Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Pół wieku temu żużel w Polsce nie był najspokojniejszym miejscem pod słońcem. Sezon 1970 przyniósł tyle radości jednym, co rozczarowań innym. Dwa medale zwolnionych z eliminacji Polaków we wrocławskim finale IMŚ przesłoniły nieco rejteradę z pierwszej odsłony światowego championatu par, mimo nieskutecznej próby “kontrolowanego odpadnięcia” w rundzie półfinałowej.

Finał MŚP w Malmoe wygrali Nowozelandczycy Ivan Mauger i Ronnie Moore. Zostali pierwszymi w historii triumfatorami tych rozgrywek. Polaków, mimo sportowo wywalczonego awansu, zabrakło w Szwecji. „Sport” w relacji z zawodów pozwolił sobie na taką oto dygresję: – Na marginesie MŚP trzeba wspomnieć, że prawo startu w finale wywalczyła również polska para Spychała – Mirowski. Niestety na turniej finałowy nie pojechali. Działacze stwierdzili, że zawodnicy nie gwarantowali swym poziomem sportowym wywalczenia czołowej pozycji. Regulamin mistrzostw dopuszczał możliwość zmiany 1 zawodnika, a gospodarze imprezy – Szwedzi zgodzili się nawet na przysłanie do Malmoe zupełnie innej pary. W takiej sytuacji Polska powinna być reprezentowana w finale.

Czemu tak się stało i dlaczego akurat taka, wówczas nienajmocniejsza para miała reprezentować Polskę? Tu winę ponosił niewątpliwie ówczesny szef naszego speedwaya, towarzysz pułkownik Rościsław Słowiecki. Kiedy Szwed Carl Gustaf Ringblom zaproponował FIM takie zawody, wzorem rozgrywanych i popularnych w Skandynawii, federacja szybko podchwyciła pomysł. Rok i dwa lata wcześniej przeprowadzono próbne edycje i stwierdziwszy, że wszystko wypadło jak należy, od sezonu 1970 włączono do kalendarza nowy rodzaj rywalizacji. W Malmoe miało konkurować siedem najlepszych duetów, ale… szef polskiego żużla, płk. Rościsław Słowiecki od początku był sceptycznie nastawiony do nowego pomysłu. Na półfinał do Mariboru wysłał więc mocno zaawansowany wiekowo zestaw Marian Spychała, Paweł Mirowski, startujący na co dzień w naszej drugiej lidze.

Obydwaj nie byli oczywiście w kraju postaciami anonimowymi. 38-letni Spychała kończył już sportową przygodę, którą zaczynał jeszcze na przełomie lat 40. i 50. w Kolejarzu Rawicz. Ze Stalą Rzeszów był mistrzem Polski w roku 1961, ale indywidualnie wielu sukcesów nie odniósł, kilka razy startował w finale IMP, bez medalowego dorobku. Mirowski – rówieśnik Spychały, tylko raz w 1957 roku awansował do finału IMP. W sezonie 1970 obydwaj jeździli w klubach II-ligowych i nie należeli już nawet do szerokiej krajowej czołówki. Wyglądało na to, że w obliczu polskiego finału IMŚ nikt w GKSŻ do nowej imprezy nie miał głowy.

Najlepszym dowodem na to były, rozegrane na początku maja, ćwierćfinały Indywidualnych Mistrzostw Polski. Już ta niska poprzeczka okazała się dla obu przyszłych reprezentantów w parach nie do przeskoczenia. W ćwierćfinale w Tarnowie Mirowski zajął dziewiąte, a Spychała dziesiąte miejsce, odpadając z dalszej rywalizacji. Katowicki „Sport” mocno utyskiwał: – Ćwierćfinały IMP zakończyły się kilkoma niespodziankami. Największą w ujemnym tego słowa znaczeniu sprawili Spychała ze Stali Rzeszów oraz Mirowski z Gwardii Łódź. Obydwaj zawodnicy zakwalifikowani przez GKSŻ do reprezentowania Polski w półfinałach MŚ w jeździe parami, w ogóle nie zakwalifikowali się do półfinału IMP. Mamy nadzieję, że po tym występie GKSŻ zrewiduje swoją decyzję i wyznaczy na wyjazd do Mariboru takich żużlowców, którzy będą godnie reprezentować nasze barwy.

Nic takiego nie nastąpiło, zatem do Jugosławii pojechali pierwotnie wyznaczeni. I tu klops, bowiem… awansowali. Obawiając się kompromitacji na Bałkanach prasa podkreślała fakt, że eksperyment GKSŻ ze składem jest wielce ryzykowny, bowiem wspomnianej dwójki nie ma nawet w szerokiej kadrze zawodników powołanych na turnieje o „Złoty Kask”. A nagabywany na tę okoliczność znany działacz Robert Nawrocki wznosił się w prasowych wypowiedziach na szczyty dyplomacji: – Nie mieliśmy innego wyjścia. W okresie kiedy będziemy w drodze na półfinał, członkowie rozszerzonej kadry narodowej muszą startować w zawodach o Złoty Kask oraz w mistrzostwach ligi, będących eliminacjami do IMŚ. Dlatego nie mogliśmy z nich korzystać.

Mirowski i Spychała pod kierownictwem Nawrockiego pojechali więc do Mariboru, a tam na miejscu okazało się, że z liczących się wówczas w speedwayu nacji, przyjechali jedynie Czesi, w efekcie skład turnieju trzeba było uzupełnić ekipami Włoch oraz drugiej drużyny gospodarzy. W rezultacie nasza para bez problemów wywalczyła awans do finału, przegrywając jedynie z czeskim duetem Jiri Stancl – Vaclav Verner, który zgromadził komplet punktów. Biało-czerwoni przegrali bieg z Czechami, zremisowali z Austrią, bo Mirowski zerwał taśmę, a pozostałe wygrali podwójnie.

Polacy przewyższali rywali przede wszystkim lepszym opanowaniem maszyny na wirażu. Zwłaszcza Spychała imponował spokojem i rozwagąpisał w sprawozdaniu z imprezy Alfred Sojka. – Wysłano nas na pożarcie, a my sprawiliśmy sporego psikusa i nasze władze nie wiedziały, co z nami zrobić. W końcu podjęły decyzję, aby na finał nas w ogóle nie wysyłać. To było bardzo przykre, bo przecież ten awans uczciwie wywalczyliśmy na torzeopowiadał po latach jeden z bohaterów tamtych wydarzeń Marian Spychała.

Polacy więc ostatecznie do Szwecji nie pojechali. W finale 2 czerwca Polskę zastąpiła ekipa Danii, zaś nieobecnych Austriaków – Jugosławia. Złoto dla Nowej Zelandii, srebro gospodarzy i brąz Anglików. Jako ciekawostkę warto odnotować czwartą lokatę… Szkotów w składzie Jim McMillan i Bert Harkins, ledwie punkt za Anglią i tyleż przed Duńczykami.

W czwórmeczach o tytuł DMŚ już takiej kompromitacji nie było. W Slany, podczas półfinału, rywalizował pierwszy garnitur biało-czerwonych i zajął drugą, premiowaną awansem lokatę, za gospodarzami. Czechosłowacja zdobyła 32 oczka, o trzy wyprzedzając nasze orły. Na 29 punktów zrzucili się Waloszek, Wyglenda, Glucklich i Mucha, rezerwowym był Friedek. Trzeci zespół klasyfikacji, ekipa ZSRR, straciła do naszych aż 11 punktów, więc realnego zagrożenia nie było. Finał tej batalii to naturalnie mekka speedwaya na Wembley w Londynie. 19 września 1970 najlepsi okazali się niemal bezbłędni Szwedzi, przed ekipą imperium brytyjskiego, startującą pod szyldem Wspólnoty Narodów, z Anglikami i Nowozelandczykami w zestawieniu oraz Polską. Różnice tym razem były wyraźne, a kolejność utrwalana systematycznie. Złoci 42 punkty, na srebro wystarczyło 31 zaś do brązu 20. Czechosłowacja z zaledwie 3 oczkami, tym razem stanowiła jedynie tło. W składzie Polaków dwie zmiany w porównaniu z półfinałem. Wyglendę zastąpił Woryna, zaś Friedka Migoś. To było już po “polskim” finale IMŚ.

Najważniejszą imprezą sezonu w kraju był bez wątpienia pierwszy finał IMŚ rozgrywany w Polsce. Na miejsce batalii wyznaczono Wrocław, zaś biało-czerwoni zostali zwolnieni przez FIM z obowiązku udziału w eliminacjach, pozostało więc możliwie sprawiedliwie i uczciwie wyłonić naszą szóstkę na te zawody. Ten wrześniowy turniej we Wrocławiu, w którym z urzędu miało startować aż sześciu biało-czerwonych przesłaniał wszystko i wszystko zostało jemu podporządkowane. Rozbudowane do niebotycznych rozmiarów turnieje o Złoty Kask objęły aż 32 zawodników, wśród których miało się znaleźć sześciu szczęśliwców, wytypowanych na Wrocław. W ostatecznej rozgrywce zatem znalazło się aż 6 gospodarzy oraz 4 nazwiska ze słabszej strefy kontynentalnej. Pozostawało więc raptem sześciu liczących się rywali do pokonania. Z tą sprawiedliwością podziału miejsc może trochę proporcjonalnie kiepsko, ale szaleństwo na punkcie finału w narodzie kwitło. Ivan Mauger nie zostawił jednak naszym złudzeń. Zdobył komplet i wygrał w cuglach. Za nim już jednak swojsko i biało-czerwono. Drugi na podium Paweł Waloszek, który jedyny punkt stracił na rzecz zwycięzcy w przedostatniej serii, za nim zaś kolejny Polak – Antoni Woryna. Polska była dumna i zachłysnęła się wynikiem, troszkę przy tym “zapominając” o proporcjach uczestników, składzie personalnym i innych takich “nieistotnych” drobiazgach. Wedle prasy i kibiców, byliśmy potęgą, co się zowie.

A na krajowym podwórku? W kwietniu, na torze w Rzeszowie zginął Marian Rose. Legenda, ikona, bożyszcze i bohater Stali Toruń. W lidze górą Śląsk. Złoto dla Rybnika, za nimi Świętochłowice i Opole. Według średnich, najlepszy w rozgrywkach Waloszek przed Glucklichem z Rybnika jednak reprezentującym Bydgoszcz i Friedkiem z Opola. Spadek dotknął… Unię Leszno, zaś ligowy byt, po wygraniu spotkań barażowych przeciwko Stali Rzeszów, uratował Gdańsk. W miejsce Byków, do Ekstraklasy awansowała inna Unia, ta z Tarnowa, mając lidera w osobie tamtejszej ikony Zygmunta Pytko, któremu dzielnie sekundował drugi w klasyfikacji najskuteczniejszych – Stanisław Chorabik. Indywidualnie mistrzem Edmund Migoś z Gorzowa, który na własnym torze pokonał duet z południa Wyglenda(12), Woryna(11). MIMP w Zielonej Górze dla Stanisława Kasy z Bydgoszczy. Srebro Grzegorz Kuźniar, brąz Leszek Marsz, a tuż za podium Zenon Plech – późniejsza gwiazda światowych aren. Co interesujące, mimo iż Polacy nie uczestniczyli w eliminacjach IMŚ, to jeden z półfinałów rozegrano w …Bydgoszczy. 7 czerwca cztery pierwsze lokaty wzięli zawodnicy ZSRR. W premiowanej ósemce było ich pięciu, na czele z Gennadijem Kurilenko.

Paweł Waloszek, srebrny we Wrocławiu, kilka lat temu przekazał sporo pamiątek z czasów kariery na rzecz Muzeum powstałego w zmodernizowanej wieży na stadionie śląskim. Obiekt wzbogacił się o eksponaty, które stały się zrazu wielką ozdobą kolekcji. Waloszek przekazał swój wspaniały motocykl Jawa 500. Na takim samym zdobył pamiętny srebrny medal MŚ na torze we Wrocławiu. – Jeszcze niedawno jeździłem na nim podczas mistrzostw oldbojów. Teraz już go nie używam, ale nadal o niego dbam, jest regularnie czyszczony – opowiadał podczas uroczystego przekazania legendarny zawodnik Śląska Świętochłowice. Mistrz przywiózł ze sobą także kilka cennych trofeów, m.in.pucharów. Najcenniejszym był ten za wicemistrzostwo świata, ale też taki „za pierwoje miesto w motogonkach. Rowne 1965” miał swoje walory. U szczytu pucharu widniał oczywiście sierp i młot… Inną oryginalną pamiątką był kufel z Wembley za udział w finale IMŚ w 1972 roku.

Mistrz przespacerował się wówczas po stadionie, na którym przeżył tyle wzruszających chwil. Zaskoczyła go jedna nowinka, za jego czasów start i meta zawodów żużlowych znajdowały się pod słynną wieżą, w której powstawało muzeum. Teraz stanowisko sędziowskie przeniesiono na nową trybunę, więc żużlowcy startują i finiszują po przeciwnej stronie bieżni. To jednak w Chorzowie, w słynnym śląskim kotle, zatem …temat na kolejną opowieść?

Źródła: sportdziennik.com, wikipedia, speedway.pl, R. Noga “Żużlowe podróże w czasie”.