Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jeśli targany skrajnymi emocjami żużlowiec, w pogoni za spełnieniem ambicji własnych, a często obcych (klubu, kibiców, mediów), zaczyna zachowywać się w sposób niespotykany, czy wręcz irracjonalny, to już powinien być sygnał alarmowy. Jeśli do tego swoje, z pozoru szalone, zachowania czyni publicznymi, to tym bardziej powinien być znak, że gość ma problem, nie zaś, że jest cool i spoko.

Żużel to sport ekstremalny, zatem emocje również muszą towarzyszyć mu skrajne. Nie każdy człowiek potrafi sobie z nimi skutecznie radzić, zaś zawodnicy, to przecież nie żadni nadludzie, tylko zwykłe chłopaki z podwórka, zazwyczaj z mizernym wykształceniem, niewielkim doświadczeniem życiowym, a przy tym postawieni przed bramami świata otwartymi na oścież i zapraszającymi, by z niego czerpać garściami. Czym to się może skończyć? Ano zwykle niczym. Po prostu sobie znanymi sposobami, radzą sobie ze stresem, zaś niektórzy potrafią nawet nie przenosić emocji ze stadionu do domu, na łono rodziny. Znacznie rzadziej, ale jednak bywa, dramatycznie.

Pamiętam, jak swego czasu jeden z przeciętnych zawodników o mocno „zobowiązującym” nazwisku (mniejsza o personalia i proponuję nie urządzać giełdy pomysłów, o kogo chodzi, bo chodzi o problem, a nie konkretnego człowieka), zaliczył w Grudziądzu solidny dzwon podczas ligowego spotkania. Po meczu, razem z ówczesnym trenerem GKM-u pojechaliśmy do grudziądzkiego szpitala, sprawdzić jak losy żużlowca, wszak był naszym gościem. W pamięć zapadło mi do dziś, co wtedy powiedział chłopakowi ów trener. Wiem, że nie zrobił niczego w złej wierze, ale skutek, wydaje mi się, był opłakany. Otóż szkoleniowiec zaczął od pretensji do chłopaka, że… jest tak przeciętnym riderem, że jest „miękki”, że nazwisko zobowiązuje, a na koniec przyłożył jak z kolubryny, stwierdzając, że ojciec zapewne wstydzi się za chłopaka.

Żużlowiec wysłuchał wykładu w milczeniu, ale co pomyślał? Już wtedy tajemnicą poliszynela było, że słynny ojciec zawodnika, nie tylko nie wylewa za kołnierz, w niczym nie pomaga w karierze syna, wręcz pośrednio przeszkadzając swym głośnym nazwiskiem i zdobytymi tytułami, ale do tego jest na etapie, że tak to ujmę, zdesperowanego marketingu, czyli nieustannych poszukiwań sponsora kolejnego kufla, w klimatach knajpiano-obskurnych, w zamian za mniej lub bardziej barwne i niekoniecznie zawsze prawdziwe opowieści, z czasów gdy jeszcze był wielkim sportowcem. Czy to ojciec miał się wówczas wstydzić syna, czy wręcz przeciwnie? Przecież gdyby każdy syn, wnuk, brat, pociotek, czy inny dalszy lub bliższy krewny byłego mistrza „musiał” być również championem, to mielibyśmy w żużlu samym złotych multimedalistów.

Jak więc pomóc tym, w gruncie rzeczy, stłamszonym i zagubionym chłopakom? Cóż, każdy jest inny i ma inną osobowość, ale dotrzeć bezwzględnie należy do każdego. Powtórzę: BEZWZGLĘDNIE. Nie ma znaczenia, chce czy nie chce, że jest, dajmy na to introwertykiem, albo otoczył się szczelnym murem i nikogo zań nie dopuszcza. Widząc jak się człowiek męczy, a przy tym zdając sobie sprawę jak skończyło kilku innych kolegów z toru tegoż zawodnika, zwyczajnie nie wolno przejść obok problemu, z przekonaniem, że jako żużlowiec musi być twardy, a jeśli jest twardy, to sobie poradzi. Otóż nie poradzi sobie, a przykłady tych, którzy sobie nie poradzili, mógłbym mnożyć, tak z kraju, jak i z zagranicy, zarówno leciwe, jak też zupełnie świeże. Potem żal, rozpacz, żałoba, minuta ciszy i… zwykle do kolejnego desperata, bez dłuższej refleksji i otwarcia oczu wokół siebie.

Swego czasu w GKM-ie zatrudniliśmy psychologa. Nie jakiegoś świeżo upieczonego absolwenta, ale człowieka z tytułem naukowym i udokumentowanym dorobkiem, do dziś pracującego w sporcie z kadrami narodowymi w kilku dyscyplinach olimpijskich. Jakie były reakcje zawodników? Najpierw niedowierzanie, potem próby bagatelizowania i dość siermiężnego obśmiewania pomysłu, a wreszcie, po przymuszeniu, na zasadzie „nie chcem, ale muszem”, najdelikatniej mówiąc, mało aktywny początkowo udział w zajęciach. Dopiero gdy przekonali się „jak to jeść”, okazało się, że można i nawet pomaga. Zajęcia nie polegały bowiem wyłącznie na indywidualnych sesjach z poszczególnymi zawodnikami, ani terapii grupowej w rodzaju „jestem Gustaw i jestem alkoholikiem…” To były również m.in. ćwiczenia refleksu, badanie czasu reakcji na bodźce itp. itd. Zajęcia urozmaicone, wciągające, dające możliwość wewnętrznej rywalizacji – zatem potrzebne i nie nudne, jak się mogło początkowo wydawać. Wszyscy zawodnicy, bez względu na początkowe nastawienie, typ osobowości, czy wręcz początkową wrogość do samego specjalisty, z czasem dali się przekonać i wciągnąć, uczestnicząc w zajęciach chętnie i z zaangażowaniem. Trwało to niestety krótko. Może zbyt krótko. Ważne jednak było również nastawienie ówczesnego zarządu klubu. Najpierw entuzjazm, prekursorski pomysł, niezłe efekty, ale wreszcie proza życia – a koszty wysokie, a efekty niezmierzalne itd.itp. Skończyło się tym, że odwrotnie niż początkowo, zawodnicy chcieli, a klub już nie.

Dlaczego o tym piszę? Tym, którzy targnęli się na życie i nie ma ich wśród nas, już nie pomogę, ale rozejrzyjmy się wokół, my, czyli działacze, mechanicy, zawodnicy, kibice – rozejrzyjmy się wszyscy. Poszukajmy tych, którzy w specyficzny sposób wołają o pomoc i… udzielmy im tej pomocy, zanim lista świętej pamięci znowu się poszerzy.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI