Ekipa Falubazu Zielona Góra. Szare, ale piękne lata 80.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Od kilku, a według niektórych nawet od kilkunastu lat, żużel przeżywa kryzys. I nie chodzi tutaj o wynik sportowy polskich zawodników, nie o frekwencję na stadionach, szczególnie Ekstraligi, ale o atmosferę wokół żużla i topniejącą liczbę uprawiających nasz ukochany sport. A przecież 40 lat temu żużlowe areny niemal pękały w szwach. Niesamowite wyścigi, groźne upadki i wspaniały klimat. Fani czarnego sportu z nutką nostalgii wspominają tamte czasy.

To był zupełnie inny świat. Głośny huk motocykli, zazwyczaj czarne skóry, drużyny składające się niemal z samych wychowanków. Tak w dużym skrócie można opisać polską rzeczywistość żużlową lat osiemdziesiątych. W lidze nie startowali obcokrajowcy, a mimo to mało kto narzekał na brak emocji. Z kolei każda wizyta w Polsce żużlowców zza granicy była nie lada wydarzeniem. Tamten speedway był wyjątkowy dla kibiców, ale także dla zawodników, którzy musieli się zmagać z wieloma trudnościami ówczesnych realiów.

Frekwencja na stadionach to chyba pierwsza rzecz, która przychodzi na myśl, wspominając lata osiemdziesiąte. Na zawody trzeba było jechać co najmniej kilka godzin przed meczem. Na trybunach trwała prawdziwa walka, w dobrym tego słowa znaczeniu, o zajęcie jak najlepszego miejsca. Nawet te ławki, które znajdowały się najniżej, były często okupowane przez najwierniejszych, bądź najbardziej spóźnialskich kibiców. Nic dziwnego, że na stadionach panowała wówczas prawdziwie rodzinna atmosfera. Podczas oczekiwania na mecz można było porozmawiać, wymienić poglądy na różne tematy. Niektórzy kibice musieli się trochę pomęczyć wspinając się na pobliskie drzewa. To jednak świadczy tylko o tym, jak dużym zainteresowaniem cieszył się wtedy żużel. A bilety przecież do najtańszych nie należały. To jednak nie stanowiło żadnej przeszkody dla sympatyków czarnego sportu. Oni przychodzili oglądać swoich, z naciskiem na „swoich”, idoli i ulubieńców.

Identyfikacja kibiców z klubem wynikała przede wszystkim z faktu, iż większość zawodników startujących w barwach danego zespołu, była zarazem jego wychowankami. Każda drużyna miała lidera, który od początku swojej kariery był z nią związany. Takie nazwiska jak: Roman Jankowski, Andrzej Huszcza, Wojciech Żabiałowicz, Ryszard Dołomisiewicz, Piotr Świst, Wojciech Załuski czy Janusz Stachyra kojarzą się jednoznacznie z przynależnością klubową. I właśnie dla tych nazwisk przychodziło się na stadiony. Kibice byli wręcz pewni, że ich idole „staną na głowie”, żeby walczyć o punkty dla swojej drużyny. Oprócz jazdy dla rodzimych ekip zawodnicy podkreślali również, że w latach osiemdziesiątych rozgrywki ligowe były traktowane jako absolutny priorytet.

Unia Leszno. Roman Jankowski, Piotr Pawlicki czy Zenon Kasprzak – wszyscy oni pozostaną w pamięci Bykami. Ich synowie również, choć już w mniejszym stopniu…

Liga ligą, ale żużlowcy rywalizowali również w turniejach indywidualnych. Wywoływały one nieco inne emocje, jednak niezależnie od ich rangi, również cieszyły się dużym zainteresowaniem. Kto dzisiaj wziąłby udział w takich zawodach, jak np. „Puchar Rzemiosła”, „Puchar Winobrania”, czy „Puchar Klubu Kibica”? Nagrodą był zwykle uścisk dłoni i kawałek szkła. Czy ktokolwiek pamięta jeszcze te zawody? Choć nazwy brzmią nieco egzotycznie, to patrząc na ich obsadę można odnieść wrażenie, że były to turnieje o najwyższe krajowe trofea. Startowały w nich takie sławy polskiego żużla jak Zenon Plech, Grzegorz Dzikowski, Roman Jankowski, Marek Kępa, Eugeniusz Błaszak, Jerzy Rembas czy Jan Krzystyniak. Doskonałym przykładem tego, jak zawodnicy traktowali turnieje indywidualne w latach osiemdziesiątych jest bydgoskie Kryterium Asów, które od 1982 r. inaugurowało sezon. Wszyscy wyżej wymienieni zawodnicy brali w nim udział, a kibice wypełniali stadion do ostatniego miejsca, żeby po długiej, zimowej przerwie zobaczyć w akcji swoich ulubieńców. Start, a w zasadzie zaproszenie do startu w Kryterium, było swoistym potwierdzeniem przynależności do ścisłej czołówki w kraju. Dwukrotny zwycięzca tych zawodów z lat 1983-1984 Andrzej Huszcza tak wspominał te zawody:

– W latach osiemdziesiątych Kryterium Asów to było naprawdę świetne widowisko. Wracam do tamtych czasów z dużym sentymentem. Przede wszystkim stawka uczestników była niezwykle silna i wyrównana. Przez cały sezon musiałem jeździć na najwyższym poziomie, żeby za rok organizatorzy w ogóle zaprosili mnie do uczestnictwa w tych zawodach. A ja zawsze czekałem na zaproszenie, ponieważ chciałem startować w Kryterium. Pamiętam, że po jednym z moich zwycięstw w prasie pojawił się tytuł „Huszcza As nad Asami”. To było bardzo miłe.

Wielu młodszych fanów żużla nie wyobraża sobie ligowych zawodów bez udziału zawodników z zagranicy. Tymczasem tak właśnie wyglądały wszystkie mecze ligowe w latach osiemdziesiątych. Z nutką nostalgii wspominamy pojedynki Falubazu Zielona Góra ze Stalą Gorzów, czy Polonii Bydgoszcz z Apatorem Toruń i starcia Andrzeja Huszczy z Piotrem Świstem i Ryszardem Franczyszynem oraz Wojciecha Żabiałowicza z Bolesławem Prochem. Te zawody miały swój niepowtarzalny urok. Miały też specyficzną, niepowtarzalna temperaturę. Temperaturę wrzenia. Porażki miejscowy lider mógł doznać z każdym, byle nie w derbach. Nie ujmując przy tym niczego naszym byłym, znakomitym żużlowcom, trzeba jednak przyznać, że każdy występ obcokrajowców w kraju działał na kibiców jak magnes.

A w światowym żużlu działo się naprawdę dużo. Indywidualne i drużynowe mistrzostwa świata przyciągały na trybuny tysiące kibiców, a udział w finale był dla każdego zawodnika ogromnym osiągnięciem. Wszystko przez to, że do walki o „złoto” stawało nie pięć, czy sześć silnych drużyn, ale dziesięć i więcej. Prym wiedli Duńczycy z Ole Olsenem, Erikiem Gundersenem, Hansem Nielsenem i Tommy Knudsenem na czele. Niezwykle silni byli wówczas Amerykanie, gdzie trzon drużyny stanowili bracia Shawn i Kelly Moranowie, Bobby Schwartz, a później również Sam Ermolenko. Nie można także nie wspomnieć o Szwecji, w której brylowali Per Jonsson i Jimmy Nilsen oraz Anglii z Kelvinem Tatumem, Chrisem Mortonem i Marvinem Coxem. Oprócz tego w latach osiemdziesiątych na arenie międzynarodowej liczyły się ZSRR, RFN, Czechosłowacja, Węgry, a nawet Holandia, Włochy i Finlandia. Żużel miał wówczas prawdziwie międzynarodowy zasięg. A niemal wszyscy obcokrajowcy, którzy pojawiali się na polskich torach, czy to w ramach zawodów rangi mistrzowskiej, czy towarzyskich, przyciągali na stadion komplety kibiców. Wystarczy przypomnieć sobie finał DMŚ w Lesznie w 1984 r. finał IMŚ 1986 r w Chorzowie, czy finał MŚP w Lesznie z 1989 r. Mimo, że nasi zawodnicy nie osiągnęli w tych zawodach większych sukcesów, ich poczynania śledził nadkomplet publiczności.

Sami żużlowcy z jednej strony miło wspominają lata osiemdziesiąte. – Wszyscy się szanowali, zarówno na torze, jak i poza nim. Razem jeździliśmy na obozy, integrowaliśmy się i dobrze bawiliśmy – wspominał Eugeniusz Błaszak. Z drugiej jednak pamiętają wszystkie niedogodności i utrudnienia, które czekały na nich niemal na każdym kroku. Nieustanna walka o dobry sprzęt była na pierwszym miejscu. Zachód uciekł nam daleko do przodu, co bezlitośnie odzwierciedlały wyniki osiągane na arenach międzynarodowych.

Każdy, kto zaczynał swoją karierę w tamtym czasie wspomina również trudne warunki w szkółce i niedobory klubów w niezbędny sprzęt.

– Musieliśmy chodzić od jednego do drugiego zawodnika z klubu i prosić o jakieś stare, nieużywane lub niezużyte części. A jaka była radość, kiedy coś udało się zdobyć. Jakby tego było mało, kiedy w końcu adept skompletował motocykl, ten nie należał do niego, ale do… klubu. To były naprawdę surowe warunki – wyjaśniał Jacek Krzyżaniak, wychowanek Apatora Toruń.

W tych czasach żużlowcy nie zmieniali zbyt często barw klubowych. W ogóle nie istniało praktycznie pojęcie „transfer”. Większość z nich jeździła w swoim klubie, ale nie zawsze z własnej, nieprzymuszonej woli. Zmiany barw klubowych były możliwe, ale podpierano je zmianą szkoły, wstąpieniem do wojska lub milicji. Natomiast kluby cywilne, na czas wojska, organizowały dla zawodników służbę zastępczą np. w straży pożarnej.

Oprócz znakomitych widowisk i emocjonujących turniejów lata osiemdziesiąte obfitowały również w bardzo poważne wypadki, wskutek których ówcześni liderzy swoich drużyn i dobrze zapowiadający się juniorzy do dzisiaj jeżdżą na wózku inwalidzkim. Poważne karambole od zawsze towarzyszą zawodnikom startującym na żużlu i ci doskonale zdają sobie z tego sprawę. Tak było właśnie w przypadku Eugeniusza Błaszaka, Bogusława Nowaka i Dariusza Michalaka. Pierwszy kontuzji uległ Bogusław Nowak. Całe nieszczęście rozegrało się 4 maja 1988 roku podczas finału Mistrzostw Polski Par Klubowych w Rybniku. Nowak jechał pierwszy, wpadł w dziurę i upadł niegroźnie na tor. Niestety jadący za nim Grzegorz Dzikowski nie zdążył zareagować i wpadł w gorzowianina. 14 września w Bydgoszczy podobny los spotkał wychowanka i utalentowanego juniora Falubazu Zielona Góra Dariusza Michalaka. Wszystko odbyło się w trzecim wyścigu. Do momentu upadku całą sytuację doskonale pamięta Waldemar Cieślewicz, który szczęśliwie uniknął kontuzji kręgosłupa, jednak w bardzo ciężkim stanie trafił do szpitala:

– Z pierwszego pola jechał Wojciech Momot, z drugiego ja, z trzeciego Darek Michalak, a stawkę uzupełniał Krzysztof Kuczwalski. Spod taśmy wszyscy wyjechaliśmy niemal równo. W pewnym momencie podniosło Momota, który uderzył we mnie. Siła odśrodkowa wypchnęła nas na tor, gdzie był Darek Michalak. Uderzył on prawdopodobnie w dolne deski i dodatkowo został przygnieciony motocyklem. Ja sam przez sześć dni byłem w śpiączce.

Kilka dni później, 18 września w Tarnowie, miał miejsce kolejny tragiczny wypadek. Lider tarnowskich Jaskółek Eugeniusz Błaszak zahaczył o motocykl jadącego przed nim Ryszarda Czarneckiego i upadł na tor. Sam Błaszak tak wspominał tę sytuację:

– Pamiętam wszystko doskonale. Po prostu zbyt szybko zbliżyłem się do Czarneckiego i nie zdążyłem wyhamować. Gdybym wcześniej uciekł z motocykla, być może udałoby mi się uratować. Jednak banda zbliżała się bardzo szybko. W ogrodzenie nie uderzyłem z dużą siłą. Po prostu byłem nieco zgięty i trafiłem w bardzo twarde dechy wzmocnione dodatkowo szynami. Gdyby w Tarnowie była wówczas taka banda, jak dzisiaj, czyli dmuchana i inaczej zamortyzowana, pewnie nic by się nie stało. Niestety wtedy było inaczej. Po uderzeniu nie straciłem przytomności i od razu poczułem, że coś jest nie tak.

Speedway lat osiemdziesiątych miał więc swe blaski i cienie, ale był bezkrytycznie uwielbiany przez kibiców. Toporny proporczyk, kaseta wideo z nagranymi wyścigami, bez jakiegokolwiek komentarza, czy figurka zawodnika podpisana nazwiskiem ulubieńca, stanowiły bezcenne pamiątki na lata. No i programy. Siermiężne, drukowane na jedną modłę, wypełniane pieczołowicie i kolekcjonowane jak największe świętości – to były czasy. Współcześnie nie jest gorzej. Jest inaczej i trzeba przywyknąć, choć żużel zatracił swój swojski, rodzinny charakter. Teraz to widowisko oglądane, nawet na stadionie, z perspektywy telebimu, bo z odległych od toru trybun trudno cokolwiek dostrzec. Mnie to trochę przypomina lizanie loda przez szybę, ale możliwe, że się mylę. Dobrze, że obok Ekstraligi istnieją (jeszcze) niższe poziomy rozgrywek, z „normalnymi” stadionami i ledwo przędzącymi klubami, w których znacznie łatwiej o rodzinną, swojską atmosferę.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

4 komentarze on Sierakowski: Z rozrzewnieniem o urokach lat 80. i ówczesnego ścigania
    Rysio-z-Klanu
    17 Apr 2020
     11:25am

    Fenomenalnie napisane. Lata 80 te to był piękny czas. Kapslami się grało w żużel ,jeździło na rowerach,każdy chciał być Jankowskim,Huszcza,Żabiałowiczem,Prochem.
    Na stadion w dniu meczu szło się kilka godzin wcześniej, aby mieć dobre miejsce.
    To były piękne czasy, które niestety już nie wrócą.

    iksis
    18 Apr 2020
     6:43am

    Wszystko zeszło na psy. Żużel, piłka, skoki narciarskie, f1, nba, filmy, muzyka, dziewczyny… Dzisiaj wszędzie króluje plastik fantastik. Pieniądze i działacze są w stanie wiele zniszczyć. Kiedyś żużel czy skoki to były piękne i naturalne sporty. A dzisiaj są tłumiki, przeliczniki i długo można wymieniać. W żużlu dyskwalifikują, bo ktoś wystartował o 0,1 sekundy za szybko a w skokach, bo ma kombinezon o 0,1 milimetra za szeroki. Przestaję to oglądać.

    Lulek
    18 Apr 2020
     2:53pm

    Moja ulubiona drużyna lat 80-90 Falubaz i on fenomenalny , waleczny bardzo skromny Andrzej Huszcza i cała watacha młodzieży z nim w drużynie , ach piękne to były czasy, czysty sport a dzisiaj no cóż spuścmy kurtunę milczenia

Skomentuj

4 komentarze on Sierakowski: Z rozrzewnieniem o urokach lat 80. i ówczesnego ścigania
    Rysio-z-Klanu
    17 Apr 2020
     11:25am

    Fenomenalnie napisane. Lata 80 te to był piękny czas. Kapslami się grało w żużel ,jeździło na rowerach,każdy chciał być Jankowskim,Huszcza,Żabiałowiczem,Prochem.
    Na stadion w dniu meczu szło się kilka godzin wcześniej, aby mieć dobre miejsce.
    To były piękne czasy, które niestety już nie wrócą.

    iksis
    18 Apr 2020
     6:43am

    Wszystko zeszło na psy. Żużel, piłka, skoki narciarskie, f1, nba, filmy, muzyka, dziewczyny… Dzisiaj wszędzie króluje plastik fantastik. Pieniądze i działacze są w stanie wiele zniszczyć. Kiedyś żużel czy skoki to były piękne i naturalne sporty. A dzisiaj są tłumiki, przeliczniki i długo można wymieniać. W żużlu dyskwalifikują, bo ktoś wystartował o 0,1 sekundy za szybko a w skokach, bo ma kombinezon o 0,1 milimetra za szeroki. Przestaję to oglądać.

    Lulek
    18 Apr 2020
     2:53pm

    Moja ulubiona drużyna lat 80-90 Falubaz i on fenomenalny , waleczny bardzo skromny Andrzej Huszcza i cała watacha młodzieży z nim w drużynie , ach piękne to były czasy, czysty sport a dzisiaj no cóż spuścmy kurtunę milczenia

Skomentuj