Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Robert Kużdżał – wychowanek Stanisława Kępowicza ze złotej ery młodych jaskółek. Wierny macierzystemu klubowi przez 13 z 15 sezonów w karierze. Zawsze solidny i zawsze pod ręką, gdy działo się źle. Po odwieszeniu kevlaru przez chwilę kierownik drużyny w Unii. W wywiadzie z naszym portalem mówi o przyczynach niewykorzystywania potencjału przez jemu współczesnych, stagnacji w jaskółczym gnieździe, także oddaniu i sercu dla rodzimego klubu.

Na rozgrzewkę pytanie jak w Milionerach. Kermit to:
a/ żaba z Muppet Show Jima Hensona,
b/ pseudo Jeremy’ego Doncastera, kolegi z drużyny,
c/ nie wiem o co chodzi.

Na pewno Kermit jest z Muppet Show. Jeremiego jako Kermita nie kojarzę. Jeden z trenerów wymyślił wtedy dla niego ksywkę Donki – od nazwiska, ale to po angielsku nie spodobało się Jemowi (donkey to po angielsku osioł – dop. red.), więc zwracaliśmy się do niego po imieniu.

To teraz zupełnie serio. Karierę rozpocząłeś podręcznikowo, jako nastolatek. Kto był Twoim największym idolem, kto wywarł największe wrażenie w tamtym czasie?

Idolem? Chyba nie miałem jednego idola. Pamiętam na pewno wrażenie, jakie zrobił na mnie Zenon Plech. Byłem jeszcze w szkółce. Kiedy przyjechał na jakieś zawody do Tarnowa, wyglądał jak z innego świata. Podziwiałem także zawodników tarnowskich. Pana Nowaka, Błaszaka. Było mnóstwo żużlowców, którzy wpływali na wyobraźnię. Zdecydowanie mocno zapadł mi w pamięć Eric Gundersen. Przyjechał w 1986 roku na jakiś turniej przed mistrzostwami świata. Biała skóra i cała otoczka wokół – to działało na wyobraźnię. Mimo, że przyjechał z nim wówczas Jan Ove Pedersen, to cały stadion podziwiał Gundersena.

W tamtym czasie obcokrajowcy dodawali kolorytu, ale też pokazywali jak żużel mógłby wyglądać?

Zdecydowanie tak. U nas było jeszcze szaro. W tym naszym polskim marazmie wtedy byli jak wiosenne kwiaty. 

Kiedy sam zacząłeś startować Tarnów był młodzieżową potęgą…

No nie tak od razu. Pierwszym, który po długotrwałym przestoju zaczął solidnie punktować w lidze był Jacek Rempała. On wszedł do zespołu rok przede mną. Wcześniej jeśli junior zdobył jeden, dwa punkty to już było święto. Jacek był pierwszym zawodnikiem młodzieżowym, który walczył skutecznie z seniorami. Po latach posuchy stanowił forpocztę. 

No dobrze, ale krótko później cała plejada utalentowanych juniorów. Kużdżał, Leśniowski, Grzesiek Rempała, Tomek, Robert Wardzała, Cierniak, Jachym. O każdym mówiono, że za chwilę zawojuje świat. To jednak nie do końca się potwierdziło?

No nie, zdecydowanie nie. Zapowiedzi, oczekiwania nasze i kibiców były zdecydowanie większe aniżeli to się faktycznie stało. Często się zastanawiam nad tym co było przyczyną i do dzisiaj chyba nie mam jasnej odpowiedzi. Myślę jednak, że chyba głowy nie „puściły” do końca. Po latach komunizmu, jeśli wrócę pamięcią, to nasze myślenie było kompletną amatorszczyzną. Na pewno dzisiaj, z tym co myślę, co wiem, postępowałbym zupełnie inaczej. Klasyka gatunku. Tamten wiek i obecny rozum. Czasu jednak nie cofniemy. Współcześni żużlowcy zupełnie inaczej prowadzą swoje kariery. Ja wtedy popełniałem błąd za błędem. Tak de facto jednak nie mieliśmy wtedy ani trenerów, ani menadżerów, nikogo, kto mógłby nam te kariery nakreślić, pokazać właściwy kierunek. Wówczas nikt tego nie znał. Tomek Gollob, który zaczynał wdzierać się do czołówki, walczył jak równy z równym z tuzami, był mądrze prowadzony przez swojego ojca. No i nie porównujmy talentu Kużdżała, Rempały czy innych z Gollobem. On był pierwszym, który przecierał szlaki i wskazywał drogę. Początki miał trudne, ale kiedy dopiął swego, pozyskał trochę pieniędzy zaczęło to wszystko wyglądać normalnie, jak współcześnie. Niestety w wielu dyscyplinach, wielu zawodników stwierdza, że dopiero po latach zaczyna do ciebie docierać, jak powinno to wszystko funkcjonować. Tylko, że jest już za późno. Tak właściwie, to mogę podsumować swoją karierę, że to zmarnowana szansa.

No chyba nie do końca. Prawie 200 spotkań w barwach Jaskółek, ponad 860 biegów, nieco ponad 1300 punktów – to nie jest przypadkowy dorobek?

Tak, ale moim zdaniem to było wyrobnictwo. Myślę, że mogłem osiągnąć znacznie więcej, gdybym umiał inaczej poprowadzić tę swoją przygodę. Trochę w lidze pojeździłem, zdobyłem trochę punktów, ale potencjał rozdrobniłem. Sądzę, że podobnie jak większość zawodników z tamtych lat, osiągnąłem najwyżej 30% tego co mogłem. Gdzieś zaistniałem, gdzieś moje nazwisko się przewinęło, ale to znikomy procent tego co byłbym w stanie zdobyć. To nie była kwestia zmiany klubu w Polsce, czy tego że w Tarnowie czegokolwiek mi brakowało. Moje myślenie było amatorskie i nie było nikogo, kto potrafiłby mnie przekierować. Brakowało ludzi związanych z wielkim sportem. Wyszliśmy z komunizmu, z amatorstwa czystej postaci. Klub martwił się za ciebie o wszystko, od motocykli, po dojazdy. Nasi trenerzy też z tego wyrastali. Byli świetnymi fachowcami od nauki jazdy, ale nie znali zawodowstwa. Nie znali zupełnie profesjonalnych realiów. Nie potrafili nam doradzić właściwie, bo sami też mieli takich wzorców. 

Czyli Stasia Kępowicza zadowalał medal MDMP i nie miał wyższych ambicji?

To nie brak ambicji. Stanisław Kępowicz, który był moim pierwszym trenerem, miał bardzo dobrą rękę do młodzieży. To nie był zbieg okoliczności, że objął zespół bez juniorów, a w ciągu kilku lat Tarnów stał się młodzieżową potęgą. Ośmiu, czy dziewięciu chłopaków jednocześnie, zaczęło się liczyć na polskich torach. Jemu także brakowało jednak doświadczenia. Nie satysfakcjonowały go medale MDMP, tylko nie bardzo wiedział, jak to powinno dalej wyglądać, żeby przyniosło efekty. Nie rozumiał na czym polega zawodowstwo, samodzielność, tuningowanie sprzętu i wiele innych spraw. A my? Byliśmy totalnymi amatorami. Do wieku 22 lat wszystko miałem na tacy z klubu. Sprzęt, drobne pieniądze za punkty, dojazdy – to wszystko było w gestii klubu. W tamtym czasie, choćby Duńczycy, w wieku 16 lat sami musieli zadbać o całość niezbędnych atrybutów. Od sponsorów, przez sprzęt, tuning, logistykę – to procentowało w dalszej części kariery. Musieli o wszystko walczyć, wydrapać pazurami, a nam przychodziło za łatwo. Oni w wieku 20 lat mocno stali na własnych nogach, a my przy nich byliśmy jak dzieci, które o nic nie muszą się martwić. Powinniśmy próbować jazdy w Anglii, Szwecji, tylko nie było takiego nacisku. Nam też z lenistwa, za bardzo się nie chciało, nikt nie czuł takiej potrzeby. To był spory ciężar, który musiałbyś na siebie wziąć. Nie było konieczności, nikt nie wymagał, więc po co? Niewiele musiałeś, a mogłeś wygodnie żyć.

Pierwszym, który złamał te nawyki, a przynajmniej próbował, był chyba Andrzej Rusko we Wrocławiu, zatrudniając Otto Weissa?

We Wrocławiu nastąpił pierwszy powiew współpracy klubu z bardzo dobrym tunerem. Sporo pieniędzy poszło na sprzęt. Zawodnicy dostali znakomite motocykle i mieli na co dzień kontakt z kimś, kto znał realia i potrafił właściwie doradzić. Z pewnością był to pierwszy krok, czy do końca się sprawdził, nie wiem, ale na pewno Andrzej Rusko patrzył na Zachód. Stąd wzięły się trzy tytuły DMP. Myśmy wtedy dopiero raczkowali. Szukaliśmy źródeł sprzętu. Było więc trudniej. U nas takim prekursorem był pan Piotr Rolnicki. Od niego otrzymaliśmy po jednym motocyklu, który zdecydowanie przewyższał jakością wcześniej znane nam rumaki. Kontakt z Zachodem procentował wtedy bardzo.

No ale odezwało się zrazu polskie piekiełko i doszło do konfliktu sponsora z klubem?

Wszedłem wtedy do warsztatu klubowego. Tydzień wcześniej był pełen motocykli. Stało ich tam naście, może nawet ponad dwadzieścia. Teraz były dwa szkółkowe klamoty, zero narzędzi, praktycznie gołe ściany. Pierwsza myśl była przerażająca. Tarnów się z tego nie wygrzebie. Nie mamy szans. Z perspektywy czasu jednak, nie wiem, czy dla Unii to nie był potrzebny wstrząs. Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Do Victorii odeszli zawodnicy z Schirrą, Doncasterem, Grześkiem Rempałą czy Jachymem. Odszedł też trener Kępowicz. Wszystko przyszło budować w Tarnowie od początku. Bardzo postarały się wtedy Zakłady Azotowe, które kupiły nowe motocykle. My z kolei przeszliśmy na zawodowstwo. Każdą z fur musiałeś spłacić na torze. Na koniec sezonu każdy z nas dysponował dwoma motocyklami, jakimś autem, zaczynało to przypominać współczesne realia. Pośrednio więc profesjonalizm trafił na Mościce za sprawą Piotra Rolnickiego. Zaczęliśmy martwić się o siebie, o sprzęt, o logistykę, ponieważ zostaliśmy do tego zmuszeni sytuacją. Skazywana na porażkę w tamtym sezonie drużyna, osiągnęła całkiem fajny wynik, pewnie utrzymując się w lidze. Wbrew pozorom, to był przełom w Tarnowie.

Wspominałeś o braku wzorców. Jednak mnóstwo ludzi z regionu emigrowało do Stanów. Oni musieli znać „prawdziwe” życie – nie przekazywali doświadczeń?

Tak, tylko musiałby to być ktoś będący blisko żużla, żeby tutaj umiał cię poprowadzić. Jeździsz na klubowym sprzęcie, niczym nie musisz się przejmować i nagle ktoś, kto przyjeżdża na wakacje z Ameryki ma ci powiedzieć: – Słuchaj, to nie tak. Tam mają busy. Mają swoje teamy. Powiedzieć, w porządku. Myśmy wiedzieli, że tak jest. Tylko jak to osiągnąć z perspektywy choćby Tarnowa? Jak zorganizować, jak rozmawiać z potencjalnymi sponsorami. Nikt z nas nie miał pojęcia jak to zrobić. Żeby kupić sobie nowy cylinder, musiałem odjechać dwa, trzy dobre mecze i nie miałem pojęcia, że można inaczej. Że punktówka z klubu to nie wszystko. Inne relacje finansowe od obecnych na pewno, ale też nikomu nawet do głowy nie przyszło, żeby ruszyć cztery litery, pojeździć po firmach i poszukać sponsorów. Dzisiaj za dobry mecz zawodnik może kupić dwa motocykle. Realia są różne, ale brakowało nam też świadomości, że można samemu zadbać o swój los. Tylko to nas nijak nie usprawiedliwia. Trzeba było startować w Anglii, Szwecji, mocniej pracować. 

Tych tłustych czasów Unii jako zawodnikowi, nie dane Ci było doczekać?

Przyszli Gollobowie, Rickardsson, parę lat później Marek Cieślak, był możny sponsor i były wyniki. Potem odeszli i sukcesy przeszły do historii, wraz z pieniędzmi sponsora. Przyjście Rickardssona było wtedy w Tarnowie pozytywnym szokiem. Tak to bywa z najemnikami. Co mam ci powiedzieć? To, że zawodnik co roku zmienia klub i opowiada, że kocha raz Tarnów, potem Częstochowę a potem jeszcze inne miasta? To są puste słowa i chyba każdy zdaje sobie z tego sprawę. Kocha przecież zupełnie coś innego. Każdy przychodzi zarabiać pieniądze. Czasem rozstają się w lepszej, czasem w gorszej atmosferze. Ale to jest biznes. Ludzie inaczej o tym myślą. To są zawodowcy. Nie zaryzykują, bardziej na siebie uważają niż wtedy, gdy my startowaliśmy. Mecz, kilka spotkań, pół sezonu – to niepowetowane straty finansowe, na które ich nie stać. 

Tylko dotąd chyba nie nauczyliśmy się mówić o tym otwarcie?

Żużel absolutnie stał się sportem komercyjnym i to jest naturalna sprawa. Za co Gollob, czy Rickardsson mieliby kochać Tarnów? Tony nawet zapraszany na Mościce, od czasu kiedy skończył starty w Unii, nie był specjalnie zainteresowany wizytą. Przyjeżdżał, zarobił i tyle. Tak postępują w zasadzie wszyscy zawodnicy, szczególnie zachodni. Dziś to nie są derby ze starych czasów, gdy oprócz tego, że myślałeś o swoim wyniku, to chodziłeś podpalony od rana, bo to był mecz z Rzeszowem. Ambicja była wyzwolona potrójnie, bo to był twój klub, z którym się utożsamiałeś. Czułeś ten szczególny klimat. Dzisiaj to nawet w połowie nie jest to co kiedyś. Dalej są atrakcyjne, ale już tak nie emocjonują. W zespołach brakuje wychowanków i to sprawia, że nie powodują takich przeżyć jak dawniej. 

Po skończeniu kariery zostałeś kierownikiem drużyny, ale do końca jednego z sezonów nie dotrwałeś. Na czym to polega, że co pewien czas w jaskółczym gnieździe musi się zagotować?

Nie wiem czy ja się do tego nadawałem. Chyba za dużo mówiłem, do tego wprost. Powinienem myśleć bardziej politycznie. No to i się czasem zagotowało. 

Jest od kilku lat w Tarnowie możny sponsor. Jest stabilizacja finansowa. Pozornie nic nie soi na przeszkodzie, żeby wróciły tłuste lata, a one wracać nie chcą?

No nie chcą, nie chcą. Nie wiem czym to wytłumaczyć. Dla mnie tłumaczenia brakiem toru, stadionu, nie wypełnianiem wymogów licencyjnych są niedorzeczne. W tym sezonie rzadko odwiedzałem stadion, bo jazda o nic kompletnie mnie nie kręci i chyba coraz więcej ludzi tak myśli. Na nowy stadion w najbliższym czasie bym nie liczył, a jeździć 10 lat o to żeby dojeździć sezon, to chyba nie e tym rzecz. Tutaj trzeba zdecydowanie pomyśleć jak dostosować obiekt do wymogów Ekstraligi mniejszym nakładem środków i zacząć jechać o coś. O awans. Obecnie wkradł się już taki marazm, że naprawdę ciężko będzie przywrócić kibiców. W mieście coraz mniej rozmawia się o żużlu. Na stadion przychodzi coraz mniej, bo półtora, dwa tysiące widzów. Wszystko to idzie w złą stronę. 

Sporo wyciekło też z klubu konfliktów. Zwolnienie Sławka Troniny, spór szkółek Kołodzieja i Cierniaka, zaległości wobec zawodników. Za każdym razem afery, szantaże, sądy. Nie potrafią się w Tarnowie dogadać?

Wiesz co, to chyba ma miejsce w każdym klubie, tylko nie każdy wywleka spory na światło dzienne. Takie sprawy powinny zostawać w czterech ścianach. Nie wiem, co miałbym ci odpowiedzieć, bo masz dużo racji, ale nie chciałbym zagłębiać się w ten temat. Znam tych chłopaków, rozmawiam ze wszystkimi i nie chciałbym brnąć w szczegóły. Jeżeli coś jest nie tak, nie powinno się o tym rozmawiać publicznie.

Pokazał się kolejny wychowanek i już go w Tarnowie nie ma?

To chyba również z tego powodu, że jedziemy o nic. Mateuszowi Cierniakowi trochę się nie dziwię. Jeździł sezon, kolejny. Jeśli chcesz się rozwijać musisz piąć się w hierarchii. Ma wiele lat jazdy przed sobą, możliwość wejścia w wielki żużel jakim jest na ten moment Ekstraliga, przy tym zarobienia dobrych pieniędzy – nie może czekać. Według mnie to był właściwy krok, może nawet sezon za późno. Sądzę, że to dobrze, iż się na to zdecydował.

Widzisz jakoś swój powrót do klubu?

Moje pożegnanie odbyło się w taki sposób, że raczej nie. Nie myślę już pracować w klubie. Długi, skomplikowany i nieprzyjemny temat, ale nie zamierzam wywlekać go na forum publicznym. 

To może pora usiąść przy okrągłym stole, odpieczętować flaszkę rozmownej i zakończyć konflikty. Wszak zgoda buduje?

To o czym wspomniałem, to nie była kwestia jakiegokolwiek konfliktu z kimkolwiek. To nawiązanie do sezonu, kiedy spadliśmy z ligi, a mnie nie wszystko się wtedy w klubie podobało. Niektóre działania dotąd nie zyskują mojej aprobaty. Nie chcę jednak wchodzić w szczegóły. Sponsor tytularny to półtorej nogi w Unii. Pieniądze o jakich inni mogą pomarzyć. Patrząc jednak na resztę poczynań, pozostałych reklamodawców, ubywających, mam wrażenie, że poniekąd o nich zapomniano. Rozumiem, że to nie jest proste pozyskać sponsora. Łatwo powiedzieć: – Idź i znajdź. Z drugiej strony jeden, nawet największy darczyńca, sam tego nie pociągnie. No i co z klubem, gdyby go zabrakło? To drogi sport i trzeba dbać o bazę, szanować każdego sponsora, nawet najdrobniejszego. 

Nie widać dla Jaskółek światełka w tunelu?

Bardzo mi się marzy drużyna złożona niemal wyłącznie z wychowanków. Z tych, którzy teraz startują  byłby bardzo mocny trzon. Dokooptować jeszcze trzech, czterech swoich i byłaby ekipa. To smutne, że doczekaliśmy czasów, gdy zawodnicy wychodzą na prezentację, a ty zastanawiasz się kto to jest? Co to za gość. Przecież w zeszłym roku był tam, dwa lata temu gdzie indziej. Wszyscy byśmy sobie życzyli żeby Jaskółki znowu latały wysoko, bo nasze miasto zasługuje na dobry żużel. Jest też grono bardzo wiernych kibiców, ale są też pewne granice cierpliwości. Wierzę, że po latach posuchy, gdy polecimy wysoko, stadion znowu zapełni się kibicami.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję i pozdrawiam kibiców.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI