Janusz Kołodziej. , reprezentant Polski. FOT. JAROSŁAW PABIJAN
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W połowie lat 90. ki diabeł pokusił ówczesnych decydentów światowego żużla i używając zaiste sztuczek diabelskich spowodował, że zaczęli mieszać w kotle z napisem: Indywidualne Mistrzostwa Świata. Mieszali, mieszali i wyszła im potrawa z nazwy jedynie przypominająca poprzednie, mające wówczas już niemal sześć dekad, zmagania…

Potrawa była taka sobie, zdobyła popularność, jak wszystko co nowe i nieznane, bo człek, także ten żużlowy, naturę ma przecież ciekawską. Od razu wprawdzie pojawiły się też głosy odnoszące się do cyklu Grand Prix (bo o nim mowa) krytycznie, ale kucharze z FIM uspokajali. Wiemy, że jeszcze trzeba zmienić proporcje, trochę dosolić, dodać szczyptę pieprzu, ale poczekajcie, dajcie nam, a właściwie nowemu, prywatnemu szefowi kuchni IMŚ trochę czasu, a wypichci nam taką potrawę, że cały sportowy świat będzie nam zazdrościł – mawiali.

Co więc miało być? Młodszym Czytelnikom, którzy tamtych czasów nie pamiętają, bo może nie było ich jeszcze na świecie, zalecam, aby się teraz uszczypnęli. No więc ekspansja mistrzostw do największych europejskich miast. Taki Paryż miał lec u żużlowych stóp. Co tam zresztą Paryż, co tam Europa. Wschód i ten Bliski i ten Daleki, siedzący na petrodolarach szejkowie mieli pompować w ten sport gigantyczne środki, a stadiony przypominać seraj. Uczestnicy mistrzostw jawili się w tych planach niczym herosi rozpoznawalni na całym świecie, gwiazdy globalne, oglądane i podziwiane przez setki miliony fanów, od przysłowiowego Krymu po Rzym. Tylko właśnie, gdzie Rzym, gdzie Krym chciałoby się zapytać dziś po ćwierć wieku.

Żużlowa seria Grand Prix miała być młodszym bratem Formuły 1, tylko jakoś z tych wszystkich planów i zamierzeń niewiele wyszło, chociaż docenić trzeba, że udało się mistrzowskie ściganie ożenić z obiektami nowocześniejszymi niż stara, poczciwa praska Marketa, niemiecki Teterow, czy słoweńskie Krsko. Ściganie na Stadionie Narodowym to jednak jest wydarzenie dużego formatu, a że na polskich fanów nadal można liczyć i traktują zawody na Narodowym jako doroczne święto, więc chwała PZM, że dopiął swego i nie zraził się organizacyjną klapą pierwszej edycji.

Tegoroczne warszawskie Grand Prix było pierwszym, przed którym odbyły się kwalifikacje. Moim zdaniem to przerost formy nad treścią i kolejna próba udowadniania, że żużlowa Grand Prix ma wiele wspólnego z tą z Formuły 1. Otóż nie ma, a całe te kwalifikacje są bardzo ułomne ze względu, po pierwsze, na przepisy, po drugie, ze względu na kolizje z ewentualnymi meczami polskiej ligi, czego przykład mieliśmy w miniony piątek. Ot, taka przystawka do dania głównego. Pytanie tylko czy strawna, a tym samym potrzebna do szczęścia?

ROBERT NOGA