Autor tekstu.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Media bombardują nas prośbami, aby nie włóczyć się po mieście, ale siedzieć w domowych pieleszach, doradzając jednocześnie co pożytecznego można robić, aby się na śmierć nie zanudzić. Dołączając do tej szczytnej, społecznej akcji,  pozwolę sobie zaproponować coś od siebie, wygłodniałym jak misie po zimie fanom speedwaya. Mogą na przykład zapoznać się z żużlową publicystyką. A jeżeli takową, to wiadomo, że jedne strony lepiej omijać szerokim łukiem, a skupić się na przykład na pobandzie. A zresztą, po co tłumaczę oczywistą oczywistość…

Ja sobie zaordynowałem weekendową lekturę naszego portalu i do refleksji pobudził mnie tekst Marka Wójcika o finansowej hossie Sparty Wrocław. Jeżeli wierzyć autorowi, dolnośląski potentat żużlowy dysponuje budżetem rzędu przynajmniej 12 milionów złotych, co jak na żużel jest kwotą potężną. Czapki z głów dla marketingowych przymiotów kierownictwa Sparty i wszystkich odpowiedzialnych za przypływ gotówki na klubowe konto. Ponad 3 miliony złotych to dotacja samorządowa, czyli wsparcie od wrocławskiego podatnika. Tylko pozazdrościć. A ja czytając o tym przypomniałem sobie rozmowę z panią Krystyną Kloc, którą odbyłem w czasach kiedy spartanie toczyli epickie boje o utrzymanie się na powierzchni ekstraligi. Pani prezes opowiadała ile trudu i zabiegów wymaga ściągnięcie do klubu każdej kwoty i narzekała, że to co we Wrocławiu muszą wydeptać i wyprosić ciężką pracą, inni lekką ręką dostają na tacy od… tak, tak, od samorządów. Uznała to za rażącą niesprawiedliwość.

W konkluzji naszej rozmowy pojawiło się pytanie, czy samorządy w ogóle powinny się angażować w milionowe wydatki na rzecz żużlowych klubów. Teraz, jak rozumiem, to wsparcie (ponad 25 procent potężnego budżetu, dla porównania Unia Tarnów otrzymuje od samorządu, jak sądzę około 1 procenta swojego budżetu nieporównywalnie mniejszego) w oczy nie kole. A to jedynie potwierdza słuszność mądrego porzekadła, które głosi, że punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Tak było, jest i będzie.

Kto ma wątpliwości, może zajrzeć do innego tekstu na portalu, ciekawego wywiadu z Peterem Ljungiem. Oto doświadczony zawodnik zauważa, że szwedzkim zawodnikom łatwiej będzie się odnaleźć w nowej rzeczywistości, w której sezon wystartuje z opóźnieniem, jeżeli w ogóle, a to dlatego, że w większości praktykują oni w wyuczonych zawodach. Po prostu w przerwie między sezonami normalnie pracują, zabezpieczając sobie tym samym drugą finansową nogę, żeby się nie przewrócić, jeżeli, z jakichś powodów skarbczyk z napisem „speedway” zrobi się pusty. W przeciwieństwie do naszych żużlowców, z których, jak mniemam pracą zawodową poza żużlem, para się niewielu.

A więc „Houston mamy problem”, bo punkt widzenia (skoro przy nim już jesteśmy) był taki, że się na żużlu przecież zarobi, na siebie, na rodzinę, na team, na zimę… A tutaj mizeria, kasy z toru podjąć nie można, a jeszcze straszą renegocjacją kontraktów. Może trzeba się będzie za czymś rozglądnąć? A do tego czasu? Jak ktoś ma babcię z ogródkiem, jak Daniel Kaczmarek, to można ów ogródek dokładnie przekopać (to też z wywiadu na pobandzie). Czas i pora, bo nawet z tego wszystkiego nie zauważyliśmy, że nadeszła wiosna. Z nadzieją, że jednak, jak to dawniej skandowano będzie „nasza”, kończę, oddając się samodyscyplinującej kwarantannie. Moja galicyjska głusza, w której pomieszkuję, wybitnie jej sprzyja.

ROBERT NOGA