Stachyra: Jak adepta motocykl nakrył ze startu, to mama biegnąc przez boisko, prawie torebkę zgubiła

Od lewej Jan Krzystyniak i Janusz Stachyra.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Janusz Stachyra, kozak, walczak, wymagający wobec siebie i innych, czasem kontrowersyjny, ale ceniący i szanujący swoje zdanie i dokonania. Z rodzinnego Lublina wyniósł z pewnością… rogi, bo to rogata dusza. O początkach, karierze, także przygodzie szkoleniowej, opowiedział barwnie w pogaduchach Po Bandzie.

Kibice kojarzą Cię z Rzeszowa, ale stamtąd nie pochodzisz?

No tak. Urodziłem się w Lublinie. Tam zaczynałem przygodę ze speedwayem, tyle, że bardzo późno (dopiero w wieku 18 lat – dop. red.). Niektórzy do dziś zastanawiają się jak to możliwe, że ciężko im znaleźć jakieś wzmianki na mój temat, z czasów juniorskich. Rzeczywiście w tym czasie wyniki miałem mało znaczące. Rodzice nie wyrazili zgody na treningi, więc dopiero jak miałem dowód w kieszeni, mogłem zapisać się do szkółki. Moim pierwszym trenerem był pan Ryszard Bielecki i on wyraził zgodę. Dzisiaj to byłoby późno, bo wiadomo, że im wcześniej zaczynasz, tym lepiej. Z panem Bieleckim miałem też przygodę w Rzeszowie. Ale do rzeczy. W 1979 roku znalazłem się w szkółce i 3 miesiące później, w Opolu, zdałem licencję. Krótko potem, na jednym z treningów w Lublinie zanotowałem upadek i złamałem oba nadgarstki, ściśle nasady. Wtedy to było kłopotliwe. Dziś medycyna jest znacznie wyżej i pewnie byłoby łatwiej leczyć, a ja mógłbym wcześniej wrócić do sportu. W tamtym czasie miałem długi rozbrat z motocyklem, więc w 1981 roku trafiłem do Rzeszowa. W Lublinie było wtedy bardzo dużo juniorów i trudno było o starty. Rzeszów borykał się z kłopotami kadrowymi wśród młodzieży. Zadzwoniłem wówczas do pana Józefa Rzepki, trenerem był Józef Batko, stwierdzili – przyjedź, zobaczymy, poprzyglądamy się, dostaniesz dwa, trzy miesiące czasu i podejmiemy decyzję. Po tych trzech miesiącach próby załapałem się do składu i jeździłem w Rzeszowie… 18 lat, z przejściem do Częstochowy w 1994 roku. Kiedy zacząłem robić progres, przypomniał sobie o mnie Lublin i się upomniał. Ja nie chciałem już odchodzić. W Rzeszowie mi się podobało i odległość do domu niewielka. No to co? To trzeba mnie było wcielić do wojska. Dostałem powołanie z oddelegowaniem do straży pożarnej przy WSK w Rzeszowie. Tam chodziłem rano „podpisać listę”, bo skierowano mnie do pracy w warsztacie na terenie klubu. Pieczątka przybita, wojsko odsłużone, wszystko dzięki żużlowi. Można powiedzieć więc, że w moich żyłach płynie niebieska krew Stali Rzeszów.

Twarda głowa i mocne rogi – to chyba wyniosłeś jednak z domu, z Lublina, na torze byłeś zadziorem jakich mało…

Powiem tak. W Rzeszowie trafiłem na moment, kiedy jeździł Rysiek Czarnecki, swoją drogą on też późno zaczynał karierę, bo dopiero po wojsku, a startował w kadrze i był mega zawodnikiem. Był też misterem elegancji, taki pedancik. Motocykl musiał być czyściutki, kombinezon wypastowany, skórzany, nie tak jak dzisiaj, że wrzucisz do pralki i gotowe. Gdyby dziś były skóry, to zawodnik musiałby mieć jednego mechanika więcej, do czyszczenia i pastowania. Ci starsi zawodnicy, jak Lechu Kędziora, oni wiedzą jak to wyglądało. Dzisiaj, po biegu, zawodnik nie byłby w stanie tego kombinezonu, przepoconego, nawet zdjąć, bo pot przykleiłby się do podszewki. Mało tego. W tamtym czasie za skórę, czyli ubranie robocze żużlowca, trzeba było płacić podatek od… luksusu. Wracając do Ryśka. Mieszkaliśmy w jednym hotelu, on był starszy, więc mówiłem mu początkowo na pan, obruszył się, twierdząc, że w końcu jesteśmy w jednej drużynie, więc powinniśmy zwracać się do siebie po imieniu, a z czasem zaprzyjaźniliśmy się. Rysiek razem z Adamem Janikiem pomogli mi opanować motocykl, a Czarnecki nauczył mnie startować, bo sam miał znakomity refleks i wyjścia spod taśmy. Jak wyczuć sprzęgło, jak ustawiać, jak opanować jazdę przy krawężniku, bo miałem problemy, w Rzeszowie był wtedy czerwony tor, ze słynnym pasem, smugą tak zwaną, to wszystko zawdzięczam Ryśkowi. Dzięki niemu umiałem jeździć w domu, ale nie umiałem wciąż jechać na wyjazdach, gdzie była kopa. Teraz jak słucham tłumaczeń w telewizji i zwalania przez zawodników winy na sprzęt, to aż nie chce mi się tego komentować. Jak ja bym powiedział mechanikowi, że sprzęt nie jedzie, to nie powiem, co by ze mną zrobił. Nie ma się co śmiać. Taka jest prawda. Starsi zawodnicy – Zenek Plech, Romek Jankowski, czy Andrzej Huszcza, powiedzą to samo. Zanim dokończę, o kopie mały wtręt. Pamiętam, jechaliśmy kiedyś na mecz do Gorzowa, bodaj w sezonie 1983 i w Kielcach złapała nas śnieżyca. Wyjeżdżaliśmy z Rzeszowa i było ciepło, a w Kielcach staliśmy w zaspach 7 godzin! Na szczęście było niedaleko do poczty, więc pan Józiu Rzepka poszedł i zadzwonił, że możemy się spóźnić na mecz. Udało nam się dotrzeć do celu na półtorej godziny przed zawodami. Chłopaki z Gorzowa, mechanicy i zawodnicy, pomogli nam rozpakować sprzęt, bo przyjechaliśmy przecież autobusem. W połowie ściana, my z przodu, z tyłu motocykle. Poszliśmy się przebierać, a gospodarze skręcali nasze sprzęgła i grzali nam motocykle w boksach. Tak to działało. Świętej pamięci Edek Jancarz jak nas wtedy zobaczył, zapytał tylko – a wyście z Syberii przyjechali? Wtedy dopiero z sopli na autobusie zaczęła kapać woda. Wracając do przyczepnych torów, to przełom nastąpił, kiedy przyszedł do nas Gienek Błaszak. Wcześniej wygrywałem starty, ale nie umiałem złapać kąta i nie dowoziłem. Refleksowo było dobrze, dzięki Ryśkowi Czarneckiemu, tylko w trasie nie umiałem jechać. Pierwszy łuk jeszcze jakoś przeżyłem, ale dalej… Gienek przejechał się na moim motocyklu i stwierdził, że na tym mogę jechać tylko na twardych torach. Wziął mój silnik do Gniezna i jego mechanik zrobił ten silnik na kopę. Potem jeszcze kilka lekcji u Gienka w Gnieźnie, no i wtedy złapałem wreszcie właściwe kąty, a oczy mi się otworzyły na świat, jak należy przygotować silnik na przyczepną nawierzchnię. Od tej pory właściwie na jednej zębatce jeździłem na bardzo przyczepnych torach.

Jak to było z rzeszowskimi goddenami?

Stasiu Skowron ściągnął do Rzeszowa Andrzeja Krawczyka. W Stali stało wtedy w kartonach 10 silników, których nikt nie potrafił zrobić. Może sobie przez to wrogów narobię, ale taka była prawda. Andrzej przyszedł w styczniu, potem mieliśmy wyjazd do Bułgarii w 1986 roku, bo tam było ciepło. Jechaliśmy trenować do Plewen. Przyszedł Stasiu i pyta, czy bym nie dał sobie silnika zrobić przez Andrzeja. Mówię: – Dobra, tam w kartonach stoją, niech weźmie jeden. Do Bułgarii każdy brał po jednym motocyklu. Ja miałem dobrą jawkę, więc na próbę wziąłem dzieło Krawczyka w ramę. I muszę powiedzieć, że w tej Bułgarii przez tydzień nie musiałem myć motocykla, bo jeździłem z przodu. Puszczałem sprzęgło i tyle mnie widzieli. Wróciłem i jawy już nie chciałem. W drugą ramę też zażyczyłem sobie goddena od Andrzeja i od razu poszedł progres. Można sprawdzić. Sezony 1986 i 1987 – wtedy notowałem duży postęp. W lidze robiłem praktycznie dwucyfrówki wszędzie. Dzięki Ryśkowi Czarneckiemu, Gienkowi Błaszakowi i Andrzejowi Krawczykowi.

Indywidualnie brakło jednak wisienki na torcie. Dwa razy w Lesznie 1988/89 byłeś czwarty. Ten pierwszy finał był dwudniowy…

Po pierwszym dniu byłem wiceliderem. Następnego zacząłem od trójki, ale był problem. Sprzęgło bardzo mnie ciągnęło. To był z mojej strony błąd. Dzisiaj wiedziałbym, co robić. Wtedy wymieniliśmy sam wkład i to nie pomogło. Kosz broił. Wówczas to nie było jak teraz. Kiedy sędzia dłużej przytrzymał, to sprzęgło dostawało „małpiego rozumu”. Motocykl wciągał cię w taśmę. Zapierałem się nogami, trzymałem motocykl i kombinowałem, żeby po puszczeniu taśmy zostać jak najmniej z tyłu. Niestety wystarczyło tylko na czwarte miejsce. Najgorsze. Wolałbym być piaty, czy szósty i nie mieć złudzeń.

Z toru zapamiętano Cię jako pierwowzór Nicki Pedersena…

Tak by coś było (śmiech). Kurcze, zabrakło by dnia żeby opowiadać. Ale jeden przykład. Mecz z Gdańskiem. Marvyn Cox wszedł pode mnie piką i obaj otworzyliśmy bramę, tam gdzie stoi polewaczka. Powtórkę wygrałem, a potem pojechałem do Piekar Śląskich ze… złamanym obojczykiem i ręką pękniętą w nadgarstku. Inny przykład – Machowa Złoty Kask. Po czterech seriach miałem awans. Rozkręciliśmy sprzęgło i zamierzaliśmy odpuścić ostatni bieg. To był czwartek, a w niedzielę mecz u siebie z Gorzowem, który musieliśmy wygrać, żeby się utrzymać. Przyszedł jednak jakiś ważny gość i powiedział, że prezes niezadowolony i muszę jechać. Miałem 11 oczek po 4 seriach, co dawało bardzo dobry numer, piątkę, w finale. Ale cóż – pan każe… Mieliśmy to przemyślane. Olej spuszczony z motocykla. No i dawaj, na szybko z powrotem. Łysa strona opony, tor po polaniu i w szczycie łuku pojechałem pod prąd. Tam dostałem strzał, już nie pamiętam od kogo i złamany obojczyk. Znowu ten sam. W Machowej był Stasiu Chomski, Rysiek Franczyszyn z Gorzowa – wszystko widzieli. Wróciliśmy do Rzeszowa. W piątek dzwonię do mechaników i mówię żeby przygotowali ramę. W niedzielę rano przedzwonię do lekarza, założymy „ósemkę” gipsową i spróbujemy. Może coś podratujemy temat. Pierwszy próbny start – nie to, boli. Wiadomo, wszystko trwa, bo gips po każdej próbie musi wyschnąć. Dziś to byłby opatrunek żywiczny – łatwiej. Drugie podejście – dalej boli. W końcu za czwartym razem udało się tę ósemkę zrobić jak trzeba, kombinezon trochę większy, żeby to wcisnąć i jazda. Dokładnie nie pamiętam, ale zrobiłem 7, czy 8 punktów w tym meczu. I było tak. Ostatni bieg. Jedzie Adorjan i ja, a z Gorzowa Kocso i Świst. Mówię, że chcę pierwszy tor. „Nie, nie, nie. Ty z trzeciego. Aby dojechać. Może coś na trupie złapiesz”. Dobra, w porządku, nie to nie. I z tego trzeciego toru – pach i mnie nie ma. Wygrałem start, nakryłem towarzystwo i prowadzę bieg. Na trzecim okrążeniu złapałem panę. Wiedziałem, że nie wolno zamykać gazu. Świst dopadł mnie na kresce, wjechaliśmy równo, Adorjan przeszedł w trasie na trzecie – mecz wygrany i zostaliśmy w lidze.

Medal DMP, ten pierwszy, to jednak Częstochowa…

Marek Cieślak był wtedy świeżo po papierach trenerskich. Kontrakty trzeba było przesłać do północy. Dobrze, że poczta działała całą dobę. Musiałeś mieć potwierdzenie wysłania dokumentów, z pieczątką. Oni przyjechali do Rzeszowa dopiero po 11 w nocy dogrywać mój kontrakt. Było tempo. Czekałem z decyzją, bo klub dwa lata zalegał mi pieniądze. Ciężko było w Rzeszowie. Wreszcie się zdecydowałem. Pech chciał, że dwa, czy trzy miesiące później do Stali wszedł Van Pur. Żużel odżył. Wcześniej nie było na sprzęt, przejazdy, części, wypłaty – nie było na nic. Stwierdziłem jednak, że mam już trochę lat na karku, ale czuję się na siłach i skoro jest okazja, to spróbuję we Włókniarzu. Przyjechali, dogadaliśmy warunki, zostałem dosprzętowiony, od ręki pojawiło się też trzech sponsorów – inny świat na tamte warunki. Dużo pomógł też Joe Screen. Leżaki dopiero wchodziły i był problem z gaźnikami. Strasznie przelewały. Screen załatwił nam BZ-ty. Kluby w Polsce dopiero praktycznie po roku miały do nich dostęp. Inne czasy. Mieliśmy wtedy też dobre relacje z Otto Weissem, bo Andrzej Krawczyk pracował we Wrocławiu. No i zadziałała formacja juniorska z Ułamkiem na czele. Na finał z Toruniem mieliśmy motocykle podstawione przez Weissa, a pieczę nad tym trzymał Marek Cieślak. Fajnie to rozegrał, a myśmy tylko mieli trzymać gaz.

Teraz jesteś jak Goran Janus speedwaya…

Nie tak. Jestem wymagający i jeśli za coś odpowiadam, to ja decyduję co i jak. Powiem w ten sposób. 85 kilo chłopak. Pamiętam go jak odchodziłem do Częstochowy, bo mnie poproszono, żeby popracować z Polisem. Wracam. Trzeci rok z rzędu nie zrobił postępów. Wyjeżdżając wywracał się dwa, trzy razy. Kasował sprzęt. Dwa, że kondycyjnie nieprzygotowany. Rozmawiałem z trenerem ogólnorozwojówki, to mówił, że z tego nic nie będzie, bo chłopak nie trenuje. Unika zajęć. No to podjąłem decyzję, że nie ma sensu. Lepiej poświęcić czas komuś, kto by może na tym skorzystał. No to mamusia powiedziała, że mnie zniszczy i takie tam. Zrobiła scenę, że niby ją pobiłem, czy coś. Mam świadków, że to ona złapała mnie za koszulkę, ale co się będę sądził. Niech tak pozostanie. Myślę więc, że jestem bardziej wymagający niż konfliktowy, ale takie czasy. Nie powiesz prezesowi nie, bo ci podziękują. Karol Baran to mój uczeń. Dalej Paweł Miesiąc. Mój syn – Dawid. Potem chyba z 10 lat przerwy, bo Stachyra to nie, bo konfliktowy. Następny wyszkolony – Dawid Lampart. Po kilku sezonach Wiktor, bo Dawid zwrócił się o pomoc. Ostatnio bracia Curzytkowie. Tak, że Stachyra raz tak, raz nie, ale jakieś efekty są. W Rzeszowie fajnie to na razie wygląda. Chemia jest. Złotówka jest dwa razy obracana – wcześniej tego nie było. Tylko odbudować trzeba wszystko od podstaw. Ode mnie wymagali jak jeździłem, to teraz ja mogę przekazać wiedzę. Kiedyś przyniosłem od majstra z warsztatu cztery miotły brzozowe i mówię po treningu, to teraz dwóch z jednej strony, dwóch z drugiej i zamiatamy. No to rodzice pobiegli do dyrektora klubu i powiedzieli, że oni nie są od zamiatania, tylko od jeżdżenia. I już byłem niedobry. Albo bieganie co któryś dzień. No to oni nie są biegaczami, tylko żużlowcami. A potem bije głową w tor. Inny przykład. Mówię do adeptów. Dzisiaj nie startujemy, bo tor jest po opadach deszczu. Wchodzicie środkiem, wyjeżdżacie przy krawężniku, bez startu. Wyjechał adept. Zrobił start. Motor go nakrył. Mama do mnie pretensje. Mówiłem przecież, że dziś nie startujemy. Ale on musi spróbować. To kto rządzi? Trener, czy mama? Spróbować, to spróbuje, jak ja mu powiem kiedy i powiem jak. Od tego jestem. Tak rozumiem swoją rolę. Z góry wiedziałem, że po deszczu, to się tak skończy. A mamusia, jak do niego biegła, to aż torebkę zgubiła na torze…

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

8 komentarzy on Stachyra: Jak adepta motocykl nakrył ze startu, to mama biegnąc przez boisko, prawie torebkę zgubiła
    Pablo Sarachman
    31 May 2020
     10:03am

    Pamiętam go jak byłem dzieciakiem. Mega-kozak. Jak był młody to często wywrotki, kontuzje, ale potem wyga. Miał swoje triki i niejednego w taśmę na starcie wpakował. Prócz tego ponadprzeciętnie inteligentny jak na żużlowca.
    Na miejscu prezesa zawsze bym stanął po jego stronie a nie madek na pełen etat z nowego miasta co Brajanka na żużel posłały a trener biegać każe.
    Takich zawodników mi teraz brakuje w miejsce panienek z insta #hardtrainning #nicetime #trennnig 💪💪💪✌️✌️👌👌

    Muchomorek
    31 May 2020
     12:05pm

    Lubię takie wywiady, bo czyta się je jednych tchem i nawet nie poszedłem do lodówki po piwko, pomimo że miałem chęć a nie mogłem się oderwać nawet na chwilę.
    Janusz Stachyra mega kozak a wywiad to ostra jazda!!!

      Wariat
      31 May 2020
       7:23pm

      ho, ho, ho ……ho
      wolę jednak podwójnie chmielone
      a poważnie to wywiad rozbawił mnie 🙂 🙂 :0

    Stary kibic
    31 May 2020
     7:03pm

    I takie wywiady czyta się z przyjemnością , to jest gość który jeszcze teraz wsiądzie na motor i przejedzie w ślizgu 4 okrążenia . Nigdy nie był wybitny ale potrafił wygrać z każdym i jest ikoną żużla w Rzeszowie.

      Wariat
      31 May 2020
       10:01pm

      koziołki 🙂 żurawie 🙂
      dwa bratanki i do ……..itd hahaha
      Poważnie, to Lublin, Rzeszów, Krosno, Tarnów, tu jakoś układała się współpraca

    Dariusz Giełbaga
    2 Jun 2020
     9:07pm

    Pan Janusz to dla mnie powrót do dzieciństwa i do żużla który uprawiali prawdziwi twardziele. Pamiętam jak Stachyra i Czarnecki czesali piętnastki. Pamiętam jak Stachyra jadąc z dużą przewagą potrafił przystopować i udawać że odpycha się nogami. No był twardziel i jajcarz. A przede wszystkim do wszystkiego doszedł sam ciężką pracą. Dziś niewielu może dorównać charyzmą takim zawodnikom jak Stachyra.
    Panie Januszu dużo zdrowia.

Skomentuj

8 komentarzy on Stachyra: Jak adepta motocykl nakrył ze startu, to mama biegnąc przez boisko, prawie torebkę zgubiła
    Pablo Sarachman
    31 May 2020
     10:03am

    Pamiętam go jak byłem dzieciakiem. Mega-kozak. Jak był młody to często wywrotki, kontuzje, ale potem wyga. Miał swoje triki i niejednego w taśmę na starcie wpakował. Prócz tego ponadprzeciętnie inteligentny jak na żużlowca.
    Na miejscu prezesa zawsze bym stanął po jego stronie a nie madek na pełen etat z nowego miasta co Brajanka na żużel posłały a trener biegać każe.
    Takich zawodników mi teraz brakuje w miejsce panienek z insta #hardtrainning #nicetime #trennnig 💪💪💪✌️✌️👌👌

    Muchomorek
    31 May 2020
     12:05pm

    Lubię takie wywiady, bo czyta się je jednych tchem i nawet nie poszedłem do lodówki po piwko, pomimo że miałem chęć a nie mogłem się oderwać nawet na chwilę.
    Janusz Stachyra mega kozak a wywiad to ostra jazda!!!

      Wariat
      31 May 2020
       7:23pm

      ho, ho, ho ……ho
      wolę jednak podwójnie chmielone
      a poważnie to wywiad rozbawił mnie 🙂 🙂 :0

    Stary kibic
    31 May 2020
     7:03pm

    I takie wywiady czyta się z przyjemnością , to jest gość który jeszcze teraz wsiądzie na motor i przejedzie w ślizgu 4 okrążenia . Nigdy nie był wybitny ale potrafił wygrać z każdym i jest ikoną żużla w Rzeszowie.

      Wariat
      31 May 2020
       10:01pm

      koziołki 🙂 żurawie 🙂
      dwa bratanki i do ……..itd hahaha
      Poważnie, to Lublin, Rzeszów, Krosno, Tarnów, tu jakoś układała się współpraca

    Dariusz Giełbaga
    2 Jun 2020
     9:07pm

    Pan Janusz to dla mnie powrót do dzieciństwa i do żużla który uprawiali prawdziwi twardziele. Pamiętam jak Stachyra i Czarnecki czesali piętnastki. Pamiętam jak Stachyra jadąc z dużą przewagą potrafił przystopować i udawać że odpycha się nogami. No był twardziel i jajcarz. A przede wszystkim do wszystkiego doszedł sam ciężką pracą. Dziś niewielu może dorównać charyzmą takim zawodnikom jak Stachyra.
    Panie Januszu dużo zdrowia.

Skomentuj