Sławomir Drabik (z lewej) i Hans Nielsen. Dwaj mistrzowie, dwie przepastne opowieści.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sezon 1996 mógłby przejść bez echa, jak wiele innych. Mógłby, gdyby nie dwie przynajmniej, rzekome, kontrowersje z nim związane i finał Indywidualnych Mistrzostw Polski rozegrany nie u drużynowego mistrza z poprzedniego sezonu (Wrocław), lecz w… stolicy.

W cyklu Grand Prix dramatycznie. O tytule miała decydować ostatnia z sześciu rund, w duńskim Vojens. Do tego etapu prowadził faworyt gospodarzy, profesor z Oxfordu, Hans Nielsen. Zasady punktacji były wówczas takie, że zwycięzca rundy otrzymywał 25 oczek, drugi 20, trzeci 18 i czwarty 16, rozgrywano zaś 24 wyścigi, gdyż po rundzie zasadniczej (20 biegów), uczestnicy, zależnie od zajętego miejsca, brali udział kolejno w finale D ( najsłabsi, miejsca 13-16), potem C (9-12) aż do A.

W najważniejszym finale sami uczestnicy wybierali pola startowe, we wcześniejszych jechali w ustalonym trybie, od wewnątrz ten najwyżej sklasyfikowany, z drugiego pola kolejny itd. Przed Vojens Hans miał 9 punktów przewagi (ciekawa analogia), nad amerykańskim kowbojem Billy Hamillem. Sprawa wydawała się rozstrzygnięta. Dla Duńczyków, niestety, tylko pozornie. Skoro o analogiach, Nielsen pojechał trochę jak ostatnio Madsen na tym samym obiekcie. Wygrał co prawda finał B, inkasując 14 oczek, ale to, jak się miało okazać, nie wystarczyło. Wcześniej Hamill zanotował wpadkę w Niemczech, skąd przywiózł tylko 9 punkcików za wygrany finał C, a gdzie wygrał za 25 Nielsen. W następnej rundzie jednak role się odwróciły. Hans wygrał batalię C o 9 oczek w Szwecji, zaś zwyciężył tam Amerykanin. O tym, że Skandynawia wyraźnie mu nie służy, najboleśniej miał się przekonać Duńczyk w finałowym rozdaniu. Kowboj wygrał finał A, pokonując Marka Lorama, Grega Hancocka, który dzięki 18 punktom wyprzedził o 2 Tony’ego Rickardssona (ten pojechał w Danii za 11, będąc ledwie trzeci w finale C) i zdobył brąz oraz kolejnego Kalifornijczyka Sama Ermolenko.

Niezła historia, prawda? Trzech reprezentantów USA w wąskim finale zawodów Grand Prix i to wcale nie w epoce dinozaurów. Hamill został więc championem na rodzinnej ziemi Nielsena, to musiało boleć. Warto dodać, że obowiązywał wówczas system, wedle którego mistrz młodzieżowy z poprzedniego roku awansował do cyklu jako stały uczestnik. Jason Crump, bo to on był królewiczem speedwaya w tamtym czasie, zajął w klasyfikacji końcowej 10. miejsce, z jednym wygranym turniejem (przypomnę, rozgrywano zaledwie 6 w sezonie), której to sztuki dokonał w Hackney, wygrywając rundę brytyjską. Tu był z pewnością dramat Hansa, ale nie tu była kontrowersja.

Podobnie w finale IMP. Zabrano organizację zawodów Wrocławiowi, przenosząc decydującą rozgrywkę do stolicy. Wtedy to stolicy, z ambicjami bycia liczącym się ośrodkiem żużlowym w Polsce i powrotu do historycznych triumfów. 15 sierpnia 1996 roku był szczęśliwym dniem „Slammera” Drabika, który notował sezon konia, jak zwykło się mówić. Drabik wygrał warszawski finał z kompletem oczek, nie zostawiając złudzeń rywalom, w tym Tomaszowi Gollobowi, który tamże uplasował się tuż za podium. Sławek Drabik był już doświadczonym zawodnikiem, z trzecim krzyżykiem na karku, ale spisywał się wybornie. O tajemnicy tej odmiany opowiadał po zwycięskim dla Polaków finale DMŚ w Diedenbergen.

To pierwsza z tytułowych kontrowersji, owo Diedenbergen. Jak doszło do sukcesu Polaków i udziału „papy Drabola” w złocie? O tym sam zainteresowany opowiadał w jednym z wywiadów: – Jeszcze dwa miesiące wcześniej nikomu się nie śniło, że to Drabik może zdobywać dla Polski decydujące punkty w mistrzostwach świata. Dla mnie już sam udział w finale w Diedenbergen był sporym sukcesem, bo wcześniej nie jechałem w półfinale, mimo iż nasza reprezentacja wystawiła dwie drużyny. Oprócz pierwszej reprezentacji w składzie Tomasz Gollob, Rafał Dobrucki, Piotr Protasiewicz, z konieczności musieliśmy wystawić także rezerwowy skład, bo na zawody do Piły nie dojechali Australijczycy. Wtedy jednak nie cieszyłem się takim uznaniem i zostałem pominięty. Miesiąc przed finałem DMŚ z kompletem punktów wygrałem indywidualne mistrzostwa Polski. Można powiedzieć, że tym występem postawiłem ówczesnego trenera kadry Mariana Spychałę pod ścianą i do Niemiec pojechałem zamiast Dobruckiego. Wiadomość o tym dostałem telefonicznie i niespecjalnie zdawałem sobie sprawę z tego jak wielkie wyróżnienie mnie spotkało. Po latach posuchy żużel praktycznie nie istniał w ogólnopolskich mediach, a i kibice wydawali się być bardziej zainteresowani rozgrywkami ligowymi. Wyjazd na drużynowe mistrzostwa świata potraktowałem więc jak każdą inną imprezę. Tam tor zaczął się rozsypywać w trakcie zawodów tak mocno, że miałem wątpliwości czy w ogóle je dokończymy. My mieliśmy jednak ogromną ochotę do walki, bo każdy z nas miał już kilka porażek na międzynarodowej arenie i nie chcieliśmy nawet słyszeć, by znów dostać po głowie od kolegów z zagranicy. Szansa na zwycięstwo pojawiła się dość niepodziewanie, bo tuż przed imprezą najlepsi zawodnicy świata zbojkotowali tę imprezę. Powodem był sprzeciw wobec decyzji FIM, która niespodziewanie zakazała startów na tylnych oponach z bieżnikiem, a zamiast nich wprowadziła łyse opony, które my nazywaliśmy czekoladkami. Ten zabieg miał na celu ograniczyć osiągane przez nas prędkości. Coś chyba poszło nie tak, bo największą różnicą była słabsza kontrola nad motocyklem i dużo większe ryzyko odniesienia poważnej kontuzji. Miało być więc lepiej, a wyszło jak zwykle. Najlepsi żużlowcy świata się zbuntowali, ale my byliśmy daleko od tych spraw, bo od dawna nie mieliśmy zawodnika w światowej czołówce, a nasi działacze uczyli nas, że na nic nie mamy wpływu. Gdyby te zawody odbywały się dzisiaj, to jestem przekonany, że także my zbojkotowalibyśmy ten finał. Protest innych reprezentacji nie umniejsza jednak naszego zwycięstwa, bo mimo wszystko do Niemiec przyjechało wtedy co najmniej kilku klasowych żużlowców, którzy w kolejnych latach odnosili ogromne sukcesy, m.in. Nicki Pedersen – barwnie relacjonował Drabik i dodawał: – Mówienie o osłabieniu czołowych reprezentacji nie ma jednak sensu, w momencie, w którym my przez całą swoją karierę skazani byliśmy na jazdę na znacznie słabszym sprzęcie. Ja dopiero w 1996 roku dostałem okazję do jazdy na silniku przygotowywanym przez inżyniera z zachodniej Europy. Wcześniej startowałem na polskim sprzęcie, który był montowany przez pana w okularach, który przed zabraniem się do pracy nad silnikiem musiał uważnie przeczytać instrukcję obsługi. Nie ma się więc co dziwić, że nie mieliśmy szans na równą walkę z rywalami z Zachodu. W 1996 roku wszystko się zmieniło, bo najpierw dobrze pokazałem się na używanym silniku, który dostałem od Todda Wiltshire’a, a dzięki temu działacze postanowili mi dokupić nowy motor przygotowywany przez Petera Johnsa. To właśnie na nim startowałem w Diedenbergen. To były naprawdę wesołe czasy żużla, bo nikt z zawodników nie zwracał uwagi na pieniądze, a większość jeździła za niewielkie sumy. Na cały sezon mieliśmy do dyspozycji może ze dwa motocykle. Często na zawody podróżowałem samochodem osobowym, do którego doczepiałem przyczepkę z motocyklami. Problem pojawiał się w momencie, gdy podczas podróży zaskoczył nas deszcz. Plandeka niby była, ale i tak po przyjeździe na stadion tuż przed meczem trzeba było od nowa myć wszystkie motocykle. Ludzi do pomocy nie było, bo z drużyną podróżowało tylko dwóch mechaników – zakończył „Slammer”.

I to w owym sprzęcie tkwiła wówczas cała tajemnica. Jeśli doświadczony Drabik na „przechodzonej” furze Australijczyka mógł dokonywać cudów, to zdaje się teorie o 70-procentowym udziale człowieka w wyniku na torze biorą w łeb. Nie przy tak ogromnej różnicy. Tamte wydarzenia opisywał z sobie właściwą powściągliwością Władysław Pietrzak, człowiek encyklopedia światowego żużla:  – Mówicie, że obsada była słabsza, bo nowe nienacinane opony, bo protesty zawodników Grand Prix? A cóż nas to może obchodzić. Nie chcieli jechać, to nie pojechali. Osłabili swoje drużyny (…) Za dziesięć lat nikt nie będzie pamiętać wojny o opony, a wyniki DMŚ 96 pozostaną w annałach speedwaya. Pozostaną też w nich nazwiska dzielnych polskich zawodników, którzy godnie reprezentowali swój kraj i ofiarowali Mu najwyższy, sportowy tytuł. Dziękujemy!

Pomijając nieco pompatyczny – przyznajmy – chociaż płynący prosto z serca styl felietonu, zacny pan Władysław miał rację. Kto pamięta dziś tamten spór o opony? A mistrzostwo Polaków, pierwsze po prawie trzech dekadach jest faktem historycznym. Kolejny raz nasi żużlowcy okazali się najlepsi w drużynowej rywalizacji dopiero w XXI wieku, kiedy to Drużynowe Mistrzostwa Świata zostały zamienione na Drużynowy Puchar Świata. A swoją ścieżką, pamiętaliście przed przeczytaniem, że poszło o opony i Polacy zwyciężyli wobec buntu gwiazd? Jeśli tak to gratuluję, ale Władysław Pietrzak i tak miał rację co do pamięci kibiców, a już na pewno, co do świadomości tych, którzy owych finałów pamiętać nie mogą, bo urodzili się zbyt późno. Warto też sobie uzmysłowić, że tak naprawdę, po sezonie 1993 nie zlikwidowano mistrzostw świata par. Od tej pory nazywały się tylko Drużynowe zamiast Par, bowiem zrezygnowano ze starej formuły „drużynówki”.

Druga z kontrowersji sezonu 1996 dotyczy rozstrzygnięć w walce o DMP. Wywołał burzę i podtrzymuje swą opinię do dziś, Tomasz Bajerski. On to jednoznacznie i kategorycznie dowodził, że część kolegów z ekipy Apatora nie pojechała w rewanżu serio i wykiwała kibiców. Szczerze mówiąc, jakoś nie chce mi się wierzyć.

W rundzie zasadniczej czołówka tabeli prezentowała się „gęsto”. Najpierw Toruń z 26 oczkami, potem Piła 25, Częstochowa 24 i Gorzów 23. Toruń z późniejszym pogromcą, Lwami spod Jasnej Góry, dał sobie idealnie „po razie”. Na własnych śmieciach Częstochowa ograła Toruń 49:39, najlepszymi wśród Aniołów okazali się Loram i Krzyżaniak, zaś wśród gospodarzy kompletny Drabik i Screen. Rewanż w Toruniu to zwycięstwo gospodarzy 50:40, zatem dwumecz na zero. Tu brylowali Ułamek i Przygódzki z zespołu gości oraz Krzyżaniak i zdobywca dużego kompletu, późniejszy „oskarżyciel” Bajerski. Istotne, że oba zespoły pojechały w tym spotkaniu bez obcokrajowców, co nie było w tamtym czasie niczym szczególnym. Półfinały przeszły bez emocji. Lwy już w domu rozstrzygnęły rywalizację z Piłą, zaś torunianie wygrali obie potyczki z Gorzowem. No i wreszcie decydujący bój. Najpierw w Częstochowie. Tam gospodarze wygrywają jak w rundzie zasadniczej, dziesięcioma (50:40), mając najskuteczniejszych aktorów w bezbłędnych Screenie i Drabiku. Torunianie przeciwstawili dobre występy Sullivana i Bajerskiego. Przed rewanżem, mimo wszystko, za faworyta uchodziła ekipa Aniołów, ale stało się inaczej.

– Niepotrzebnie wpuściliśmy na tor pojazdy reklamodawców, które ubiły i tak twardą nawierzchnię. Powinny jeździć po murawie – komentował na gorąco Janusz Marzygliński, ówczesny działacz klubu z Pomorza. Skąd takie emocje? Faworyzowany zespół z Torunia ostatecznie minimalnie wygrał mecz, ale przegrał tytuł. Warto zauważyć, że już w spotkaniu rundy zasadniczej goście po X biegu prowadzili w mieście pierników 34:26 i dopiero wtedy gospodarze zerwali się do boju. Tutaj powtórki nie było. Częstochowa od początku postawiła twarde warunki, a nawet Bajerski nie zanotował meczu życia, zdobywając „tylko” 9 punktów, zatem połowę tego, co w pierwszym, toruńskim spotkaniu obu zespołów. To jednak było i tak drugą zdobyczą w zespole, za bezbłędnym (duży komplet) Sullivanem. Goście pojechali równo i solidnie. Aż piątka Lwów zmieściła się z bonusami między 7 a 10 oczek. To dało w sumie 44 i nikłą porażkę na miarę zdobycia tytułu.

W grodzie Kopernika srebro uznano za porażkę. Zaczęły się wzajemne oskarżenia. Najbardziej zaiskrzyło na linii Krzyżaniak – Bajerski. Żalu po frajersko straconym złocie, swoim zdaniem, nie pozbył się „Bayer” do dziś. Wtedy, obaj skonfliktowani zawodnicy opuścili klub. Bajerski po sezonie, za rekordową kwotę 600 000 złotych, które wyłożył prezes i główny sponsor klubu z Gorzowa Les Gondor. Obowiązywała lista transferowa, a kwota wpisana przy nazwisku Tomka miała stanowić zaporę nie do przebicia. Okazało się, że znalazł się chętny, zaś ów transfer odbierany był trochę jak słynnych 21 milionów za „Dziekana” w futbolu. Kibice wyobrażali sobie ile to mógł ów Bajerski na tym zarobić, oczekiwali cudów od startującego pierwszy rok w gronie seniorów zawodnika, a cieszyli się chyba tylko w Toruniu, bo owych 600 tysięcy stanowiło co najmniej połowę rocznego budżetu klubu. „Krzyżak dwa lata później również pożegnał rodzinne barwy, choć w nie tak spektakularnych okolicznościach.

I tak to owe kontrowersje anno domini 1996 wyglądały. Złoto Polaków w DMŚ, de facto będących mistrzostwami par, pod nieobecność światowej czołówki. Takoż toruńskie żale po, rzekomo, tajemniczo i niesportowo oddanym tytule DMP. A jak Wy pamiętacie tamte wydarzenia?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI