Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Konsekwentny, skromny, ze świetnym podejściem do dzieci. Tak mówi o nim Janusz Kołodziej, który powierzył mu sprawowanie pieczy nad adeptami swojej szkółki. Spokojny, uśmiechnięty, spełniony. Tak czuję to ja, po kilku naszych rozmowach. Zapraszam na spotkanie ze Stanisławem Kępowiczem, od początku do końca swojej zawodniczej przygody z żużlem wiernemu barwom tarnowskiej Unii. Jego świetnie zapowiadającą się karierę przerwała dramatyczna kontuzja, której skutki odczuwa do dzisiaj. W przesympatycznej rozmowie opowiedział m.in. o tym, jak ważną rolę w jego życiu odgrywa żużel, co robił w Stanach Zjednoczonych oraz o tym, jak Marek Kępa oglądał tył jego motocykla.

Jak to się stało, że zaczął Pan jeździć na żużlu?

W wieku 5 lat mój tata zabrał mnie na zawody żużlowe. Jak je zobaczyłem, to tak mi się to spodobało, że już wtedy zacząłem marzyć o jeździe na żużlu. Na początku, w 1974 roku, gdy nie byłem jeszcze w odpowiednim wieku, aby siadać na motocykl żużlowy przyjeżdżałem na treningi do szkółki i pomagałem starszym kolegom. Miałem już wtedy zrobione potrzebne badania i zgodę rodziców. Pewnego dnia trener Albin Tomczyszyn, który prowadził wtedy szkółkę w Tarnowie pozwolił mi usiąść na motocykl i tak to się zaczęło.

Kto Pana ukształtował jako zawodnika?

Kiedy zdałem licencję w 1975 roku i zacząłem zdobywać znaczne ilości punktów, moim trenerem był Antoni Woryna.

Co Pan uważa za swój największy sukces w karierze sportowej?

Najważniejsze jest dla mnie zwycięstwo w Pucharze Pokoju i Przyjaźni w 1979 roku. Startowało wówczas 7 duetów z różnych państw i w parze z Markiem Kępą zajęliśmy pierwsze miejsce. Bardzo ważne również były dla mnie starty z orzełkiem na piersi. Traktowałem to jak wyróżnienie, że dostałem powołanie do reprezentacji Polski. W czasie swojej kariery 11 razy reprezentowałem biało-czerwone barwy.

Stanisław Kępowicz 11-krotnie reprezentował biało-czerwone w barwy w zawodach międzynarodowych. Na zdjęciu pierwszy z lewej. Na jego kewlarze na ramionach napisy Anna i Maria. Kilkanaście lat później nazwał tak swoją starszą córkę. fot. archwium prywatne St. Kępowicza

Przez całą karierę jeździł Pan w Unii Tarnów. Czy miał Pan propozycje z innych klubów?

Wtedy były trochę inne czasy. Zawodnik, który uzyskał licencję w danym klubie był przypisany do tego klubu. To klub decydował czy zawodnik może odejść czy nie. Miałem propozycje przejścia do klubów z Rzeszowa, Częstochowy i Bydgoszczy, ale za każdym razem dogadywałem się w Tarnowie. Było to wygodne. Mieszkałem w Tarnowie i byłem związany z tym miastem.

Stanisław Kępowicz z zespołem Unii Tarnów z numerem 10. W białej kurtce – ówczesny trener Jaskółek – Antoni Woryna. Na pierwszym planie na motocyklu Mirosław Woryna, tata Kacpra. fot. archiwum prywatne St. Kępowicza

Czy w trakcie kariery sportowej odniósł Pan jakąś kontuzję?

Zakończyłem swoją karierę jako żużlowiec po niezbyt przyjemnej kontuzji i już ta kontuzja nie pozwoliła mi wrócić na tor. Na meczu ligowym w Ostrowie Wielkopolskim 16 sierpnia 1981 roku, bo tę datę będę pamiętał do końca życia, jechałem na pierwszej pozycji i jeden z zawodników uderzył we mnie na łuku. Ja przewróciłem się i kolejny zawodnik uderzył we mnie. Za wiele nie pamiętam. Wiem, że zostałem przewieziony do szpitala, a później, na drugi dzień, zostałem przetransportowany samolotem do Piekar Śląskich. Natychmiast zrobiono operację, która uratowała moją rękę. Nie tylko klub, ale i Polski Związek Motorowy zapewnili mi leczenie w najlepszych klinikach nie tylko w Polsce, ale i w Austrii. PZM pokrywał wszelkie koszty. Dzisiaj mam rękę, mam niedowład, ale radzę sobie w życiu.

Czy to prawa czy lewa ręka?

Prawa ręka.

Jak długo trwała rehabilitacja?

Pobyt w tych kilku szpitalach, klinikach i rehabilitacja trwała około 1,5 roku. Po 1,5 roku byłem w stanie używać tej ręki. Mam wyrwane dwa korzenie nerwowe od kręgosłupa, które są odpowiedzialne za odwodzenie. Tego typu urazów się nie leczy nawet w dzisiejszych czasach.

Jak wygląda codziennie życie po takim urazie?

Piszę lewą ręką, ale jestem w stanie sam zawiązać buty.

Ta kontuzja przerwała gwałtownie Pana karierę…

Zdecydowanie tak. Byłem na tym etapie, że wtedy mocno się rozwijałem. Miałem 22 lata. Wówczas były dwie ligi. Ja jeździłem w drugiej, ale w tym sezonie, w którym miałem wypadek miałem dość wysoką średnią – 2,4 pkt na bieg. Po kontuzji zrobiłem uprawnienia trenerskie. Najpierw pracowałem w szkółce Unii Tarnów, później prowadziłem drużynę. I jak to bywa w sporcie – czasem drogi się rozchodzą. Rozstałem się z Tarnowem, bodajże w 1991. Byłem trenerem w Rzeszowie, Krakowie, w Łodzi i Krośnie.

Piotr Rolnicki w Unii Tarnów. Czy może mi Pan coś opowiedzieć na ten temat?

Współpracowaliśmy z Piotrem najpierw w Tarnowie. Ja byłem wtedy trenerem. Przez jakiś czas był sponsorem drużyny z Tarnowa, która wówczas nazywała się Unia Rolnicki Tarnów. Później Piotr zdecydował się wybudować własny tor na Machowej i założyć własną drużynę. Przez niecały jeden sezon trenowałem tam jego zespół.

Po zakończeniu kariery Kępowicz rozpoczął pracę trenerską, bo wciąż chciał być blisko żużla. Na zdjęciu pierwszy z lewej, z teczką w ręku. Pierwszy z prawej, w białych butach to Piotr Rolnicki (1991 r.). fot. archiwum prywatne St. Kępowicza

Jak Piotr Rolnicki trafił do Tarnowa?

Piotr lubił oglądać żużel. Pochodził spod Bydgoszczy, także żużel nie był mu obcy. Osiedlił się koło Tarnowa. Często przyjeżdżał na mecze do Tarnowa. W pewnym momencie, zaczęło się to bodajże od zawodnika Janusza Kapustki, który rokował nadzieje na wielkiego żużlowca, zaczął pomagać jemu, aż w końcu zaczął wspierać cały klub. Kupował motocykle, pomagał sprzętowo.

Dlaczego Pana zdaniem Tarnów podupadł?

Z zewnątrz trudno jest mi powiedzieć. Wydaje mi się, że to wszystko jest związane z tym, że jeżeli są pieniądze to są dobrzy zawodnicy, a za tym idzie wynik. Jeśli tego brakuje na jakimś etapie, to trzeba się po prostu cieszyć tym, co jest.

Zawodnicy lubią z Panem pracować. Jak Pan myśli dlaczego?

Chyba najważniejszą cechą jest spokój, a oprócz tego znajomość tego rzemiosła. Praktycznie całe moje życie było podporządkowane sportowi żużlowemu. Byłem zawodnikiem, trenerem, działaczem, bo udzielałem się też w różnych żużlowych organizacjach. Wszystko za co się brałem starałem się robić zawsze profesjonalnie. Nie dość, że robiłem to, co lubię to poświęcałem się temu bez reszty, żeby robić to jak najlepiej.

Stanisław Kępowicz (nr 1 na plastronie) z J. Górskim podczas meczu we Wrocławiu w 1981 r. fot. archiwum prywatne St. Kępowicza

Czytałam, że w pewnym momencie swojego życia wyjechał Pan do USA…

Pracowałem w Rzeszowie jako trener. W 2002 roku kończył mi się kontrakt. Dostaliśmy z rodziną zielone karty i wyjechaliśmy. Córka miała rozpocząć studia w Krakowie, ale zdecydowała jednak, że będzie studiowała w Stanach Zjednoczonych. Ukończyła studia medyczne i tam pracuje. Ja mam obywatelstwo amerykańskie. Wróciliśmy z żoną ze względów rodzinnych. Mój teść wymagał opieki. Moja druga córka została w Polsce, pojawiły się wnuki i zdecydowaliśmy z żoną, że nie będziemy już wyjeżdżać ponownie.

Jak długo mieszkaliście w USA?

Mieszkałem tam 12 lat.

Czy w tym czasie był Pan jakoś związany z żużlem?

Tak. Był taki klub Chicago Speedway Club. Było tam kilku byłych zawodników, którzy mieli motocykle i jeździliśmy na zawody m.in. do Indianapolis. Na ile mogłem – pomagałem im. Były nawet organizowane także tzw. zawody Midwestu (Grand Prix Midwest – zawody żużlowe dla amatorów i półprofesjonalistów ze środkowych stanów USA – przyp. red.) Zawodnik, który wygrywał ten Midwest miał miejsce i starty w Mistrzostwach USA, które odbyły się w Kalifornii.

Zdradzi mi Pan nazwiska zawodników?

Byli to między innymi Artur Taraszka, Dawid Bendzera, którzy kiedyś jeździli w Tarnowie czy Wiesław Ośkiewicz z Grudziądza i kilku młodszych chłopaków, którzy zakupili motocykle i bawili się w żużel.

Jakieś zabawne wspomnienie z czasów zawodniczych, które utkwiło w Pana pamięci?

Pamiętam taką sytuację z Markiem Kępą, który wtedy jeździł w Lublinie. W pewnym momencie, wyjeżdżając na tor, powiedziałem mu: Marek, obejrzyj sobie przód mojego motocykla, bo na torze zdążysz sobie jeszcze obejrzeć tył. Rozbawiłem wtedy wszystkich w parku maszyn.

Na pierwszym planie Stanisław Kępowicz. O oponę wyprzedza go Mirosław Berliński. Z tyłu Józef Kafel. fot. archiwum prywatne St. Kępowicz

Jak zakończył się ten wyścig?

Akurat ten bieg zakończył się moim zwycięstwem. Pamiętam jeszcze jedną anegdotę. Jechaliśmy na zawody samochodem marki Syrena. To był 1979 rok. Motocykle jechały na przyczepce. W drodze powrotnej auto się zepsuło. Działał tylko jeden bieg. Wsteczny (śmiech). Udało nam się jednak dojechać na tym wstecznym do Polmozbytu, gdzie auto naprawiono i mogliśmy wrócić do domu do Tarnowa.

Marek Kępa po raz drugi pojawia się w Pana wypowiedziach. Czy utrzymujecie jakiś kontakt?

Tak. Utrzymujemy koleżeńskie relacje, dzwonimy czasem do siebie i wspominamy stare czasy.

Czy gdyby była taka propozycja, chciałby Pan poprowadzić zespół ekstraligowy?

Nie myślałem o tym. Jestem lojalny wobec Janusza Kołodzieja i jego Akademii. Podjąłem się pomocy w kształtowaniu młodych adeptów i na dziś to mi całkowicie wystarcza. Na pewno cieszy mnie, jeśli młodzi adepci są zadowoleni z tego, co się im przekazuje. Z tego co wiem, to Janusz też jest zadowolony z naszej współpracy. On jest takim żużlowym i sportowym profesjonalistą i u niego musi być wszystko zapięte na ostatni guzik. Jestem związany z tą Akademią i fajnie mi się tu pracuje.

Jak doszło do Waszej współpracy? Kto do kogo zadzwonił?

W natłoku obowiązków Janusz, startując w Grand Prix, w najlepszej lidze świata i innych indywidualnych turniejach, jak mistrzostwa Polski, Złoty Kask czy zawodach reprezentacji, po prostu nie miał wystarczająco dużo czasu, aby prowadzić zajęcia. Chociaż w wolnych chwilach jest razem z nami. Pewnego dnia zadzwonił do mnie i zapytał czy nie byłbym w stanie pomóc mu prowadzić Akademii. Zgodziłem się z dnia na dzień.

Stanisław Kępowicz wspiera Janusza Kołodzieja w prowadzeniu Akademii. Obie strony są bardzo zadowolone z tej współpracy. Koldi mówi o nim, że jest punktualny, konsekwentny i ma świetny kontakt z młodzieżą. fot. archiwum prywatne Kamila Kupca

Ma Pan doświadczenie zarówno w pracy z dziećmi jak i dorosłymi zawodnikami. Z kim Pan woli pracować?

Młodym adeptom trzeba się bardziej poświęcić, natomiast przy prowadzeniu drużyny trzeba mieć w sobie trochę takiego cwaniactwa sportowego. Praca z młodzieżą wymaga odpowiedniego podejścia, dużo spokoju i wytrwałości, bo nie zawsze młodym od początku wychodzi wszystko tak, jakby tego chcieli. I na pewno trzeba wiedzę przekazywać w dużym spokoju i powtarzać, powtarzać i wtedy przychodzą efekty. Z kolei prowadzenie drużyny to w istocie zarządzanie zespołem. Żużlowców nie uczy się jeździć, bo oni to potrafią. Tu decydują niuanse i zagrywki techniczne.

Jak porównałby Pan dzisiejszy żużel do tamtego, który pamięta Pan ze swojego doświadczenia?

Na pewno mamy teraz do czynienia z rewolucją sprzętową. Kiedyś nie dysponowaliśmy takimi motocyklami jak teraz. Na pewno tory były dużo  trudniejsze. Dzisiaj dba się też dużo bardziej o bezpieczeństwo zawodników. Z kolei technika żużlowa wiele się nie zmieniła.

A komisarze torów i ich wpływ na widowisko?

Dzisiaj mamy komisarza, który przyjeżdża jeden czy dwa dni wcześniej, jeśli mecz jest zagrożony, i on decyduje co trzeba robić z tym torem. Dawniej każdy klub próbował czymś zaskoczyć przyjezdnych. Przyjeżdżał sędzia, sprawdzał tor i oceniał czy tor jest regulaminowy i nadaje się do jazdy.

Czy zabiera Pan czasem wnuka do szkółki, żeby pokazać mu żużel od podszewki?

Raz był ze mną na zawodach, raz był na treningu, ale na razie za bardzo go to nie interesuje. W tej chwili gra w najmłodszej grupie piłkarzy, trenuje dwa razy w tygodniu. Ma 6 lat.

A wnuczka? Chodzi z dziadkiem na żużel?

Ma 13 lat, uprawia szermierkę. To trudny sport. Jeździ na obozy szermiercze, zawody.

Trzymam kciuki za sukcesy wnucząt. A czego mogę Panu życzyć, chyba przede wszystkim zdrowia, prawda?

Zdrowia zdecydowanie. Ja już się zbliżam do 65+ (rocznik 58), to zdrowia już trzeba. Chociaż jeszcze czuję się (uśmiech)… siadam jeszcze na motocykl i jestem w stanie pojechać (uśmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała KAMILA JANKOWSKA