Leciwy chrysler.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

„Tam gdzie kończy się logika, tam zaczyna się żużel” powiedział kiedyś jeden z najmądrzejszych polskich zawodników, Piotr Protasiewicz. W niedzielę pojechał pięćsetny mecz w ekstralidze i pewnie nawet nie wie, że jest chłopak, który rozumie doskonale sens tych słów. Ten chłopak nazywa się Gabriel Comanescu.

Urodził się w Braili w 1994 roku, nie ma tradycji żużlowych w rodzinie.  Po prostu kiedyś poszedł na stadion i zakochał się w dogorywającym rumuńskim żużlu. Zaczął treningi i szybko został najlepszym krajowym juniorem, choć uczciwie trzeba przyznać, że konkurencję miał lichą. Na arenie międzynarodowej nie zaistniał. Nie miał prawa, biorąc pod uwagę zaplecze finansowe i organizacyjne w Rumunii. Ale ma prawo marzyć.

Te marzenia nie są wielkie. Ostatnie z nich dotyczyło fajnego występu w pucharze MACEC. Chłopak spakował w swojego osiemnastoletniego chryslera voyagera stareńki motocykl i ruszył w drogę do Rawicza. Ponad półtora tysiąca kilometrów. Wyjechał w czwartek rano, byliśmy umówieni, że jeśli droga będzie szła gładko, to w piątek pójdziemy na spacer po Wrocławiu i zjemy obowiązkowe: żurek i pierogi. Gdzieś w połowie drogi, w samochodzie padł termostat i resztę dystansu jego załoga pokonała z włączonym na maksa ogrzewaniem, niczym w saunie. Zamiast po południu, dojechali późnym wieczorem, zmęczeni, zgrzani, głodni. Jednak to nie rozpalony grill i zimne piwo okazało się interesujące, ale ostatnie biegi meczu Leszno – Toruń w telewizji. Comanescu i jego starszy towarzysz, którym okazał się być wielokrotny medalista Rumunii Stelian Postolache, żywiołowo reagowali na nudne biegi.

– Jutro chciałbym zdobyć pięć, sześć punktów. Oczywiście, wygrać byłoby pięknie, każdy by chciał. Ale realnie te kilka punktów i będę zadowolony. A czy naprawdę w okolicy mieszka Maciek Janowski? Ten Janowski? To by była duża sprawa, gdyby udało się przybić z nim piątkę – rzucił przed snem Gabi.

Na nogach był już przed ósmą rano, kiedy Andrei Popa, który dojechał z Pardubic jeszcze później, smacznie pochrapywał: – Trening jest o pierwszej, ja wiem, ale chcę być na stadionie wcześniej, poskładać motocykl, przejść się po torze. Widzimy się w Rawiczu!

I to był błąd, bo z Maćkiem Janowskim spotkał się nieco później tylko Andrei Popa. Zapamięta to na długo, obdarowany przez Magica koszulkami, czapeczkami i ciuchami firmowymi. – Strasznie fajny ten Janowski, normalny taki, super gość- przekonywał starszego kolegę Popa, oddając mu część skarbu.

– Fuck! odpowiedział niepocieszony Gabi.

Na sesję treningową Comanescu wyjechał tylko raz. Trzeba oszczędzać motor. Ale co to za motor! To własność klubu z Braila i ma sporo lat. Ile? Nikt nie wie. Rama krzywa, kiedyś spawana. Pewnie nie raz. Osłonki po Januszu Kołodzieju, podobno mają osiem lat. Opona jedna nowa, jedna lekko używana – na zapas. Klub dał mu jeszcze trochę oleju, ubezpieczenie i zatankował samochód. Dalej – radź sobie chłopie sam. W końcu kochasz to, co robisz. – Tor jest dobry. Motor jedzie ok. Będzie dobrze! – oznajmił po treningu, sięgając po papierosa. W sąsiadującym boksie Patrika Mikela lekki szok.

Pierwszy bieg i ładna pogoń za Michałem Danko. Nie wyszło, ale brawo za ambicję. Drugi bieg, drugi wiraż, Petrak popełnia błąd, przewraca się tuż pod koła atakującego Comanescu, nie dając mu żadnych szans. Źle to wygląda. „What’s my name?!” pyta Gabi, gdy lekarze ściągają mu kask i natychmiast wprawia wszystkich w wesołość. Ale nie do końca wie gdzie jest. „Ten starszy jest cały, ale ten dalej już nie pojedzie” – szybko diagnozuje pani doktor, patrząc na bark Rumuna. Karetka, przeciwbólowy w żyłę i wyrok: zerwany więzozrost obojczykowo-barkowy. „Hehe, znowu ta sama pani doktor! Bardzo miła, wiesz rok temu mnie zagipsowała jak tu przydzwoniłem” – wesołkuje Popa, ale wracającemu do żywych koledze, przestaje być do śmiechu. Zaczyna rozumieć, że przejechał w saunie pół Europy, żeby odjechać… pięć okrążeń. I jeszcze trzeba będzie wrócić. A motor, jedyny motor, nie nadaje się do jazdy. „Klub go naprawi, będzie jeszcze jeździł. Oczywiście, to nie będą nowe części, ale nie jest tak źle, da się wyklepać” – twierdzą Rumuni.

Po zawodach rentgen, który potwierdza uraz. Wpadam na stadion z wypisem szpitalnym Gabriela, który –  zaskoczenie – już na mnie czeka w parkingu maszyn.

– Hej, widziałeś? Pani doktor odwiozła mnie czerwonym jaguarem! – cieszy się Gabi.

– Ty masz jeszcze zwidy po lekach przeciwbólowych?- odpowiadam.

Rumuni protestują. – Naprawdę, przyjechał czerwonym jaguarem! A mnie rok temu nikt nie odwiózł… – smutno rzuca Andrei. Tyle, że Gabriela trzeba będzie operować. W dodatku w Rumunii, bo z tym urazem „nadaje się” do drogi.  Chłopak blednie. Już nikomu nie jest do śmiechu.

O godzinie 16 w niedzielę, czyli dwadzieścia cztery godziny od rozpoczęcia ścigania w Rawiczu, Comanescu ma jeszcze 800 kilometrów do domu.  – Jest darmowa sauna, siedzę sobie i oglądam widoki – raportuje. Chwilę później leciwy diesel w chryslerze znów odmawia posłuszeństwa. Z pomocą familii Popów trwają naprawy i po godzinie „Team Braila” rusza dalej. Jeszcze 700 kilometrów. „Boli, coraz bardziej boli…”

Bo tam gdzie kończy się logika, tam zaczyna się żużel. Tyle kilometrów na nic. Do domu chłopak przywiezie kontuzję, rozbity motocykl, zepsute auto. Ale wciąż będzie przy nim wierny towarzysz Stelian Postolache i urocza partnerka, Michaela. Dla nich Gabi jest zwycięzcą. Bo wciąż walczy. I ani myśli się poddać. Ten ambitny typ ma jeszcze kilka sportowych marzeń! Niech no tylko wyzdrowieje…

PS. Godzina 21. Rumuni zbliżają się do Sibiu. Tor żużlowy jest tam od roku nieczynny, ale… wciąż dobrze działa klinika ortopedyczna. Znajdą się hotel i leki przeciwbólowe. W poniedziałek konsultacja w szpitalu, po której wyznaczony zostanie termin operacji. Trzeba wracać na tor, następne zawody MACEC już jesienią!

WIKTOR BALZAREK