Szwedzki działacz, Carl Gustaf Ringblom, zaproponował ponad 50 lat temu, by na wzór rozgrywanych w jego ojczyźnie zawodów, wprowadzić do kalendarza FIM mistrzostwa świata par. Podkomisja wyścigów torowych pomysł podchwyciła i już w 1968 roku, na niemieckim torze w Kempten, przeprowadzono próbne, jeszcze nieoficjalne zawody. Dopisała publiczność, licznie zaszczyciły imprezę media, a w turnieju triumfowali Szwedzi z legendarnym Ove Fundinem. Skoro poszło tak dobrze, postanowiono ideę kontynuować.
Kolejny sezon to wciąż nieoficjalne, Międzynarodowe Mistrzostwa FIM Najlepszych Par. Turniej rozegrano w Sztokholmie i tu triumfowali,
reprezentujący Nową Zelandię, Ivan Mauger z Bobem Andrewsem, przed atomowym duetem gospodarzy Fundin, Gote Nordin.
Federacja nabrała przekonania, że warto. Zatem następny finał był już pierwszym oficjalnie noszącym nazwę mistrzostw świata par. W Malmoe miało rywalizować siedem najlepszych dwójek, ale… szef polskiego żużla, płk. Rościsław Słowiecki od początku był sceptycznie nastawiony do nowego pomysłu Szweda. Na półfinał do Mariboru wysłał więc mocno zaawansowany wiekowo zestaw Marian Spychała, Paweł Mirowski, startujący na co dzień w naszej drugiej lidze.
Spychała miał już 38 wiosen, jak na tamte warunki bardziej niż wiele. Jechali więc Polacy na pożarcie, bez rezerwowego, bo tego nie przewidywał ówczesny regulamin zawodów, a tu klops. Mirowski zdobywa 9 oczek, Spychała 15 i z 24 punktami nasi ulegają jedynie parze Czechosłowacji (Jiri Stancl, Vaclav Verner), awansując do „niechcianego” przez szefa finału. Ot, pasztet.
Niestety, Słowiecki pozostał nieugięty i naszego duetu na ostateczną batalię nie puścił. Polaków zastąpili reprezentanci Danii, występujący poza konkursem, bez prawa klasyfikacji. Jak przekonać pułkownika? FIM znalazła sposób tyleż prosty, co genialny. Po debiutanckiej edycji 1970 roku, wygranej przez Nową Zelandię, przed Szwecją i Anglią, w finale bez Orłów i Austriaków zastąpionych Jugosłowianami (był taki kraj), drugą edycję postanowiła zwieńczyć w… Polsce. Niechętny zawodom Słowiecki musiał się ugiąć. Nie wypadało odpuścić tak prestiżowego, choć raczkującego ścigania.
Ówczesną mekkę rodzimego speedwaya – Rybnik, wyznaczono na miejsce zawodów, a w składzie Biało-Czerwonych pewną pozycję miał lider miejscowego teamu, Andrzej Wyglenda. Kto obok, bo przypomnę, rezerwowy pojawił się w składzie dopiero od edycji 1991? Padały propozycje, argumenty, aż wreszcie szef wszystkich szefów podjął decyzję, by z numerem 2 pojechał początkujący żółtodziób… Jerzy Szczakiel. Jak to u nas, po nominacji szyderstwa, burza, krzyki „ekspertów”, sarkazm, aż do zawodów. W tych Polacy nie mieli sobie równych, zdobywając pierwsze i, jak się okazało, jedyne złoto. Obaj reprezentanci solidarnie zgromadzili po 15 punktów i palmę pierwszeństwa objęli bez straty oczka. To ucięło wszelkie dyskusje o trafności wyboru pułkownika.
Rozgrywki przyjęły się na dobre i były prowadzone w latach 1970-1993. Na przestrzeni lat niewiele się zmieniało. Gospodarz miał miejsce w ostatecznej batalii z urzędu, w sezonach 1986-90 eksperymentowano, ku uciesze ortopedów głównie, po sześciu zawodników w biegu. Z półfinałów awansowały po trzy najlepsze ekipy, od sezonu 1991 uzupełnione przez rezerwowego i tak trwało do roku 1993, kiedy odbył się ostatni w „starej” formule finał, na torze w Vojens, zwycięski dla Szwedów. Wtedy, wskutek kurczenia się nacji i liczby zawodników, zatem wobec trudności z obsadą Drużynowych Mistrzostw Świata, federacja wykonała chytry myk. Rozgrywki par zlikwidowano, zaś dotychczasowe championaty duetów, a w zasadzie już tercetów, nazwano „drużynowymi”. Łatwiej nazbierać góra trzech żywych zawodników, w tym jednego, który nie spadnie z motocykla i udawać, że wszystko z dyscypliną jest jak należy, niż wygłupiać się z kadłubowymi pseudo półfinałami „drużynówek”, ze spadającą liczbą uczestniczących państw i beznadziejnie ogromnymi różnicami w sprzęcie oraz umiejętnościach uczestników owych niby półfinałów.
Wróćmy jednak do sprawdzonej formuły. Kilka ciekawostek. Otóż w inauguracyjnych edycjach Wielką Brytanię odrębnie reprezentowali Anglicy i… Szkoci. Angole albo odpadali w połówkach, albo… zdobywali tytuły. Przynajmniej w początkowej fazie. Polacy za bardzo nie mają się czym pochwalić w latach 80. i 90. Mimo trzech finałów na własnych śmieciach w sezonach 1985 (Rybnik), 1989 (Leszno) oraz 1991 (Poznań) nie zdołali wygramolić się z ostatniego, czyli siódmego, bądź dziewiątego, kiedy ścigano się po sześciu w Lesznie, miejsca. Bez względu na ustawienie par, efekt był identyczny.
Różnicami w sprzęcie można wytłumaczyć porażki z ówczesnymi dominatorami, ale zdobyć połowę dorobku piątych Czechów i mniej od jednego Castagny, jeżdżącego bez wsparcia kolegów, Furlanetto i Vespriniego Poznań), to już chyba nie tylko kwestia motocykli. Co istotniejsze, w tamtym championacie zabrakło choćby mocnych wówczas Amerykanów i Anglików. Pierwsi odpadli w 1/2 na niemieckim obiekcie w Pocking, drudzy w równoległym półfinale w Pardubicach, co było dużego kalibru niespodzianką. Polakom, niestety, nie pomogło. Warto odnotować także, że we wstępnych edycjach półfinałowe turnieje odbywały się z udziałem takich choćby potęg, jak Bułgarzy, Holendrzy, Francuzi, czy… Belgowie, a ci wcale nie byli chłopcami do bicia i jakieś punkty zdobywali nie tylko na „trupach”.
Liście medalowej przewodzą Duńczycy, którzy w sezonach 1985-1991 zanotowali serię siedmiu victorii z rzędu, zawsze, co ciekawe, z Hansem Nielsenem w składzie. Są tam jednak i takie perełki, jak brąz duetu RFN z 1977 roku, kiedy Egon Muller, nasz felietonista, czynił bodaj pierwszą przymiarkę do wykorzystania wody, startując wespół z Hansem… Wassermannem. Potem skuteczniej i już samodzielnie wykorzystał naukę i obycie, podczas finału w Norden, zdobywając tytuł IMŚ na torze mokrym od opadów… wody z polewaczki, bo deszczu nie było.
W 1986 jedyny brąz, dla odmiany, wywalczyła nieistniejąca już Czechosłowacja (Kasper jr, Matousek), zaś sezon 1990 i Landshut przyniosły jedyny trzeci stopień podium Węgrom (Adorjan, Tihanyi ). Polacy medalowo na szóstym miejscu, za choćby USA, czy Nową Zelandią. Indywidualnie najlepszy Nielsen, przed rodakiem Gundersenem i Peterem Collinsem z Wielkiej Brytanii. Angol zdobył wprawdzie pięć krążków, zatem o dwa mniej od Maugera, czy Olsena, ale oni tylko raz cieszyli się złotem, zaś wyspiarz aż czterokrotnie. A propos. Nasze legendy Edward Jancarz i Zenon Plech także zapisały po cztery medale, ale bez złota, stąd odleglejsze pozycje w klasyfikacji.
Sezon 2018 przyniósł Speedway of Nations. Ma to być kontynuacja mistrzostw tercetów, choć nieco zmodyfikowana regulaminowo, o czym boleśnie przekonali się we Wrocławiu Polacy. Miejmy nadzieję, że podobnie jak pierwowzór, zapisze się złotymi zgłoskami w historii czarnego sportu, tym bardziej, że drużynowe mistrzostwa w jakiejkolwiek formule, póki co, przepadły.
PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI
Żużel. Nie lubi Motoareny, a ją zdobył! Kubera o swoich dużych problemach
Żużel. Przyjemski zaskakuje ws. transferu! „Nic nie zamierzam zmieniać”
Żużel. Twierdza Krosno wciąż niezdobyta! Bohater Wilków zdradza, co jest najważniejsze!
Żużel. Dudek potwierdza szybkość i ucieka Zmarzlikowi! Mówi o formie i… urodzinach! (WYWIAD)
Żużel. Niebezpieczny upadek zawodnika Sparty! Może mówić o sporym szczęściu
Żużel. Dudek liderem. Ciasno po 1. rundzie (KLASYFIKACJA IMP)