Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Istnieją w żużlu, jak w życiu, plotki, baśnie i fantazje, które zgodnie z maksymą, iż kłamstwo powtarzane bez przerwy, staje się prawdą, urastają do rangi lokalnych legend, czy anegdot. Pora więc na nieco prywaty. O takich właśnie, grudziądzkich bajaniach, teraz słów kilka.

Na początek słynne w Grudziądzu i pamiętne, pierwsze baraże o awans do ówczesnej I ligi, z 1983 roku. Przed tamtym sezonem przebudowano tor i wymieniono jednocześnie nawierzchnię z żużlowej na granitową. Te zabiegi w pewnym stopniu ułatwiły solidnej, choć nie wybitnej ekipie GKM-u, zająć drugie miejsce w tabeli, za teamem ROW-u Rybnik i stanąć do barażu z przedostatnią drużyną ekstraklasy, czyli bydgoską Polonią.

W tamtym czasie wszystko przemawiało przeciwko grudziądzanom. Czasy były takie, że nowe motocykle i silniki pojawiały się w klubach sporadycznie, w niewielkich ilościach, dostarczane wg rozdzielnika z centralnych zakupów PZMot – innych możliwości nabycia nowego sprzętu praktycznie nie było. Kluby możne otrzymywały zazwyczaj kilka kompletnych motocykli i kilka silników, maluczcy (jak GKM), mogli liczyć najwyżej na ochłapy z pańskiego stołu, czyli rocznie jeden, góra dwa motocykle i dwa, trzy silniki do tego. Te nowe trafiały do liderów drużyn, ich „wyjeżdżone” z poprzednich przydziałów, do tzw. drugiej linii, a tych z kolei, już niemal kompletnie wyeksploatowane maszyny, mogli dobijać juniorzy. W takich okolicznościach sportowych i sprzętowych, miał się GKM potykać z wielką Polonią, do tego na same baraże, doposażoną w sprzęt przez „bratni” milicyjny klub z Gdańska. Dla realistów, wynik takiej potyczki był z góry przesądzony, ale naród wie lepiej – a już rodzimy naród, specjalizujący się w wierze, iż skuteczność mission imposible jest oczywista – był więc odmiennego zdania. Dzień przed pierwszym terminem meczu przemoczeni umyślni trzymali miejsca swoim kompanom, mimo lejącego deszczu, tor po ulewach był jak bajoro, więc w pierwotnym terminie mecz się nie odbył. Czas gonił, data rewanżu ustalona, zatem nie można było czekać w nieskończoność.

Kolejny termin, znowu nadkomplet widzów, bardzo mokry, inny niż zwykle tor, co dodatkowo nie ułatwiło gospodarzom zadania i na koniec bolesne, baaa, bardzo bolesne rozczarowanie. Ledwie 28 punktów w meczu na swoim torze. Tragedia. Wielu, szczególnie starszych kibiców, do dziś nie ma wątpliwości. Sprzedali szmaciarze, od tamtej pory na żużlu nie byłem itp. Takie opinie są w Grudziądzu słyszalne do dziś. Skąd to przekonanie? Ano w rewanżu GKM spisał się przyzwoicie, wyraźnie przekraczając 30 pkt na stadionie Polonii, a do tego… Za udany sezon GKM postanowił nagrodzić kilku zawodników. Ponieważ pojęcia sponsoringu, czy zawodowstwa w czystej postaci, były jeszcze głęboko nieznane, zaś zawodników „przemycano” na tzw. lewych etatach w zaprzyjaźnionych zakładach pracy (pojawiali się tylko po wypłatę), jedyną metodą uhonorowania stały się nagrody rzeczowe. Pech chciał, że po pierwszym spotkaniu, tym sromotnie przegranym, część żużlowców pojawiła się w mieście na nowiutkich simsonach (wtedy przejawie dobrobytu nieosiągalnym dla większości) – więcej legendzie nie było trzeba. Sprzedali dziady i nikt mnie nie przekona, że było inaczej, twierdzi do dziś wielu bezsilnych, złych i bezradnych wobec tak przygnębiającej porażki, starych kibiców, ale…. mówią to, na trybunach stadionu, podczas współczesnych meczów, najczęściej.

Swoją legendę ma też słynny grudziądzki dąb. Otóż w szczycie drugiego łuku, za parkiem maszyn, w miejscu, gdzie nie ma trybun, rośnie od wielu lat, tuż za bandą, ogromne drzewo. Dziś już nieco rzadziej, ale w czasach odległych, siało postrach wśród adeptów i świeżo upieczonych, szczęśliwych posiadaczy licencji. Bardzo często wjazd przy krawężniku kończyli telewizyjnym dzwonem pod… dębem, jako żywo. Tak powstała legenda o nadprzyrodzonych mocach tego specyficznego drzewa, którą niektórzy trenerzy wręcz „straszyli” swoich podopiecznych. Jaka jest prawda? Dosyć prozaiczna. Jeśli zawodnik wszedł w wiraż przy krawężniku, bez gazu, na dwa koła, czyli wytracał wyraźnie prędkość, a potem gwałtownie otwierał gaz i zwiększał szybkość motocykla, to siła odśrodkowa natychmiast wyciągała go na zewnątrz. Przy niewielkich umiejętnościach, nie sposób opanować pędu żelastwa, ciągnącego bez opamiętania i kontroli w stronę bandy i kończyło się dzwonem co się zowie pod… rzeczonym dębem właśnie.

Usytuowanie toru w Grudziądzu również jest mocno nietypowe i mroczne. Otóż stadion bezpośrednio sąsiaduje z komunalnym… cmentarzem. W latach osiemdziesiątych, w barwach GKM-u startował do tego… Wiesław Grabarz – zawodnik. Przyznacie, zestawienie jak z horroru: Grabarz i cmentarz. To nie mogło pozostać bez swojej przypowieści. Zenon Plech, gwiazda żużlowych torów, medalista mistrzostw świata, zaszczycił swą obecnością jeden z turniejów organizowanych w Grudziądzu. Był oczywiście faworytem numer jeden do zwycięstwa, ale zawiódł. Po zawodach pytany o to, dlaczego tak słabo mu poszło, odpaił bez namysłu: „Z lewej Grabarz, z prawej cmentarz, jak tu jechać?”.

Był w tamtym czasie w GKM-ie, niestety już nieżyjący, toromistrz Kazimierz Markuszewski. Ojciec Adama i Piotra, byłych zawodników, mimo iż sam nigdy żużlowcem nie był, tor potrafił przygotować perfekcyjnie. Do tego Kaziu, zwany tak pieszczotliwie przez wszystkich, miał tę cechę, że odwrotnie niż Salomon, potrafił zrobić coś z niczego i nalać z próżnego. Do tego słynął, jako bystry obserwator parkingu i ludzi, ze swych soczystych i siarczystych „tekstów”, które z racji mocnej wymowy użytych określeń, nie nadają się może do mediów, ale jako swoiste demotywatory, przetrwały do dzisiaj w wielu wspomnieniach, zaś przysłowiowym „Stefciom w rurkach” mogłyby otworzyć oczy na wiele aspektów współczesnego speedwaya i okolic. Ale do rzeczy. Ostatnio Wrocław, wcześniej m.in. Ostrów, także inne ośrodki miewały problem z maszyną startową. A to nie działały obie obecnie wymagane podczas meczu, a to „sztrumf” nie docierał z rozdzielni, a to „elektrownia” wyłączyła prąd, a to dyżurny elektryk się zawieruszył – no i problem. W owym czasie Grudziądz, na swoje szczęście miał Kazika. Podczas jednego ze spotkań start-maszyna zastrajkowała. Zebrało się konsylium niemocy i dalej kombinować metodą błędów i wielbłądów, bez najmniejszego efektu. Na to wszystko pojawił się Kazik i kiedy elektryk już zamierzał wymieniać cały pulpit sędziowski, chwycił… precyzyjne narzędzie chirurgiczne, tj. młotek ślusarski, zaaplikował jeden solidny „strzał” w przerywacz i…. maszyna odżyła, działając sprawnie do końca zawodów. Podobnie było z laniem wody – dosłownie. W jednym z meczów, w trakcie roszenia nawierzchni, umarła na torze klubowa polewaczka. Operator próbował, mechanik próbował, aż wreszcie wyjechał Kaziu ciągnikiem, podczepił beczkowóz z tyłu, za hak na sztywny hol i…. dokończył dzieła polewania. Taki to był z Niego złota rączka, szkoda, że już nie ma Go na stadionie, było barwnie.

A Wy, macie swoje anegdoty i legendy?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI