Romuald Owsiany, fot. J. Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Romuald Owsiany urodzony w Wilnie, przeniesiony do Olsztyna, gdzie posmakował motocrossu, a potem gdańszczanin z krwi i kości. O fascynacji sportami motorowymi, trudnej przyjaźni z Romanem Cheładze, jedynej pani arbiter w historii polskiego speedwaya, Irenie Nadolnej, ale też nieco o współczesności. A że nie samym żużlem człowiek żyje, będzie też serdecznie o miłości do… wnucząt.

Romuald Owsiany i Zbigniew Owsiany. Historia żużla zna inny braterski duet za pulpitem sędziowskim?

Rzeczywiście ewenement na skalę, chyba, światową. Nie znam drugiego takiego duetu. Choć młodszy brat za długo nie wytrzymał. Zdaje się posędziował ze dwa, może trzy lata. Na koniec powiedział mi, że to było dla niego zbyt absorbujące i postanowił zrezygnować. Może dlatego, iż na co dzień pełnił obowiązki prokuratora. Z żużlem jednak tak zupełnie się nie rozstał. W branży działa od wielu lat, obecnie piastując funkcję przewodniczącego Komisji Orzekającej Ligi. 

No właśnie. Gorący temat sprzed kilkudziesięciu dni. Orzeczenie w sprawie meczu, do którego nie doszło w Częstochowie…

Byłem bardzo zaskoczony publicznym praniem brudów nim zapadła decyzja. Córka pana prezesa Świącika dość nieprzyjemnie wypowiadała się na temat Marka Cieślaka, a w końcu jednak, co by nie powiedzieć, to jest nasza legenda. Człowiek, który jeszcze do niedawna był uznawany za nie tylko najlepszego trenera w Polsce, ale i na świecie. I tak marnie to się wszystko skończyło. Trochę nieładnie. Ja znam Marka Cieślaka kilkadziesiąt lat i też miałem z nim swoje przeprawy. Choćby jako komisarz toru w Tarnowie. Ale zawsze jakoś można się było dogadać. Według mnie w tej sytuacji Cieślak postąpił słusznie, choć może nieco uniósł się ambicją. Jeżeli ma za coś odpowiadać, pod czymś się podpisać, to musi mieć wolną rękę do działania. Jego rola w klubie zaczęła być marginalizowana i to od dłuższego czasu. Teraz jest decyzja i z tych wielkich szans, i wielkich nadziei w Częstochowie może nic nie wyjść. Wiem, że strażakiem w Częstochowie ma być Piotr Świderski, ale tak mówiąc między nami, to Świderski jeszcze nigdy w życiu nie prowadził drużyny. Tak teoretycznie rzecz biorąc, to nie wiem, czy ja na jego miejscu zdecydowałbym się na taki krok. Szczególnie w tej konkretnej sytuacji.

Romuald Owsiany, fot. J. Pabijan

Wróćmy na moment do historii, ale tej jeszcze sprzed czasu, gdy zasiadałeś za pulpitem sędziowskim…

Urodziłem się w Wilnie. Zaraz po wojnie zostaliśmy przeniesieni do Olsztyna, a tam jak wiadomo, mieli bardzo silny motocross. Zatem sportowo wywodzę się z motocrossu. Praktycznie od dzieciaka. Kiedy już dorastałem zdecydowaliśmy się zmienić miejsce zamieszkania i wylądowaliśmy z rodziną w Gdańsku. To był czas, gdy byłem w wieku pozwalającym spróbować szans na żużlu. Nie żyjący już, wtedy major, Kazimierz Dauksza, wysłał mnie na badania psychotechniczne, psychomotoryczne i psychologiczne do Gdyni. Tam maglowali mnie 8 godzin. Okazało się, że musiałbym jeździć w szkłach korekcyjnych. Całe życie zresztą noszę okulary. Tak przepadła kariera (śmiech). Ale wziąłem się potem za pomoc klubowi i tak zostałem działaczem. W pewnym momencie dostałem informację z PZM, że widzą mnie jako kandydata na sędziego żużlowego. No i pojechałem do Warszawy na pierwszą rozmowę. A nieco wcześniej, na jednych z zawodów w Gdańsku, byłem wirażowym, zaś imprezę sędziował nasz świetny arbiter, wówczas okrzyczany najlepszym sędzią na świecie, Roman Cheładze. No i doszło do sytuacji, w której zawodnik przejechał dwoma kołami wewnętrzną linię. Ja to wyraźnie widziałem. Kibice podnieśli krzyk, więc poszedłem na start, przekręciłem korbkę w telefonie i poinformowałem sędziego o swych obserwacjach. Usłyszałem tylko cierpkie: – Zaraz zejdę. Roman zszedł i nie rozumiem nadal dlaczego nie zmienił decyzji. Ślad był wyraźny. Zacząłem więc trochę protestować. Zrobił to gość z drużyny przeciwnej, więc pewnie Cheładze uznał, że to wedle sympatii te moje protesty. No i wtedy bardzo nieelegancko mnie potraktował. Kiwnął tylko palcem w stronę trybun i rzucił: – Tam twoje miejsce. Nie ukrywam, że mnie to trochę ubodło. Ale też miało dalsze konsekwencje. Po zawodach przy podpisywaniu protokołu, zagadnąłem Romana, mówiąc, że rozumiem, iż jest sędzią i on tu odpowiada za wszystko, ale ten ton, ta arogancja nie uchodzi i przydałoby się nieco kindersztuby. Major Dauksza tam był i natychmiast zbladł, czy sczerwieniał, księgowa nos w papiery, jakby nic nie słyszała, bo to przecież wydarzyło się coś niewyobrażalnego. Młokos ośmielił się zwrócić uwagę uznanemu arbitrowi. Jakiś czas potem, najwyżej miesiąc, okazuje się, że Okręg PZM w Gdańsku typuje mnie na sędziego zawodów. No i jadę do tej Warszawy, wchodzę na salę, a tam bez przesady, z osiem osób i pośrodku stołu… Roman Cheładze. Już na wejściu mnie zmroziło. A Roman jak walnął długopisem o blat, mam to w oczach, to go złamał. No i zaczęli mnie tam przepytywać, od lewej strony, wreszcie doszło do Cheładzego. A on ku mojemu zaskoczeniu, mówi: – Ja dziękuję. Nie zadał mi żadnego pytania. Potem testy, praktyka, stażowanie, bo już uzyskałem uprawnienia. I na pierwszym dorocznym spotkaniu sędziów, w jakimś ośrodku wypoczynkowym, ciekawa sytuacja. Miałem tam domek i była tam też pani Irenka Nadolna, jedyna kobieta, arbiter zawodów żużlowych. W pewnym momencie widzę jak podchodzi do Romana i coś mu tam nawija szeptem, a Cheładze na to donośnie: – Irena jeszcze nie, jeszcze nie! No to już wiedziałem o czym mówią. Ale za chwilę patrzę co robi Roman, ale ty tego nie puszczaj (śmiech). Bierze dwie szklanki, nalewa wódki, zabiera te szklanice i idzie do mnie. Wystraszyłem się, bo w tamtym czasie nie wiedziałem, co to alkohol. Sportowiec, kierowca – nigdy nie piłem, a tu taki test. Ale Cheładze był stanowczy. Usłyszałem tylko: – Pij! Do dziś nie wiem jak ja to przełknąłem. Wciąż jestem w szoku. Że mi to uszami nie wyszło. Roman też to wypił i wtedy rzuciliśmy się sobie w ramiona. Roman – Roman i od tej pory nastąpiła zgoda. 

Roman Cheładze, fot. J. Pabijan

To nie mogli w ten sam sposób w tej nieszczęsnej Częstochowie?

Może brakło siły sprawczej. Tam była nią Irenka Nadolna. Ona to sprawiła. Ale z Romanem miałem jeszcze jedną przeprawę. Swego czasu prowadzono w jednej z gazet ranking o Złotą Paterę dla najlepszego arbitra żużlowego. Żeby być uwzględnionym trzeba było poprowadzić minimum 10 spotkań, zaś żeby być w czołówce, nie można było zejść poniżej 8 punktów w skali do 10, a i to nieczęsto. W jednym z sezonów, na 10 imprez tylko raz w Toruniu zaliczyłem „wpadkę” na 8. Już odbierałem telefony z Polski od kolegów, którzy to śledzili, z gratulacjami, aż tu przychodzi Andrzej Kulesza, również sędzia z Gdańska i powiada: – Romek, nie wygrałeś tej Patery, jesteś na czwartym miejscu. Potem okazało się, że nagle przybyło mi kilka więcej ocen niż wcześniej odnotowano w rankingu. Co się okazało. Wtedy sędziowaliśmy już we dwójkę i kiedy z bratem prowadziliśmy zawody, nie daj Boże w jednym terminie, to prasa zwykle myliła imiona. A do rankingu punkty szły według relacji w prasie, a nie stanu faktycznego. No i minęło trochę czasu, a Irenka Nadolna przyjeżdża na cross do Sopotu gdzie prowadziłem chronometraż i pyta, czy czytałem Tygodnik Żużlowy, bo tam piszą o Paterze. Wróciłem, patrzę, a tam Maciej Polny wysmarował artykuł pt. „Po co ta Patera?”. On także zauważył, że w rankingu były nieścisłości, szczególnie w przypadku naszej dwójki. Tam zasugerował żeby Romanowi Cheładze dać Paterę na 10 lat z góry. Grubo. Cheładze był przekonany, że artykuł powstał z mojej inspiracji. Przysięgałem na wszelkie świętości, że nie miałem o tym pojęcia, ale Romana chyba nie przekonałem. Dzwonił do mnie i nawet chciał mi tę nagrodę przesłać. Odmówiłem naturalnie. Kilka miesięcy później spotkaliśmy się w Gdańsku. Roman prowadził chronometraż podczas zdaje się jakiejś eliminacji mistrzostw świata, a ja byłem jako kibic. Po zawodach zaprosił mnie do hotelu w którym mieszkał i mówi, że co prawda jest z żoną, ale zejdzie do mnie na chwilę, bo musimy sobie kilka spraw wyjaśnić. Przyszedł i jak zaczęliśmy sobie wszystko wyjaśniać, to nas… blady świt zastał.

Twój ulubiony zawodnik z czasów za pulpitem to chyba Adam Łabędzki?

(śmiech) Ja bardzo lubiłem tego człowieka. Za jego wolę walki, za umiejętności. Nie rozumiem dlaczego on to wtedy zrobił… To był gdański turniej Camel Cup. Wyścig XVII. Sytuacja była taka. Łuk przy parkingu. Łabędzki jechał na trzeciej pozycji. Prowadził bodaj Kalinowski, potem Schofield, na końcu Sawina. Kalinowskiego postawiło i stanął w poprzek. Schofield próbował go mijać, natomiast Łabędzkiego nieco wcześniej podniosło na koło, ale za moment to koło opadło. Gdyby nie kłopoty prowadzącego, nic by się nie wydarzyło. Niestety doszło do kolizji. Trzech zawodników leży, Sawina widząc co się stało także położył motocykl. Zatem czterech panów na torze i wyścig przerwany. Wykluczyłem wtedy Kalinowskiego, uważając, że to on sprokurował całe nieszczęście. Kibicom z Gdańska ta decyzja nie przypadła do gustu. I co się dzieje dalej. Zgodnie z regulaminem każdy uczestnik karambolu musi mieć zaświadczenie lekarskie o zdolności do dalszych startów. Telefon z parku maszyn i dowiaduję się, że trzech panów takie ma, a jednego brakuje. Właśnie Łabędzkiego. On w tym czasie już podjeżdżał pod taśmę do powtórki. Zadzwoniłem więc na dół pod start maszynę i poprosiłem zawodnika do telefonu. Pytam dlaczego nie ma badań, a on sobie zadrwił, mówiąc, że lekarz poszedł na piwo. Odparłem, że w takim wypadku będę musiał go wykluczyć, bo o tym czy jest zdolny do dalszych startów decyduje lekarz, a nie sędzia. Wydawało mi się, że to zrozumiał. Mimo, iż prowadził w turnieju, odwrócił motocykl i odjechał w stronę parku maszyn. W bramie stał jednak Roman Jankowski. Panowie poszeptali sobie do ucha i Adam wrócił pod linię startu. Położył się na torze i prawie godzinę tak leżał. Nic nie pomagało. Perswazje, ciągniki „kółkujące” i młynkujące tor w pobliżu. Nic kompletnie. Zawody musiałem wreszcie przerwać. Po imprezie Schofield stwierdził, że w Anglii nikt by się nie patyczkował. Nie reagujesz na polecenia, uniemożliwiasz prowadzenie zawodów – wzywamy policję i ta delikwenta wyprowadza. Do dziś nie rozumiem, dlaczego Łabędzki tak wtedy postąpił. Do mnie kibice mieli pretensje, że nie wykluczyłem z powtórki Adama tylko Kalinowskiego, a do tego taki pasztet. 

Adam Łabędzki przez prawie godzinę leżał na torze, fot. Jarosław Pabijan

Takich przygód było pewnie znacznie więcej?

Zaczęliśmy od Częstochowy, więc z tego podwórka. Sędziowałem tam kiedyś zawody, na które zjechała się cała śmietanka GKSŻ na czele z Andrzejem Grodzkim. Regulaminowe czynności już wykonałem, wszystko było w porządku, do rozpoczęcia pozostało 10 minut. Jestem na wieży, pod wieżą notable, raptem dostaję telefon od kierownika zawodów: -Panie sędzio myśmy panu nie powiedzieli. Tu za chwilę, na środku murawy wyląduje helikopter. Pan Władysław Komar powie kilka słów publiczności i przejedzie się na motocyklu. Zdębiałem. To był okres wyborczy i nasz złoty medalista olimpijski, kulomiot gdzieś tam kandydował. Postawiono mnie jednak przed faktem dokonanym. Nie było wyjścia, bo praktycznie w momencie otrzymania tej wiadomości helikopter z Komarem już lądował. No i rzeczywiście pan Władysław powiedział kilka słów, przejechał się motorkiem, wsiada do maszyny, próbują odpalać a tu… klops. Śmigłowiec nie chce zapalić. Okazało się, że kompletnie siadła bateria rozrusznika. Helikopter na środku murawy, więc zawody nie mogą ruszyć. Nerwy, dramat, ale sytuacja trochę tragikomiczna. Organizatorzy próbowali ściągnąć żelastwo do parku maszyn. Nawet jakoś go tam ulokowali i zadowoleni gotowi byli ruszać z zawodami. Za chwilę jednak kolejny telefon: – Panie sędzio, motocykl przejedzie, ale karetka się nie przeciśnie. I znowu stoję. Owsiany niby zgodził się na lądowanie, a teraz nie ma jak zawodów prowadzić. Na szczęście w końcu jakoś tak ten samolot „poupychali”, że i karetka się zmieściła. Odetchnąłem, a zawody mogły się rozpocząć. To jednak nie był koniec. Tor przygotowano tak, że po dwóch biegach niemal fruwały kamienie, zaś zawodnicy leżeli gęsto i często. Wtedy miałem niezły cyrk z tymi zawodami. 

Teraz to już tylko rozpieszczanie wnuków i prawnuków, wbrew woli dzieci?

No nie. Nadal prowadzę stację kontroli pojazdów. Ale rzeczywiście kolejne pokolenia rosną, mamy dobry kontakt z najbliższymi. Nie rozjechaliśmy się zbyt daleko. Często się odwiedzamy i wtedy dziadek rozpieszcza, ile może. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

2 komentarze on Romuald Owsiany: Do dziś nie rozumiem, dlaczego Łabędzki zaprotestował na leżąco
    bven
    14 Sep 2020
     1:28pm

    Ja też nie rozumiem nadal po tylu latach, dlaczego został on wtedy wykluczony i widzę, że ten pan, wszystko wie najlepiej.

    Stary Kibic
    14 Sep 2020
     7:56pm

    Wywiad z sędzią który podjął w historii polskiego żużla jedną z najbardziej kontrowersyjnych decyzji i mówi po tylu latach że nie wie do dej pory dlaczego Łabędzki protestował w ten sposób.
    A może dlatego iż po czterech startach miał (3,3,3,3) i został wykluczony za rzekomy brak badań po upadku…..
    Proponuję panu Owsianemu oglądnięcie feralny bieg jeszcze raz w zwolnionym tempie i zastanowienie się kto upadł pierwszy ?

Skomentuj

2 komentarze on Romuald Owsiany: Do dziś nie rozumiem, dlaczego Łabędzki zaprotestował na leżąco
    bven
    14 Sep 2020
     1:28pm

    Ja też nie rozumiem nadal po tylu latach, dlaczego został on wtedy wykluczony i widzę, że ten pan, wszystko wie najlepiej.

    Stary Kibic
    14 Sep 2020
     7:56pm

    Wywiad z sędzią który podjął w historii polskiego żużla jedną z najbardziej kontrowersyjnych decyzji i mówi po tylu latach że nie wie do dej pory dlaczego Łabędzki protestował w ten sposób.
    A może dlatego iż po czterech startach miał (3,3,3,3) i został wykluczony za rzekomy brak badań po upadku…..
    Proponuję panu Owsianemu oglądnięcie feralny bieg jeszcze raz w zwolnionym tempie i zastanowienie się kto upadł pierwszy ?

Skomentuj