bał śmierci. Bardzo spokojnie bowiem zaakceptowałem jej możliwość i głęboko rozumiem jej nieuchronność. BO KTO UMARŁ, TEN NIE ŻYJE, jak mówił Boguś Linda w „Psach”.

Kiedy w 2014 roku zdychałem na wątrobę i trzustkę we wrocławskim zaniedbanym szpitalu na Brochowie, a tamtejsi znakomici lekarze próbowali mnie podratować, to akurat wtedy nagle zmarł mój kolega ze starej Sparty Wrocław, tej z drugiej połowy lat 70., Rysiek Jany (rocznik 1954, ja – 1959). To był największy talent w historii wrocławskiego speedwaya. Miał ksywę „Żółty”. Raz, że blondyn, dwa, że jakiś taki dziwnie trochę skośnooki. No to go tak „ochrzcili”. Ponieważ u mnie poszło m.in. o poważne sprawy trzustkowo-wątrobiane (Boże, jaki to był ból!), to mocno zżółkłem na ciele. I wtedy sobie pomyślałem:


– Czyli dwóch „Żółtych” idzie do ziemi.

Mnie jednak Bozia oszczędziła, Ryśka nie. Nie będę tu lukrował i ściemniał. Rzeczy trzeba nazywać po imieniu. Jedni podpowiadają mi plotkarsko, że Rysiek poszedł do sąsiada, z którym ostro popijał i tam zmarł w trakcie spożycia (czyli od razu pojawiła się zła plota: „zapił się na śmierć”), a inni zaprzeczają temu, twierdząc, że być może przytruł go czad z pieca w jego własnym domu. Albo po prostu umarł, gdyż naprawdę był już mocno schorowany. Nie wiem i przecież nie zamierzam prowadzić śledztwa. Bo co to ma tutaj za znaczenie? Jak było, tak było, fakt jest taki, że Ryśka po prostu już między nami nie ma. Na cmentarzu żegnało go ze 150 osób, w tym dawni koledzy z toru. I tak sobie na szpitalnym łóżku pomyślałem wtedy, że po zakończeniu kariery żużlowcy, jeśli nie zostają trenerami, działaczami, to bywają… sami jak palec. Bez żadnej opieki. Ludzie przypominają sobie o nich najczęściej dopiero na cmentarzu.

Jany to był bardzo dobry człowiek, nikomu nigdy nie przyświnił, na nikogo nie powiedział złego słowa. Pomagał innym jak tylko mógł. Był koleżeński nawet wtedy, gdy jako „piękny, młody i utalentowany” uchodził za sportowego idola, jego wielki plakat z rękawiczką w zębach wisiał na wrocławskim Rynku (aczkolwiek wtedy akurat nie było jakiegoś szaleństwa kibiców na punkcie speedwaya i jeźdźców), zaś niemal całe Sępolno z Biskupinem i Zaciszem, ciekawostka: mieszkał tam też Janek Borysewicz, dziś Lady Pank, przymilało się do niego. I każdy chciał być jego kumplem, każdy chciał się z nim napić. Rysiek nie odmawiał. I to m.in. sprawiło, że jego kariera nie rozwinęła się tak bardzo, jak powinna, aczkolwiek walił komplety punktów w Ekstralidze (wtedy to była po prostu I liga), z Robertem Słaboniem zdobywał medale w mistrzostwach Polski par, z reprezentacją kraju wyjechał na tournee po Anglii. Ówczesny trener i mechanik Sparty pan Marian Milewski mawiał, że musi prosić dzielnicowego, aby ten na dwa dni przed meczem prewencyjnie zamykał „Żółtego” do ciupy, w ten sposób chroniąc tego talenciaka przed balangami.

Milewski wiele wiedział i słyszał, bo mieszkał po sąsiedzku na Biskupinie. Natomiast Rysiek wraz z rodzicami i licznym rodzeństwem żył w domku przy ul. Godebskiego, ledwie kilkadziesiąt metrów od Stadionu Olimpijskiego i ówczesnej siedziby Sparty. Obok wspomnianego domku Janych była tak zwana sex szopa (potem przemianowana na sex piwniczkę), w której nasza młoda, za to zgrana, paczka ostro imprezowała. Działo się i było wesoło. Piło się i się jeździło „na szlace”, bo organizmy były jeszcze młode i silne. A ja dodatkowo zaczynałem już wtedy „dziennikarzyć”. Dopiero dziś, po latach, natura odbiera swoje. Po gorzałkę szło się do słynnej pobliskiej knajpki „Balladynki” (którejś nocy ktoś zamordował panią, która tam stróżowała – to nie była łatwa okolica), albo się robiło bimber. Kiedy pół drużyny Sparty na przełomie lat 70. i 80.  zostało zatrudnionych w charakterze pracowników technicznych na Stadionie Olimpijskim, to natychmiast w łazience przy parku maszyn ustawili oni fachową aparaturę i urządzili bimbrownię. Cały stadion na okrągło chodził zawiany. Majster-brygadzista o siódmej rano chwalił punktualność swoich pracowników (tzn. żużlowców Sparty) nie wiedząc, że oni od wczoraj nie wychodzili ze swej służbowej pakamery, gdzie imprezowali. Przy okazji… hodowali tam króliki. O godzinie 13 odbywał się tradycyjny Wyścig Pokoju na trasie do „Balladynki”. Z przodu na komarku zasuwał brygadzista, a za nim na rowerach doginali dzielni żużlowcy. M.in. Heniu Piekarski. Na piwko.

Nasi koledzy z Sępolna byli ratownikami na działającym wówczas basenie przy Stadionie Olimpijskim. Kiedy kończyliśmy trening na torze, to ku uciesze gawiedzi przejeżdżaliśmy obok alejką na motorach żużlowych, by je odstawić do warsztatu Sparty przy ul. Mickiewicza. Za te jazdy strasznie nas ganiał pan Milewski, którego nazywaliśmy „Maniksem”. Były niedozwolone, bo do klubu dla bezpieczeństwa należało maszyny prowadzić, żeby nie potrącać ludzi i nie wjechać pod tramwaj, co szkółkowiczom, nieobytym z wyrywnymi maszynami, się zdarzało. A po godz. 18 ratownicy wyganiali ludzi z basenu i wtedy my tam się bawiliśmy. Pływaliśmy np. ze studentkami z pobliskiego akademika AWF, czyli z dzisiejszego hotelu „Olimpia.

Jany miał piekielnie szybkie starty (chyba tylko Jurek Rembas mógł się z nim w tym mierzyć, a potem Mariusz Okoniewski) i nienaganną technikę, sylwetkę. Cudownie wjeżdżał w wiraże. Wygrywał wyścig za wyścigiem. Na zgrupowaniu kadry narodowej przed wrocławskimi MŚP na „Olimpico” w 1975 roku o całą prostą lał Plecha, Jancarza, Bruzdę i wszystkich jak leci. A wtedy był jeszcze żużlowym żółtodziobem. Megatalent. Cudowne dziecko wrocławskiego (i nie tylko ) żużla. Po kilku latach zaczął się jednak jego dramat. Tzw. lęki poranne, tj. kac i jakieś problemy z mięśniami rąk sprawiły, że po wygranym starcie tracił pozycję za pozycją i przyjeżdżał czwarty. Ludzie gwizdali. Rysiek więc, żeby sobie nie robić poruty, zamierzał przegrywać starty i jechać od początku z tyłu, by go nie wyprzedzano niczym tyczkę. I nie potrafił! Puszczał sprzęgło i znów był z przodu. I znów go objeżdżali, a widownia szydziła. Przygnębiające to było. Inna sprawa, że przyhamował go także potworny wypadek w Częstochowie, gdzie lotem trzmiela wylądował w tamtejszych trybunach i zmasakrował sobie cały bok. I to był powolny koniec największego talentu w historii Sparty Wrocław. 

BARTŁOMIEJ CZEKAŃSKI