Autor tekstu.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Było to wiele lat temu, gdzieś w żużlowej Polsce spotkałem Mirosława Wieczorkiewicza, w tamtych latach znanego gorzowskiego fotoreportera. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, pomiędzy znajomymi z tej samej branży rozpoczęła się „gadka- szmatka”.  A co tam w Tarnowie, a co słychać w Gorzowie…

– A wiesz – powiedział mi wtedy Mirosław. – Jest u nas takich dwóch dzieciaków, braci Paweł i Bartek. Strasznie zakręceni na punkcie żużla i świetnie jeżdżą na minitorze. Szczególnie ten młodszy ma niesamowity dryg do motocykla i po prostu żyje żużlem. Bez przerwy gada tylko o krzywkach i zębatkach. Zobaczysz, to będzie kiedyś taka para jak Gollobowie. Ten starszy jak Jacek, a młodszy jak Tomek!

Przyznam, że entuzjazm kolegi Wieczorkiewicza przyjąłem wówczas z pewną rezerwą. Nie abym mu nie dowierzał, bo zbyt długo już wtedy siedziałem w tym sporcie, aby nie wiedzieć, że chłopaków zapowiadających się jako kolejne wcielenia Plecha czy Golloba, którzy z różnych przyczyn żadnymi mistrzami nie zostali było u nas tylu, że można by nimi zapełnić składy wszystkich drużyn ligowych w naszej pięknej ojczyźnie. I jeszcze trochę by zostało.

Rodzinę Zmarzlików poznałem kilka lat później, kiedy bracia byli już żużlowcami z krwi i kości. Pawłowi kariera się nie udała, kontuzja miała na to niebagatelny wpływ. Za to Bartek? Zawsze podziwiałem jego technikę jazdy, chociaż były i są momenty, w których zamykam oczy, kiedy atakuje rywala. Ale podziw musi budzić to fantastyczne czucie motocykla, świetna technika. Można odnieść wrażenie, że wraz ze swoją maszyną tworzy całość. Niewielu takich zawodników było i jest. Zawsze imponował mi jego profesjonalizm, który uwidaczniał się na wiele sposobów. Pamiętam zimowe zgrupowania kadry, na które przyjeżdżał jeszcze jako junior. Na zbiórkę przed treningiem zawsze pojawiał się punktualnie, jako jeden z pierwszych lub pierwszy.  Kiedyś dzwonię do niego, odbiera, w tle potężny warkot, nie da się rozmawiać.

– Panie redaktorze, zaraz oddzwonię, bo siedzę na traktorze i przygotowuję sobie tor do treningu.

Marek Kępa, zapytany niedawno przeze mnie, dlaczego będąc od lat żużlową potęgą nie możemy się tyle lat doczekać kolejnego indywidualnego mistrza świata powiedział, że to jedynie pech i zbieg okoliczności. W tym roku nie było pecha, nie było zbiegu okoliczności. Rodzinny team Zmarzlików postanowił zrobić sobie mistrza świata i uczynił to ciężką, wieloletnią pracą. Po długich dziewięciu latach, które minęły od czasu kiedy na stadionie w Bydgoszczy cieszyłem się z triumfu Tomasza Golloba, przeżyłem chyba jeszcze większą radość w Toruniu.

Mirek, miałeś, kurczę, rację!

ROBERT NOGA