Sierakowski po świętach: Zrozumieć kobietę w dwunastu księgach wierszem

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Święta za nami. Najpierw śmierć i rozpacz, potem radość ze zmartwychwstania. W rodzimym speedwayu zakończyło się na rozpaczy, jajach niekoniecznie wielkanocnych i ostrym laniu wody, takoż ze śmigusem nie mającym wiele wspólnego.

Miało być odświętnie, galowo i radośnie. Mimo starań wyszło jak zwykle. Przepastne tomy regulaminów, stanowiące żywy dowód na przeświadczenie dyletantów o swym niezaprzeczalnym geniuszu i umiejętności przewidywania nieprzewidywalnego, tudzież ubierania tego w nazwy i paragrafy, ponownie okazały się zdać psu na budę. Jeśli ktoś przekonany o swym niebanalnym intelekcie, może się nawet porwać na pisanie poradnika pod wielce mówiącym tytułem „Zrozumieć kobietę”. Ile to wnosi? Nic albo niewiele mniej. Oczywiście można dzielić włos na czworo. Przewidywać choćby lanie wody. Z nieba ma się rozumieć. Jeśli pada to jest mokro – logiczne. Co w tym nadzwyczajnego zdziwi się laik. Ho, ho – sporo, a może jeszcze więcej powie członek, autor regulaminu.

Deszcz można bowiem podzielić na kategorie. Mżawka, rzęsisty i ulewa – to podstawowe. Dalej mżaweczka, mżawka klasyczna i mżawisko. To samo z rzęsistym i ulewami. Do tego okoliczności przyrody temu zjawisku towarzyszące. Zatem może być susza, klimat normalny i wilgoć. Jeśli mżawka spadnie na suszę, to nie zrobi krzywdy, chyba że mży od minimum tygodnia, a susza jest jedynie powierzchowną zasłoną mokrej od spodu gleby, co powoduje występowanie kałuż. Te również należy nazwać i sklasyfikować. Mogą więc być kałuże niewielkie, łatwo wchłaniające się. Niewielkie, przemoczone trudno wysychające i bagienne niewysychające. Do tego warto określić temperaturę i stan wiatrów (w przyrodzie, nie u piszącego ów wydumany regulamin). Jeśli iść tą drogą, okaże się, że powstały przepastne tomiska, których zawartości nikt nie jest nawet w stanie znać na pamięć i na wyrywki, a już stosować tym bardziej nie sposób. Czy to jest cel GKSŻ? Skomplikować najprostsze sprawy do granic absurdu, zapominając przy tym, komu i czemu mają służyć. Na to wygląda. Wygląda i na to również, że zapomniano w centrali o istotnym, ważkim słowie „służyć”. Nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa. W żużlu chyba wszystko odwrotnie.

Jest takie powiedzonko, że jeżeli wszyscy wiedzą, iż czegoś zrobić się nie da, to musi pojawić się ten jeden, który nie wie i on to robi. Przydałby się taki w GKSŻ, który te wszystkie bzdurne regulaminy spaliłby na stosie, spisał kilka prostych i czytelnych zasad, jak Konstytucję USA, by zainteresowani znali ją na pamięć i na wyrywki i by była dla nich jak świętość. Spójna, jasna i merytoryczna. Tylko do tego trzeba wiedzy i praktyki, a i „kojones”, jak to się teraz ładnie pisze, nie zawadzą, najlepiej twarde jak wielkanocne pisanki. Jeśli biorą się za dzieło goście, którzy nie wyskoczyli z marynarek, a speedway jest im potrzebny do tworzenia własnego dossieu, nie zaś oni są w czymkolwiek potrzebni żużlowi, to efekty mamy jak… w Polsce.

Dlaczego teraz o tym? Najpierw pierwszy termin meczu w Rybniku. Zawody odwołano, ale mimo totalnie nieregulaminowego toru, dopiero po narażeniu przemarzniętych kibiców na zapalenie płuc – minimum dwie godziny po czasie, w którym było to oczywiste. Argument o rekordzie toru Batchelora jest tu absolutnie nietrafiony, bowiem na przyczepnym zawsze jedzie się szybko i rzadko bezpiecznie, a że trzeba trzymać gaz wytłumaczcie żółtodziobom, którzy dopiero terminują w branży i solidarnie leżeli tuż przed spóźnioną decyzją o przerwaniu niebezpiecznej zabawy.

Mecz w Rybniku udało się rozegrać dopiero za drugim podejściem

Powtórka przy słoneczku, pełnych trybunach i zasłużonej wiktorii gospodarzy z pewnością zaspokoiła najwybredniejsze śląskie gusta i tylko Roman Cheładze do tej pory przewraca się w grobie. Jemu żadne regulaminy nie mogły ani pomóc, ani zaszkodzić. Gość miał do tego charyzmę i decyzje podejmował od ręki. Nie zachowywał się jak dzięcioł, który za wszelką cenę chce „przydziobać” u podobnych sobie tylko chwilowo zawieszonych na wyższej gałęzi. Nie szukał alibi pod hasłem robiłem, co mogłem. Jeśli dwie godziny przed zawodami tor był nierównomiernie przemoczony, jak ten w Rybniku, i z góry wiadomo było, że „samo” się nie wysuszy a jest coraz zimniej, później i ciemniej, to Cheładze z pewnością nie trzymałby ludzi w niepewności tyle czasu (dodam niepotrzebnie i bez uzasadnienia).

Wróćmy do świąt. Złoty Kask i następne jaja. Tym razem zbuntowali się zawodnicy. Nie pasowało im bowiem, że w Pile krawężnik usytuowano pod bandą, a nie przy wewnętrznej – taka ciekawostka. Strajk okazał się skuteczny, zarzuty zawodników podzielił ostatecznie arbiter i komisarz toru i za to powinni otrzymać… dożywotnie dyskwalifikacje. Nie dlatego, że zgodzili się ze słusznymi zarzutami żużlowców, ale dlatego, że wcześniej nie widzieli, nie słyszeli i uznali, iż wszystko jest w najlepszym porządku. Byle się w telewizji pokazać. Komentarze imć Pana Polnego pozostawiam… bez komentarza. Istotne są te pochodzące od ludzi, którzy siedzieli na motocyklach i wiedzą, o czym mówią, a nie mówią, co wiedzą.

Nie takich emocji spodziewali się kibice podczas pilskiego finału Złotego Kasku

W kontekście tegoż odwołanego finału jawi się kilka jeszcze wątpliwości. Skoro w Pile brakowało sporej ilości nawierzchni pod płotem, by ów nieszczęsny krawężnik przykryć, to brak ten nie powstał ani dzień, ani tydzień przed planowanym Złotym Kaskiem. Kto więc przyjął obiekt i wydał homologację? Co wpisał w protokole? Jeśli nic i zdaniem „homologatorów” jeszcze kilka tygodni temu z torem było jak należy i, że tak zażartuję, zgodnie z regulaminem, to zgodnie z tym samym regulaminem dyskwalifikować dożywotnio za głupotę. I nie pastwić się tylko nad zawodnikami dbającymi o swe kości i bezpieczeństwo. Karać zasłużenie, przykładnie, ale prawdziwych winowajców. Gdyby odmówiono homologacji obiektowi w Pile przed sezonem, to miejscowi dosypaliby ile trzeba granitu i rozwiązali problem zanim zdążył powstać.

A tak? „Granatowomarynarkowi” swoje wielbłądy zamiotą pod dywan, a ludożerce rzucą na pożarcie kary dla niesubordynowanych zawodników. Skoro pozbawia się zza biurka szansy reprezentowania kraju w eliminacjach GP tego czy innego rajdera, to czemuż to, konsekwentnie, nie pozbawiono licencji międzynarodowej i nie zakazano startów w tegorocznym cyklu rzekomemu liderowi buntu „Magicowi” Janowskiemu? Bo byłby za duży hałas? No pewnie. Ale czym różni się pozbawienie szansy awansu do cyklu od pozbawienia szansy walki w cyklu? Według mnie, niczym. Żeby było jasno – kompletnie  nie rozumiem karania zawodników, za słuszny protest. Odbierać przy biurku szanse komukolwiek, tylko dlatego, że rogata zeń dusza i potrafi się postawić, to jak strzelać sobie w kolano. Pozostali podpisali się pod buntem, ale nie byli przywódcami i to ma być usprawiedliwienie, okoliczność łagodząca? Bzdura.

Na koniec Rzeszów i mecz Polska vs Reszta Świata. Tor piaszczysty. Żar z niebios, więc roszenie poprawiało nawierzchnię jak kocie łzy. Oprawa fajna, kibiców sporo, do tego transmisja w TV i tylko mijanek jak na lekarstwo. Skoro więc brakło atrakcji na torze, należało zadbać o nie wokół. Klasycznie współpracy odmówiła maszyna startowa. Co z tego, że przepastne regulaminy nawołują do obowiązku posiadania minimum dwóch takich skomplikowanych cudów techniki, co z tego, że nakazują posiadanie wymiennego, przenośnego pulpitu sędziowskiego. Jedyne czego nie przewidują, to posiadanie przez toromistrza młotka ślusarskiego.

Był i w Grudziądzu taki przypadek, gdy start maszyna zawiodła. Zebrało się konsylium niemocy i jęło dywagować, debatować, cudować i wydziwiać, a czas uciekał i ludzie coraz bardziej nerwowi. Aż tu wybawienie. Z odsieczą przybył ówczesny toromistrz GKM Kazimierz Markuszewski. Zapodał jeden konkretny strzał młotkiem w przerywacz i… maszyna zaczęła działać. W Rzeszowie takiego specjalisty od wyższej techniki brakło, więc przyszło startować na światło i tylko do kompletu zabrakło wykluczeń za dotknięcie taśmy. Żeby zaś być sprawiedliwym, bo pozwoliłem sobie nieco podworować, Rzeszów spisał się jak należy i mimo braku ligi przygotował zawody profesjonalnie, zaś obśmianą awarię maszyny startowej kładę wyłącznie na karb złośliwości rzeczy martwych, bez drugiego dna.

Miały być więc żużlowe święta, a wyszły jaja, lanie wody i kolejne dowody, że wszystkiego przewidzieć nie sposób, zaś rozbudowywanie regulaminów do granic absurdu nikomu i niczemu nie służy. Mam też nadzieję, pewnie płonną, że GKSŻ wspaniałomyślnie odstąpi od wybiórczego i niekonsekwentnego karania części uczestników pilskiego buntu. W imię czego i dlaczego akurat tych? Nie wiem. Wiem natomiast, że szanse na równie dotkliwe sankcje wobec beznadziejnych funkcyjnych, którzy przyznali obiektowi homologację są co najwyżej iluzoryczne. Kruk krukowi… I to tyle przysłów na dziś.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI