Andrzej Rusko i prezydent Wrocławia, Jacek Sutryk. FOT. JĘDRZEJ ZAWIERUCHA.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Żużlowe ośrodki mają się dobrze głównie tam, gdzie są bądź to monopolistami, bądź nie cierpią na nadmiar liczącej się konkurencji. W największych aglomeracjach kluby raczej furory nie robią, przegrywając z kretesem rywalizację z dyscyplinami powszechnymi, łatwo dostępnymi i oferującymi zabawę oraz przygodę, nie zaś sposób na życie, wymagający przy tym zasobnego portfela na „dzień dobry”.

Mocni piłkarze, koszykarze, szczypiorniści czy siatkarze nie ułatwiają życia. Więcej chętnych do podziału miejskiego tortu, duże zróżnicowanie w ofercie dla narybku, trudniej o wsparcie sponsorskie. Zatem lekko nie jest. Wystarczy przeanalizować stan speedway’a w metropoliach. Wrocław, Łódź, Poznań, Kraków i Gdańsk to przedstawiciele największych miast w branży żużlowej. W zasadzie z tego grona, przyzwoicie, a nawet lepiej, radzi sobie jedynie Wrocław za sprawą wieloletniej pasji, serca, poświęcenia i skuteczności duetu Krystyna Kloc i Andrzej Rusko. Warto jednak pamiętać, że przed nastaniem ery WTS, Sparta cienko przędła. Zupełnie jak dziś Kraków, co najwyżej współczesny Poznań. W Łodzi czy Gdańsku bardzo podobnie. Jest entuzjasta, który wraz z rodziną dba, by speedway przetrwał na przyzwoitym poziomie, choć bez fajerwerków. Tadeusz Zdunek i rodzina Skrzydlewskich to przykłady pasjonatów, którzy narażając się na krytykanctwo, do tego publiczne, robią swoje i aż strach pomyśleć, co by się stało z tymi dwoma ośrodkami bez ich zaangażowania, bądź gdyby któreś z nich okazało się drugim Nawrockim. W stolicy mimo tradycji, w tym nieco odleglejszych, ale medalowych, ligowego ścigania brakuje od dawna. Nawet rosnące grono żużlowych parlamentarzystów czy niedawno jeszcze piastowana funkcja szefa sportu w warszawskim ratuszu przez byłego prezesa klubu żużlowego, niczego w tej materii nie poprawiły. Jest więc celebrycka runda Grand Prix na Stadionie Narodowym i to tyle w kwestii żużla w stolicy. „Warszawka” jakoś nie chce się przekonać, albo też pozwolić się przekonać do ligowego speedway’a. Szkoda, bo parlamentarzystów z rodowodem, sporo.

W czołówce „ekstralipy” ośrodki z tradycjami, acz nie największe. Leszno, Częstochowa, Zielona Góra czy Gorzów przerastają potencjałem biznesowym, skromniutki pod tym względem Grudziądz. Tym większe brawa dla działaczy GKM i samorządu miasta, że potrafią utrzymać klub na tak wysokim poziomie sportowym. Powinęła się noga Toruniowi, spotka się więc w derbach Pomorza z Bydgoszczą, ale tylko dlatego, że główny darczyńca klubu – Przemysław Termiński, czego by o nim nie mówić i nie myśleć, zdecydował się przedłużyć swój mariaż z klubem. Na bazie bardzo niewielkiej, miejskiej dotacji, o czym niemal wprost mówił w TV prezydent Torunia, tak różowo by nie było. Nawet na warunki I ligi. Rybnik czy Tarnów bazują na wsparciu mocnego zaplecza biznesowego tych ośrodków, choć przypadek Unii jest o tyle niebezpieczny, że gros kosztów funkcjonowania klubu ponosi jeden państwowy moloch, jak łatwo się domyśleć, wyłącznie na podstawie przemyślanej i skutecznej strategii marketingowej klubu. A co gdy się włodarzom spółki lub regionu zmieni ocena wiarygodności prezesa? Nie ma wszak znaczenia sposób zarządzania, tylko, śmiem twierdzić, personalia zarządzającego no i… klub, z którego pochodzi. Nowi, po wyborach, mogą mieć inne priorytety, niż wsparcie rozbitych wewnętrznie i skłóconych z całym światem Jaskółek.

Inaczej w Ostrowie, Gnieźnie, Pile czy Opolu. Tam niemal jak w Grudziądzu. Podobne możliwości miast, te bezpośrednie i te słabego zaplecza gospodarczego. Naturalnie relatywnie słabego, w porównaniu z metropoliami. Tu jednak efekty słabsze niż w GKM. A tradycje spore i często medalowe w każdym z wymienionych ośrodków. Pozostali nam maluczcy. Najmniejsi w regionie, a do tego z najsłabszym zapleczem gospodarczym. Rawicz i Krosno, bo o nich mowa, klecą jak potrafią. Wielkopolanie z namaszczeniem przyjmują pomoc, dziś wielkiej, Unii Leszno, zdając sobie sprawę, że pozbawieni tejże musieliby pewnie wywiesić białą flagę. Przypomnijcie sobie historię powołania GSŻ w Grudziądzu i toruńską Stal. Spójrzcie też zaraz, gdzie dziś jest Toruń, a gdzie „mały” Grudziądz. Optymizmu zatem w Rawiczu. Los może się jeszcze uśmiechnąć i do was. Krosno stało szkłem. A że to kruchy materiał, spora część się w ostatnich latach wytłukła. Teraz klecą ile zdołają, korzystając nieco na wybrykach rzeszowskiego Ireneusza. Samodzielnie i siłami lokalnymi wiele więcej nie ugrają, ale może wzorem sąsiedniego Tarnowa, postawią u nich w strefie ekonomicznej fabrykę potentata z branży, bądź państwowego molocha i wtedy raduj się kto może. Szkoda, że przy okazji sukcesu Rybnika nie udało się pobudzić Świętochłowic. Nazwiska i dokonania w historii wybitne, jednak i te nie pomogły, gdy w akcie desperacji, licząc na reelekcję głosami kibiców, poprzedni włodarz „radośnie” rozkopał stadion, zaś jego następca, ostatecznie namaszczony na wodza, nie okazał się i nadal nie okazuje aż tak rozrzutny. „Skałka” marnieje, a że Huta „Florian” to już nie dawna potęga, tak i hałas żużlowych maszyn ucichł, oby nie na dobre.

Co robić? Czy i my coś możemy wnieść? Zapewne. Na początek rozejrzyjmy się wokół. W takim Rzeszowie, z pewnością można znaleźć nową Martę Półtorak. A gdy już zdecyduje się inwestować swoje pieniądze w klub, bądźmy tylko znacznie bardziej powściągliwi w wyrażaniu krytyki, szczególnie publicznie, przy tym oszczędniej operując językiem dalekim od parlamentarnego. Każdy, nie tylko rzeczona pani Marta, łatwo by się zniechęcił, gdyby mimo najszczerszych chęci i  intencji, poważnych nakładów z własnych środków, a nie każdy milioner, to od razu złodziej i oszust, warto pamiętać, w nagrodę nie tylko nie osiągnął założonych celów, ale dodatkowo, ku swemu rozczarowaniu i dezaprobacie, musiał wysłuchiwać i wyczytywać steki bzdur pod swoim adresem.

Większość żużlowych klubów ma za sobą lepsze i gorsze momenty. Wiele doświadczyło dramatycznych przygód, ze zmianami szyldów, degradacjami, wizytami komorników i prokuratorów i temu podobnych wydarzeń. Nie ma w lidze takich, którzy płynęli wyłącznie na fali i  nic im nie doskwierało. Warto więc pamiętać, że niczego nie dostajemy od losu na zawsze. To co dziś proste i oczywiste, jutro może okazać się niewykonalne. Zanim więc ktokolwiek zdecyduje się sięgnąć po epitet, w komentarzu pod adresem klubowego dobroczyńcy, lepiej niech się dwa razy zastanowi, czy warto ryzykować przyszłość klubu, dla kilku zbędnych słów. A czy w wielkich miastach można prowadzić speedway na wysokim poziomie sportowym i organizacyjnym? Pewnie, że tak, tylko trzeba skutecznych pasjonatów z klasą.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI