Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Podczas ostatniej transmisji ligowej w nc+ zasiadający w loży ekspertów Robert Wardzała, eks-zawodnik, stwierdził był kategorycznie, że dzięki Grand Prix żużel zyskał dobry produkt. Cóż. Zwykle gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie, zatem pozwolę sobie z ekspertem zupełnie się nie zgodzić.

Nie jestem zagorzałym wrogiem cyklu. To na początek, dla wyjaśnienia. Uważam jednak, za starym chińskim przysłowiem, że lepsze jest wrogiem dobrego i… wolno mi. Dawne finały IMŚ, te jednodniowe, miały swój urok, klimat i kreowały bohaterów na lata. Do tego znakomicie funkcjonowały zawody par oraz rozgrywki drużynowe, w składzie czterech ekip po kwartecie plus rezerwowy w każdej. Mnie to nie przeszkadzało, a Wam?

Według mojej subiektywnej oceny, nie należało tego niszczyć. Grand Prix, proszę bardzo, ale oprócz, a nie zamiast finałów jednodniowych, jak w skokach.

Tegoroczny cykl wystartował z wielką pompą na Narodowym w Warszawie. Około pięćdziesiąt tysięcy widzów obejrzało niezły turniej na „jednodniowej” nawierzchni i czar prysł. Było światowo, w blasku fleszy i telewizyjnych kamer, przed które pchał się kto żyw z tzw. VIP-ów, by zaznaczyć swą obecność. Ale to tylko w stolicy. Kolejny turniej i wracamy do korzeni. Nie, spokojnie, tym razem z toru nic nie wystawało. Krśko pokazało prawdziwy obraz BSI i cyklu o tytuł IMŚ. Z bidą półtora tysiąca gapiów, stadion, że tak zażartuję, iście „światowy”. I tylko sukces pozbawionego szans na przetestowanie toru dzień wcześniej, naszego Bartka Zmarzlika, może niektórym nieco zacierać obraz całości. Znaczy – klapa. O tym co i jak miało być wedle BSI, gdy cykl raczkował, nie wspomnę, bo to nieetycznie kopać leżącego. Mam jedynie nadzieję, że zbliżający się przetarg na kolejne lata organizacji tych prestiżowych, jakby nie było, zawodów, wygra ktoś, kto ma pomysły i umiejętność realizacji tychże w praktyce, nawet jeśli wywodzi się z… Polski. Czyli chyba tak nie do końca, panie Robercie, z tym „dobrym” produktem. Mógł takim być. W zamyśle i niespełnionych obiecankach BSI nawet takim się jawił, tylko życie brutalnie te opowieści weryfikuje.

Zostawmy jednak GP. Na chwilę. Moim zdaniem należy jak najpilniej przywrócić „stare” mistrzostwa. Drużynowe na początek. Ale takie jak Pan Bóg przykazał. Po czterech i rezerwowy w serii czwórmeczów, od eliminacji po finał. Czołówka światowa to dziś Polska, Anglia, Australia, Dania i Szwecja, do tego mający po minimum dwóch, trzech solidnych rajderów Niemcy, Czechy, Francja, Ukraina, Słowenia, Łotwa to już jedenaście krajów! Tyle co w skokach narciarskich chociażby. Może jeszcze dołączyliby Finowie, bądź kowboje z USA lubo też Nowa Zelandia nie pozwoliłaby o sobie zapomnieć, a do tego Włosi i kto tam jeszcze tylko chciałby w tym uczestniczyć. Że większość bez szans na medale? No pewnie, ale dla rozwoju dyscypliny, zwiększenia liczby startów, do tego międzynarodowych, w randze mistrzostw świata, dla najsłabszych i z tego powodu najrzadziej startujących, to byłby bodziec, impuls, daj Boże do czegoś dobrego. Do wyrwania z marazmu i powszechnej niemocy. Szukajmy ratunku w tym, co było i było dobre, zamiast wymyślać koło i proch na nowo. Obecne SoN można by wówczas nazwać zwyczajnie mistrzostwami świata par i mielibyśmy komplet. Turniej o IMŚ, oddzielnie cykl GP, a w zanadrzu drużynówkę i pary. Szczególnie dla pasjonatów z ubogiej żużlowej prowincji byłby to swoisty zastrzyk tlenu. Mieliby więcej zawodów, a do tego szanse pozyskania środków na dalszy rozwój, bo przecież eliminacje należałoby przeprowadzać u nich, by zaszczepiać speedway jak najszerzej. A Grand Prix?

Podobnie jak pozostałe kategorie mistrzostw. Im mniej w Polsce, tym lepiej. Kto nie dostrzega powolnego upadku dyscypliny, temu mogę jedynie życzyć zdrowia. Zatem kilka rodzajów batalii o tytuły, z eliminacjami na żużlowej prowincji, a jako wisienka na torcie batalia o Wielką Nagrodę. Tylko nie jak obecnie. Powtórzę – im mniej rund nad Wisłą, tym lepiej, bo inaczej nasi organizatorzy znowu sfinansują cały cykl i zafundują żużlowe dożynki na peryferiach. Skoro BSI wyczerpało możliwości i pomysły, a wyraźnie wyczerpało, to pora na sensowne zmiany, a ściślej radykalną poprawę. Nie ma Paryża, Moskwy i innych stolic, bo „się nie da”? Jeśli tak, to musi przybyć ten, który nie wie, że się nie da i on to zrobi. Może nie w Moskwie, ale w Rosji i „dobrym”, dużym mieście, jeżeli nie w Paryżu, to w ogromnej hali z jednodniowym torem w ogromnej przecież Francji, a może jeszcze Berlin, Kopenhaga, Sztokholm, nadal Praga i gdzie tylko zdoła to cudo ów niedoinformowany wepchnąć. A niech ludziska mają atrakcję, tylko najpierw należy ich o niej skutecznie poinformować, by zechcieli przybyć. Musi być światowo, w odpowiednich miejscach i w blasku fleszy, to przydaje splendoru i jest wykonalne, tylko BSI zwyczajnie nie potrafił i już nic nie wykrzesa.

Rozgrzewa dyskusja o rzekomo niecnych, nieuczciwych praktykach niektórych gwiazd GP w żużlowej wojnie technologicznej, kolejny raz podnoszącej koszty uprawiania dyscypliny. I nie dziwmy się. Mamy swoisty wyścig zbrojeń i pęd do „sukcesu” za wszelką cenę. Dlaczego? Bo tory twarde, gładkie, asfaltowe, że gwoździa nie wbijesz. Do tego nabuzowane do granic silniki, przy tym tłumione coraz bardziej ograniczeniami głośności. Zdusili tłumikami, więc te eksplodują, znowu drożej, coś więc trzeba wykombinować. I kombinują, a że nie do końca uczciwie. Haker zawsze będzie krok przed antywirusem. Tylko gdzie tu kunszt, finezja, fantazja, sensacje, czy choćby niespodzianki, gdzie opanowanie motocykla, technika i umiejętności, gdzie wreszcie romantyczne, szalone finały sprzed lat? A czy zawsze było kryształowo i uczciwie. Na pewno nie, choć do końca za rękę nikogo nie chwyciłem. Gdyby nie przekręt w Norden, Niemcy nie mieliby do dziś tytułu, był Amsterdam, czy Los Angeles jako miejsca finałów, było więc światowo bez GP, był nasz Szczakiel po zwycięskim barażu z utytułowanym Maugerem. To się pamięta, o tym się mówi, to nie ginie w natłoku imprez nawet po latach. A we współczesnym GP?

Jedyny IMŚ z Niemiec tytuł zdobył w nie do końca przejrzystych warunkach, że tak to nazwę. W Norden wszyscy trenowali na twardej, suchej nawierzchni. Po dopasowaniu sprzętu udali się na zasłużony odpoczynek przed decydującą batalią i wtedy do okacji wkroczyły… ciągniki i polewaczki. Tor zbronowano, zlano wodą i rano na uczestników czekała niemiła niespodzianka. Z wyjątkiem jednego. Egon Muller wiedział, co się święci i był na to przygotowany. Wygrał. Niesmak pozostał, ale co z tego? Niemcy oszaleli na punkcie Egona, a ten okazał się medialny i miał parcie na szkło. Wyssał swoich pięć minut do cna. Czego on nie robił. Nawet w discodeutche próbował, bo wszędzie go chciano na fali „sukcesu”. A że z Mullera niezły złotówa, a raczej markówa był, to czerpał garściami, póki mógł. Dziś powie tylko, że był tego dnia najszybszy. I to prawda. Tyle, że nie przyzna uczciwie, w jakich okolicznościach przyrody. Gaduła z niego takoż co się zowie. Opowiadał w jednym z felietonów o Polaku mieszkającym w Niemczech, który sprawił, że Egon zainteresował się Dadosem. Wszystko prawda, choć żarcik o ginących w Polsce „mercedesach” mógł sobie darować. Nie wspomniał ani słowem jednakowoż o przyczynach rozstania, a poszło o kasę ma się rozumieć, ściślej zaś kasowanie przez Niemca jak za zboże, za wypożyczenie wcale nie nowego silnika, na każde zawody. Sprzedać nie chciał, a za mecz brał niemal jak za fabrycznie nowy. Opowiadał takoż nasz bohater, czego to nie mógłby rzekomo dokonać z Gollobem pospołu. Coś mi mówi, że próbował trafić w Polsce bogatego „jelenia”, który miał potencjał żużlowy, więc można by go wydoić z forsy, a przy okazji zyskać na nowo znacznie już wtedy stłumiony rozgłos. Na szczęście kandydat na jelenia miał roztropnego ojca, który pilnował spraw syna, a jedyne, co można mu zarzucić, to niechęć do odbycia stażu w lidze angielskiej, przez syna naturalnie.

Skoro jednak Egon zażartował z Polaków, to nie pozostanę dłużny. Taki jestem! Po wypadku gość trafił na stół z poważnym urazem mózgu. Jedyną szansą był przeszczep. Lekarz pokazał trzy różne narządy i podał ceny. Mózg Einsteina za 100 000 euro, Rockefellera za 500 000 i wreszcie przeciętnego Niemca za okrągły milion. Einstein rozumiem – geniusz. Rockefeller jak Midas, czego nie dotknął zamieniał w złoto – tęga głowa, ale dlaczego mózg przeciętnego Niemca kilka razy droższy, doktorze? Bo nieużywany – odpalił lekarz. To mamy remis, Egon. Przynajmniej w kategorii „dowcip miesiąca”.

Podobnie seryjne triumfy Tonyego Rickardssona, żeby wrócić do spraw poważnych. Muller zaczarował bez „cudowania” ze sprzętem, a Szwed? Już w czasach, gdy mnożył tytuły zachodziłem w głowę, jak to możliwe. Facet, którego ligowi pracodawcy w Polsce średnio cenili, bo nigdy nie gwarantował stabilności. Stąd częste zmiany klubów. W owym czasie obcokrajowców kontraktowano, by regularnie zdobywali komplety. Tony, wielokrotny mistrz świata, gwarantował jedynie regularne wpadki w ligowych bojach, nie maksima. Potem jechał w zawodach o MŚ i ogrywał wszystkich rywali jak chciał, najczęściej już po zdecydowanie wygranym starcie. Jeśli został pod taśmą, to mnie, jako myślącego logicznie, nurtowało pytanie. Facet powiela ścieżkę prowadzącego rywala ze światowej czołówki, bo nie było tam przypadkowych rajderów, nie jedzie ani widowiskowo, ani finezyjnie, ani nawet nie wybiera innych, autorskich tak to nazwijmy, ścieżek, a zbliża się i mija gościa z prędkością światła. Prawda, że zastanawiające?

Zbyt mało czasu upłynęło od żużlowej emerytury Rickardssona, by zdradził cokolwiek z kulisów tego cudu. Myślę jednak, że się nie pomylę, sądząc, iż odkrył, bądź jego tuner „coś”, co nie było jeszcze zabronione, a dawało przewagę. By zaś nie zdradzać patentu, w lidze jechał już na „normalnej” furze, przez co bywał tak niestabilny. Poczekajmy kilka lat, może zechce uchylić rąbka tajemnicy, a może wzorem Egona, będzie się upierał, że wszystko było jak należy, a my pozostaniemy z domysłami.

Podsumowując. Wróćmy jak najprędzej do tego, co było dobre. Wpuśćmy do żużla świeżą krew. Zacznijmy też ową świeżynkę wspierać, by miała większe, znacznie większe szanse zaistnieć niż obecnie. Dajmy żużlowym peryferiom zawody, najlepiej w randze mistrzostw świata, ale na Boga, nie od razu finały, jak z całym szacunkiem, bo to nie wina organizatorów, że taki to mają obiekt, ostatnie GP w Krśko. Niech zaczynają od eliminacji. Niech je organizują i niech się tam ścigają. Atrakcją będzie zawsze przyjazd jednej czy dwóch gwiazd światowego formatu i udział lokalnego matadora, to przyciąga publikę. Niech więc jeżdżą mistrzostwa w trzech „starych” kategoriach, a do tego elitarny, hermetyczny, acz prowadzony z rozmachem i na odpowiednich, niekoniecznie dotąd żużlowych, obiektach w wielkich metropoliach cykl o Wielką Nagrodę. No i koniecznie bez BSI, oni nic nowego już nie wniosą. Wtedy będzie to dobry produkt. Zgodzi się pan, panie Robercie?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI