Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Życie przy, wokół albo jak kto woli nieopodal żużla, to obok emocji czysto sportowych, także te niezwiązane bezpośrednio z rywalizacją na torze. Przez paręnaście lat oglądam speedway z różnych perspektyw. Trybun, parku maszyn, biura, wieżyczki, a przez moment także ze stanowiska komentatorskiego TV. Zebrało się przygód kilka wróbla Ćwirka, oj zebrało. Nie o wszystkich jednak można pisać. O niektórych nie wypada, o innych wstyd, a jeszcze inne, zwyczajnie, chwały nie przynoszą. A czy bywało kolorowo, to na bazie poniższych historii, po liftingu, w wersji ocenzurowanej i wygłaskanej, oceńcie sami.

Wbrew pozorom najwięcej interesujących wydarzeń miało miejsce zwykle w drodze. Żeby podkręcić emocje już na początku, dodam, że brat, z którego uprzejmości korzystałem najczęściej, w czasach nie nadzwyczajnie rozwiniętych połączeń kolejowych i całkowitego deficytu pojazdów szynowych pokroju Pendolino, dysponował mocno nadszarpniętym zębem czasu przyrządem do jeżdżenia marki Talbot Horizon. To taki współcześnie niespotykany wynalazek do przemieszczania się z miejsca na miejsce, czasem nawet docelowe. Jeśli kojarzycie słynną akcję Joe Screena na Hamilla i Śwista, w ostatnim biegu meczu Częstochowa vs Gorzów i moje emocjonalne rozdarcie papy „Screen bożyszczem Częstochowy!”, to musicie wiedzieć, że o mały figiel ktoś zupełnie inny miałby tę szansę. Na stadion wpadałem praktycznie w czasie prezentacji, ależ to były emocje. Co z tego, że człek rozważny, a za takiego się nieskromnie uważam, zaplanował wycieczkę z kilkugodzinnym zapasem. Co z tego, że ledwie dwa dni wcześniej brat odebrał swój kolekcjonerski egzemplarz Talbota z kolejnej naprawy. To i tak niczego nie gwarantowało. Dzień świąteczny, drogi puste, wokół żywego ducha. Nagle huk, trzask, pisk i… stoimy.

Epoka to była niemal prehistoryczna, zatem nieprzesadnie wypełniona pojazdami, do tego brak powszechnych dziś komórek, o necie nie wspomniwszy, takoż numerze alarmowym 112. Prehistoria? A nie. Ledwie połowa lat 90. ubiegłego stulecia. Przed nami malownicza tablica drogowa z białym napisem “Topola Królewska”, a do celu jeszcze ponad godzinka. Tylko co z tego? Fura nie chce współpracować. Jak w piosence “Pole, pole, dzikie pole…”. Wstępne oględziny potwierdzają jedynie, że obaj z bratem tośmy mechanicy jeno z wykształcenia, a do tego innej branży, a już samochodowi wcale. Nie poradzimy. Wokół ni człowieka, ni zająca, ni chałupy, a ruch drogowy w zaniku. Co robić. Szczęście w nieszczęściu, po kilkunastu minutach, nie tylko “coś” przejeżdżało, ale nawet zdołało się zatrzymać w przypływie litości. Tubylec za kółkiem powiada, że zna tu w okolicy jednego majstra. Burzymy człowiekowi świąteczny, zasłużony odpoczynek, ten pakuje nas do swojego auta i wracamy pod Talbota. Wcześniej brat, pytany przeze mnie w narastających emocjach i przy topniejącym zapasie czasu, w poczuciu rosnącego zagrożenia, jak to możliwe, że czerwona strzała znów padła, odpala bez ogródek i z właściwym sobie poczuciem humoru: – Ten złom ma kilka tysięcy części, ja dotąd naprawiłem raptem kilkaset.

Miejscowy spec przygląda się naszemu cudowi techniki i na koniec stwierdza, że to jednak grubsza afera i na miejscu, na cito, nic nie wskóra. Musi więc ono cudo odholować do się, na warsztat. No to podczepiamy i w drogę. Na szczęście z górki. W tym czasie, mimo emocji, pogłębiającego się niedoczasu i braku możliwości zawiadomienia kogokolwiek o przygodach, zaczynam kombinować. Pół biedy, bo mam przy sobie “jakiś tam” zapas gotówki. Tubylec nie jest zachwycony perspektywą straconego wypoczynku, ale ostatecznie zgadza się dostarczyć nas na stadion własnym transportem. Czas biegnie, a teraz to już niemal pędzi nieubłaganie.

W bramie “tradycyjna” przepychanka z ochroną. “A kto? A skąd? A co wy bredzicie, toć tu już prezentacja – jaka telewizja?” Nawet komóry pod ręką żeby wykręcić i się uwiarygodnić, nie te czasy, bo legitymacja prasowa nie działa, a o akredytacjach w tamtych zamierzchłych czasach niewielu, szczególnie ochroniarzy, słyszało. Koniec końców łamiemy i ten ostatni bastion, upragniony stadion staje otworem, więc pędem na wieżyczkę. Chłopaki startują do prezentacji, a ja wpadam zdyszany na wieżyczkę, słuchawki na uszy, kilka głębszych… wdechów, jak biathlonista na strzelnicy, dla wyrównania oddechu i do dzieła. Ten ostatni bieg Screena wynagrodził nerwy, stres i przygody. Po spotkaniu jeszcze tylko telefon z biura klubu do stryja w Radomsku, bo to najbliżej. Kilka godzin oczekiwania, no bo i zebrać się trzeba i maluch żaden demon prędkości i już mogliśmy przywitać się z rodziną w owym Radomsku. Tamże nocleg. Rano w pociąg i do domu. A po kilku dniach jeszcze raz do Topoli Królewskiej po uzdatnioną do jazdy wersję Talbota Horizona.

Podobną walkę z czasem i materią stoczyliśmy podczas znacznie krótszej wycieczki do Gdańska, na turniej Camel Cup. Tym razem z taką różnicą, że turystyczne Trójmiasto, jak to latem, już od rana zakorkowane po brzegi. Cóż było robić. Pojmaliśmy miejscowego języka, ten uprzejmie objaśnił sekretny skrót przez osiedle, więc w drogę. Tamże zaś uliczka brukowa, budowana bez użycia, nieznanej w tamtym czasie zapewne, poziomicy, o przekroju przypominającym momentami piramidę “Hejhopsa”. To jednak jeszcze i tak pół biedy. W pewnym momencie, u szczytu owej autostrady do żużlowego nieba, szczerzy kły studzienka kanalizacyjna, z żeliwną pokrywą ma się rozumieć. Zgodnie z prawidłami sztuki jeździeckiej brat bierze ową między koła i… łubu du, stoimy. Ot zawiśliśmy na misce olejowej. Wysiadka, oględziny i ulga. Nic nie wywaliło, nie pękło, nie wyciekło, więc zepchniemy i pojedziemy dalej. Przy pomocy ciekawskich, którzy zwykle w takich razach wyrastają znikąd jak grzyby po deszczu, spychamy furę i… stoimy. Tym razem nic nie wysiadło. Tym razem w tłumie gapiów znalazł się też pan policjant na służbie. Nie był skory podzielić naszych podziękowań dla miejscowych służb projektowo-wodociągowych, nie był czuły na nasze, szczere jak przy spowiedzi, opowieści o żużlu i z nim związanych obowiązkach, był za to bardziej niż powściągliwy w uczynkach. Postanowił zatem udowodnić nam co to urzędnik, jak może być ważny i jakie jest nasze miejsce w tej układance. Znowu niedoczas, znowu rośnie stres, ale z władzą nie zagadasz. Najpierw rutynowo. Prawo jazdy, dowód rejestracyjny, OC. Potem niespieszne poszukiwanie czegoś, co poparłoby teorię mundurowego o wariatach pchających się na skróty, a do tego bezczelnie łgających o jakimś tam żużlu.

Powoli to szło i bez efektów początkowo. Jakby pan policjant inicjował strajk włoski służb mundurowych Trójmiasta. Kiedy doszedł do bagażnika, był już gotów pogodzić się z porażką, zapas jest, do tego dobry bieżnik z tej samej stajni, trójkąt jest, apteczka jest, do tego właściwie wyposażona, aż tu szeroki banan rozjaśnia chmurne dotąd lico naszego oprawcy. Ot zauważył w bagażniku gaśnicę, nie pierwszej młodości, samokrytycznie dodam.

– No Panie kierowco – rozpoczął złowieszczy wywód w trybie oznajmującym. – Tym to Pan zabić możesz, ale pożaru nie ugasisz.

Trudno było polemizować, tym bardziej, że czas naglił coraz bardziej. Nareszcie, pomyślałem, teraz nas puści. Nic z tych rzeczy. Wypisując mandacik, pan władza wrócił do strajku włoskiego, by pokazać, że i ta czynność powinna nabrać mocy urzędowej, również przez czas oczekiwania. Potem to już z górki. Wpadamy w ostatniej chwili, tradycyjne korowody z nieufną ochroną “na bramie”, w pakiecie i wreszcie do roboty.

Ucieczka, czy opór przed policjantem niczego by nie zmieniły. Przykład mieliśmy w czasie zawodów. Pokrzywdzony niesłusznym wykluczeniem “Łabędź” nawet próbował. Rozeźlony położył się na torze, usiłując zablokować dalsze ściganie, a ponieważ na perswazje odpornym był, rzeczona ochrona obiektu usunęła intruza przy użyciu środków przymusu bezpośredniego, jak się pieszczotliwie nazywa wzięcie za wszarz i odholowanie w bezpieczny rejon. Do domu wracało się już gładko, pewnie także dlatego, że lżejsi o kilka złotych mandaciku, więc autko miało mniejsze obciążenie.

To tylko niewielki fragmencik spośród wielu historyjek, ilustrujący krew, pot i łzy, przez które należało przebrnąć, by na moment stać się “panem z telewizji” i spełniać swe dziecięce marzenia komentatorskie. Z jakim skutkiem? To już nie mnie oceniać. Sprawdźcie na YT, trochę tam jeszcze tego “chodzi”.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI