Żużel. Stanisław Kępowicz: Ten nieszczęsny upadek w Ostrowie. Jest niedosyt, że to mnie akurat dotknęło

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Stanisław Kępowicz to… ojciec tarnowskich dzieci. Trener słynący ze znakomitej ręki do młodych. Nim jednak zmuszony był przedwcześnie zakończyć karierę na torze i zająć szkoleniem, zdołał sporo osiągnąć. Bramy żużlowego raju uchylały się coraz wyraźniej kiedy parszywa kontuzja przerwała przygodę i pozbawiła marzeń. Jak widzi tamte wydarzenia z perspektywy lat i doświadczenia, czy ma szansę na wyleczenie? Co porabia obecnie? O tym wszystkim w poniższej rozmowie.

W wieku pięciu lat trudno mieć sprecyzowane plany na życie?

Ja miałem (śmiech). Wtedy ojciec pierwszy raz zabrał mnie na żużel w Tarnowie i już wiedziałem co chcę robić w życiu. Zakochałem się. Nawet do dziś pamiętam na którym łuku po starcie siedziałem. Klasyka gatunku. Świąteczna, wyprasowana biała koszula, wracam umorusany do domu po meczu, a w progu mama „nawrócona” na rzymski katolicyzm, widząc jak wyglądam (śmiech). 

Albin Tomczyszyn – ważna postać?

No tak. To był rok 1974. U niego stawiałem pierwsze kroki na torze. Był to facet, który jeżeli chodzi o pracę z młodzieżą, znał to rzemiosło naprawdę bardzo dobrze. Bezcenne uwagi, które od niego otrzymywałem sprawiły, że szybko przestałem tylko jeździć, a zacząłem się ścigać. I to zanim formalnie miałem prawo to robić. Przychodziłem, myłem motocykle, kręciłem się po parkingu, nie było wtedy granitu, więc odgarniałem żużel od bandy. Uczestniczyłem w życiu drużyny, jeszcze nie jeżdżąc. Któregoś dnia trener Tomczyszyn powiedział: „Przebierz się. Pokręcisz parę kółek”. Tak to się zaczęło. Byłem wniebowzięty jak Maklakiewicz z Himilsbachem w starej komedii. 

Może to więc Albinowi Tomczyszynowi zawdzięczasz rękę do młodych?

Na pewno. Te jego uwagi wykorzystywałem w późniejszym czasie będąc samemu trenerem. Zaczynałem od pracy ze szkółką, ale korekty przydawały się też zawodnikom, którzy już dość dobrze sobie radzili. Podstawy są wbrew pozorom najważniejsze. Odpowiednio siedzieć na motocyklu, przyjąć właściwą sylwetkę, pilnować podnóżka, intuicyjnie odnajdować hak po starcie. To rzeczy oczywiste dla zawodników z pewnym doświadczeniem, ale dla młodzieży nowe i trudne. Jeśli tu popełnisz błędy, trudno potem wyeliminować złe nawyki. Teraz też mam okazję pracować z dziećmi i młodzieżą w szkółce Janusza Kołodzieja i przez lata to się nie zmienia. Właściwe podstawy to fundament. Współcześnie różnica jest tylko taka, że trenują już 9- i 10-latkowie. Do nich trzeba podchodzić z dużym spokojem. Być trochę jak starszy kolega. Tak żeby nie zniechęcić, a wręcz zachęcić. Kiedy widzisz u tych dzieciaków postępy, to jest nieprzeliczalna satysfakcja. 

Zanim jednak zostałeś trenerem, sporo się działo. Debiut w sezonie 1975, to zdaje się za kadencji Antoniego Woryny jako szkoleniowca w Tarnowie?

Nie, nie. Wtedy trenerem był Stanisław Skowron. Woryna przyszedł w 1978 roku. Debiut pamiętam jakby to było wczoraj. Adrenalina, trema. Człowiek bardzo przeżywał. Cały czas byłem jednak nakręcony na żużel, na jazdę. Żeby się ścigać, to musiałeś tym żyć. Zawsze za cel stawiałem sobie dążenie do tych najlepszych. Nie zadowalałem się wygranymi ze słabszymi, czy równorzędnymi zawodnikami, koniecznie chciałem być jak liderzy. No i można było troszkę… poszpanować na osiedlu, przed dziewczynami (śmiech). To były inne czasy. Sportowiec, który uprawiał taką trudną dyscyplinę jak żużel w środowisku kolegów i… koleżanek inaczej wyglądał. Odbierano cię lepiej, z pewnym podziwem, a czasem zazdrością. Tarnów zawsze żył żużlem. Były okresy wzlotów i upadków. Unia była takim trochę wiecznym, dobrym drugoligowcem. Za słabi na ekstraklasę, za mocni na drugą ligę. Parę razy udało się przebić, ale zwykle na krótko. Ostatni sezon w pierwszej lidze przed moim debiutem to był bodaj rok 1971, a ja zaczynałem w szkółce w 1974. I ta druga liga tak trwała, aż do lat 80-tych kiedy zespół ponownie awansował do pierwszej ligi. 

Wtedy doszło też do przemeblowania składu?

No tak. Miejscową starą gwardię – Mariana Wardzałę, Kajmowicza, Placka, Górskiego, Proszowskiego, Willima, Gawełczyka i innych zastępowali stopniowo ludzie z zewnątrz. Przyszedł Benek Jąder, dalej Heniu Jasek, Sławek Tronina, jeszcze później Boguś Nowak i Geniu Błaszak , to już po awansie do pierwszej ligi, bo ekstraligi wtedy nie było. 

Jak wspominasz Puchar Pokoju i Przyjaźni? To były zawody młodzieżowe w obrębie demoludów, ale chyba było się z kim ścigać?

Można to porównać do kolarskiego Wyścigu Pokoju. Tam też ścigali się zawodnicy z byłych demoludów, a potem osiągali bardzo dobre rezultaty choćby w mistrzostwach świata, czy igrzyskach. Jeśli chodzi o sam Puchar, to w obrębie tych siedmiu krajów socjalistycznych mieliśmy wymagających rywali. My młodzi mieliśmy szansę się pokazać i poznać tory inne od naszych. Wtedy też było z kim się ścigać. ZSRR, Czechosłowacja, Węgry to były mocne ekipy. W NRD też zawsze ktoś się wyróżniał. Na swoich śmieciach każdy był mocny, a poziom zawodów bardzo wyrównany. Te turnieje pomogły wielu późniejszym mistrzom. Z krajowego rynku oprócz mnie występowali choćby Huszcza, Jankowski, Kępa, Berliński – znakomici potem przez lata żużlowcy. Cała plejada startujących w Pucharze Pokoju i Przyjaźni później sprawdzała się w czasie kariery seniorskiej. No i te wyjazdy. Nie jak dziś w wygodnym busie. Cała wyprawa. Pamiętam, że zdarzało się nawet podpinać przyczepkę z motocyklami pod Syrenkę i jechać w świat (śmiech). Tą Syrenką dotarliśmy kiedyś z Markiem Kępą nawet do twojego Grudziądza na zawody owego Pucharu. 

A wiesz ile czasu jechało się Syrenką z Gdańska do Warszawy?

Nie.

Godzinę, bo resztę drogi pociągiem. Wróćmy jednak do meritum. Zwycięstwo w turnieju o Puchar Pokoju, było chyba jednym z Twoich cenniejszych osiągnięć w bardzo krótkiej karierze na torze?

No tak. Na pewno. Byłem bardzo młodym chłopakiem. Dla nas takie sukcesy otwierały drogę na szersze wody. Ktoś mógł już cię zauważyć. To było wtedy cenione. Oczywiście skrupulatnie prowadziłem też zeszyt z wycinkami z gazet o sobie (śmiech). Do dzisiaj mam go gdzieś w pokoju moich tradycji na górze domu. 

Dramatyczna prawda jest też taka, że zanim na dobre zacząłeś się ścigać, przyszło z konieczności zakończyć karierę?

No tak. Ten nieszczęsny upadek w Ostrowie. Paradoksalnie bez mojej winy. Prowadziłem dosyć pewnie. Niestety uderzył we mnie Jamont, a Jacek Brucheiser przejechał przeze mnie nie mając szans na reakcję. Oczywiście nie zrobił tego celowo. Nie było w tym żadnej jego winy. Wtedy zakończyła się moja kariera żużlowca. Początkowo nie przypuszczałem, że będzie aż tak źle. Operacja, przelot do kliniki w Piekarach Śląskich, wtedy najbardziej renomowanej, ratowanie ręki. Cóż, ręki nie straciłem, ale całkowita władza w niej nie wróciła. Pozostał niedowład. Po próbach w różnych polskich szpitalach, PZM wysłał mnie nawet do Austrii. W tamtejszej klinice przez dwa dni zrobiono mi komplet badań, ale lekarze stwierdzili, że tego typu urazów nie sposób wyleczyć. Mam wyrwane korzenie nerwowe od kręgosłupa. Niestety do tej pory medycyna nie jest w stanie pomóc. Kiedy byłem niedawno w Stanach miałem okazję opisać historię choroby, załączyć dokumentację medyczną. Zrobiła to bardzo profesjonalnie moja córka, wtedy studentka medycyny, zaś pani sponsorująca klinikę neurochirurgiczną przesłała tamtejszym lekarzom. Odpowiedzieli jedynie, że mogą wciągnąć mnie na listę w systemie oczekiwania i jeśli kiedykolwiek zdarzy się, że zaczną leczyć tego typu urazy, to będę już w ich archiwum. Obecnie nie ma więc najmniejszych szans. Mimo upływu 40 lat od kontuzji nic się niestety nie poprawiło w tym zakresie. Profesor z Warszawy powiedział mi obrazowo swego czasu, że gdyby skutecznie leczono podobne urazy nawet w Ameryce, to po wojnie w Wietnamie nikt nie jeździłby na wózku. Medycyna poszła mocno do przodu, ale nie wszystko potrafi. 

Miałeś wtedy żal do losu, do ludzi?

Nie. Absolutnie nie. Przede wszystkim zdawałem sobie sprawę, w co się angażuję. Miałem świadomość jaki to niebezpieczny sport. Pozostał najwyżej niedosyt, że to mnie akurat dotknęło i to w wieku zaledwie 22 lat. Byłem na etapie dosyć dobrze rozwijającego się zawodnika. Zostałem dostrzeżony, wystąpiłem w reprezentacji, między innymi w towarzyskich potyczkach z Anglikami na Wyspach, co było wówczas jak złapanie Boga za kostki. Startowałem też w test meczach ze Szwedami. Był to na pewno wstępny etap dobrze zapowiadającej się kariery.  Średnią w lidze miałem wtedy na poziomie około 2,40 na bieg. Mogło się skończyć lepiej, bo byłem w okresie dobrego rozwoju. Los chciał inaczej. 

Nie poddałeś się, bo w zasadzie bezpośrednio po zakończeniu przygody ze ściganiem rozpocząłeś pracę trenerską?

To prawda. Najpierw opiekowałem się w Tarnowie szkółką. Zrobiłem nabór i powoli zaczęli wychodzić z tego żużlowcy. Najpierw Taraszka, Iwaniec, to jeszcze po poprzedniku – Arkadiuszu Tanasiu. Pierwszym moim człowiekiem był Andrzej Bykiewicz. Z czasem dochowaliśmy się znaczących nazwisk. Jacek Rempała, Janusz Kapustka, Kużdżał, Leśniowski, następni z klanu Rempałów, Zięba, potem Cierniak, Jachym. Kilku ich się przewinęło. Fajnych, młodych chłopaków, z którymi miałem okazję pracować. Wielu z nich osiągnęło dobre wyniki także w kategorii seniorskiej. Człowiek starał się obserwować, łaknął wiedzy, próbował iść z duchem czasu. I pomagałem tym młodym. Na brak sprzętu nie mogliśmy wtedy w Tarnowie narzekać. W magazynie stały modne wówczas Godden-y. Po uzgodnieniach z różnymi prezesami, dyrektorami, kierownikami, bo takie były czasy, kazałem wydać te silniki młodzieży. Za sobą miałem wsparcie Szczepana Bukowskiego. Dziś to byłby menadżer, wówczas człowiek orkiestra w Unii. Ważna postać. Ci starsi byli bardzo niepocieszeni, ale musieli się pogodzić. To szybko zaprocentowało. Chłopacy mieli dobry sprzęt, zaczęli solidnie punktować i osiągali dobre wyniki. W tamtym czasie wszystko co dobre w naszej dyscyplinie ściągaliśmy z zachodu, ucząc się profesjonalnego żużla. Aż współcześnie przerośliśmy Anglików, na których wtedy się wzorowaliśmy. Przez lata ich liga, tamtejsze gwiazdy, to był niedościgniony wzór. 

Po drodze był też epizod z Piotrem Rolnickim w Machowej?

Uczestniczyłem w budowie tego toru. Trudny, krótki, techniczny, taki typowo angielski owal. Rolnicki postanowił wtedy, że sam zbuduje stadion i powoła drużynę. Codziennie obserwowałem, jak ten tor powstaje i to był bardzo fajny poligon do nauki ścigania. Dlaczego Rolnicki tak postanowił? Zdaje się zagrały względy ambicjonalne. Poprosił mnie wtedy ówczesny kierownik drużyny z Tarnowa, żebym poszedł z nimi do Machowej. Rozstanie z Unią nie było przyjemne. Cóż. Takie warunki, taka sytuacja. Chyba niepotrzebna. Do dziś jednak niektórzy z sentymentem wspominają ten obiekt. Choćby Jeremy Doncaster. Szkoda, że tego toru już nie ma. Dopóki jeszcze były tam bandy można było na tych mini motorkach potrenować. Dzisiaj już się nie da. Przydałby się taki obiekt do treningu. Nawet na pięćsetkach. Janusz ma co prawda dwa małe tory u siebie, w Nowodworzu, ale chłopaki zaczynają w pewnym momencie jeździć na tychże pięćsetkach i potrzebują większego obiektu. Jeszcze dwa lata temu jeździliśmy na treningi do Krosna, do Częstochowy, nawet do Krakowa. Teraz możemy na szczęście trenować w Tarnowie i na razie ta współpraca funkcjonuje znakomicie. Bardzo sympatycznie i fajnie zaczyna się to układać. Z punktu widzenia szkoleniowego Machowa mogła być nieocenionym przejściem z mini toru na duży, dorosły owal. Tam można było nauczyć techniki. Nie wystarczyło wkręcić na starcie i zamknąć na kresce. Trzeba było pogłówkować. Poszukać przełożeniami, gazem, trochę po sprzęgle. Inaczej na wyjściu z łuku trzeci rząd trybun. Dobra szkoła. Koleiny też swoje wytarmosiły. Pamiętam, że u Ciebie w Grudziądzu, na drugim łuku przyciągał słynny dąb (śmiech). To też była weryfikacja dla niektórych. Wspominam także jak cytowałem Zenka Plecha na którymś z ligowych meczów w Grudziądzu. Nie szło. Trenerem był Antek Woryna, więc chyba był to rok 1978. Irytował się. „Staszek. Co ty wyprawiasz. Jak jedziesz?” A ja na to: „Trenerze. Staję na starcie. Z lewej cmentarz, z prawej Grabarz – jak tu wygrywać?” Jeździł wtedy u was taki zawodnik – Wiesiek Grabarz. W każdym razie Grudziądz też wspominam mile. 

 Czym się różni szkolenie współcześnie od tego sprzed kilku lat?

Chyba tylko wielkością naborów. Kandydaci muszą też budować zaplecze. Sprzętowe i finansowe. Ale teoria Janka Ząbika, że tylko chłopcy ze wsi nadają się do żużla, pozostaje raczej aktualna. Oni od najmłodszych lat ujeżdżają wszystko co ma koła. Przychodząc do szkółki są już oswojeni. Był taki okres w Tarnowie, kiedy zaczynałem, że byłem jedynym mieszczuchem w ekipie. Pozostali pochodzili z okolic. No i zaczynają teraz znacznie wcześniej niż kiedyś. 

Przez dwanaście lat mieszkałeś w USA. Co zdecydowało o wyjeździe, a potem powrocie?

Jeśli chodzi o wyjazd, to otrzymaliśmy zielone karty i postanowiliśmy z rodziną pojechać. Jedna z córek zdecydowała, że tam będzie kontynuować studia medyczne. Druga została w Polsce. Pierwsza ukończyła w Stanach medycynę, na ile mogliśmy, to pomagaliśmy, a później z przyczyn rodzinnych wróciliśmy do Polski. W kraju zaniemógł teść. Trzeba było się zaopiekować. Tak się złożyło, że mamy tu drugą córę, wnuki i pewnie już zostaniemy. Teoretycznie mogę lecieć w każdej chwili. Mam amerykański paszport. Jednak zawsze przedkładam nad ten paszport swoje polskie korzenie. Z Tarnowa sporo ludzi wyjeżdża do USA. Swego czasu legendarny Zygmunt Pytko prowadził nawet fan club Unii Tarnów „Jaskółka” w Chicago. Powiem ci jednak, że z żużlem w Stanach nie zerwałem. W tamtym czasie powstał klub żużlowy Chicago speedway club. Głównie startowali Polonusi, ale z czasem przyszli też Amerykanie. Jeździliśmy na zawody, między innymi do Indiannapolis. Podział obowiązywał trochę jak u naszych amatorów. Zależnie od tego jak się czułeś na motocyklu, zapisywałeś się w zawodach do odpowiedniej kategorii według umiejętności i doświadczenia. Startowali tam znani z Polski m.in. Taraszka, czy Ośkiewicz. Z Ośkiewiczem byliśmy nawet na kilku turniejach tzw. Midwestu, stanowiących eliminację do indywidualnych mistrzostw USA. Ponieważ wypadł na tyle dobrze, że się zakwalifikował, to pojechaliśmy na dwudniowy finał do Costa Mesa w Californi. W ostatecznej batalii zdobył jakieś pojedyncze punkty, ale uczestniczył i Polski ślad był. Spotkałem tam Hamilla, Hancocka – oni jeszcze startowali. Wygrał Billy przed Gregiem. Miłe, żużlowe wspomnienia. Jak obserwowałem Amerykanów, na tych twardych, skalistych torach, to zupełnie dobrze sobie radzili. Nie wiem czemu nie ma ich w Europie. 

Twoja opinia o rezerwowych drużynach ekip Ekstraligowych?

Tylko tam gdzie żużel już był, albo gdzie są pasjonaci. W tych samych ośrodkach nagle chętnych nie przybędzie. Swego czasu próbowano wystawiać drugie drużyny w Lublinie, czy Rzeszowie i nie kończyło to się szczęśliwie. Bardziej widzę rozwiązanie w formie przypisania drugoligowców tym możnym. Leszno ma blisko do Rawicza i współpracują. Gorzów wspiera Poznań. Jest tor w Śremie. Potrzebuje patrona Piła, potrzebują wsparcia Świętochłowice, Kraków. Nie ma żużla w Warszawie. Tam pracujmy. Niech to będzie ośrodek zaplecza, ale samodzielny. 

Stasiu, to kiedy Ci się ten żużel znudzi?

Chyba do końca życia mi się nie znudzi. 

Dziękuje serdecznie za rozmowę.

Ja również. Było mi bardzo miło. Mam teraz namiary, to pewnie będziemy częściej się kontaktować. Pozdrawiam wszystkich serdecznie.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI