Maciej Jaworek w czasach juniorskich startów. FOT: FACEBOOK POLSCY ŻUŻLOWCY!
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Po opuszczeniu Ojczyzny, Jaworek bił się z myślami, stawiał pytania i poszukiwał odpowiedzi. Pierwsze dwa miesiące spędził sam, towarzyszyła mu wyłącznie niepewność. Jak mawiał Balzac, cierpienia moralne przerastają cierpienia fizyczne o całą przepaść, jaka istnieje między duszą i ciałem. Marzena i Maciej nie wykluczali wówczas żadnej alternatywy. Na wypadek, gdyby w Niemczech nie spotkało ich szczęście, byli zdeterminowani wyruszyć na Antypody…

– Prawdę mówiąc, to nie Niemcy były moim celem ostatecznym, a Australia. Życie potoczyło się tak, że osiedliłem się na stałe u naszych zachodnich sąsiadów. Choć na początku jeszcze próbowałem się asekurować, formalnie nie spaliłem natychmiast wszystkich mostów. Wiosną 1987 roku wiedziałem już na sto procent, że nie wrócę. Zaczynałem budować nowe życie w Niemczech – wyjawia Jaworek.

Polak podjął pracę w warsztacie samochodowym u Hansa Zierka. Jeszcze przed końcem 1986 roku do Macieja dołączyła żona Marzena. Jak większość klasycznych małżeństw przestrzegali szablonowego rozkładu dnia, który wypełniały w pełni anonimowe spacery czy zakupy w mieście. Odrzucił możliwość powrotu do polskiej ligi. Nie potrafił się jednak oprzeć pokusie startów w zupełnie odmiennej otoczce. Ligę niemiecką od polskiej różniło więcej niż łączyło. Infrastruktura, atmosfera, struktura i obsadzenie personalne klubów oraz oczekiwania całego środowiska. Piknikowy charakter spotkań, brak emocjonalnej więzi z miastem oraz neutralność kibiców miały pomóc Polakowi radować się z jazdy na torach u zachodnich sąsiadów. W MSC Neuenknick, jak i pozostałych zespołach, większość niemieckich zawodników to hobbyści, którzy żużel łączą z pracą zawodową. Jaworek zakupił Jawę, testował Goddena i przystał na propozycję, stajać się zawodnikiem drużyny z Neuenknick. – Sam okazji nie szukałem. Spodziewałem się reperkusji ze strony polskich władz żużla, jednak zapewniano mnie, że polska ręka tak daleko nie sięgnie – przyznaje Polak.

Po piątej kolejce ligowej, niemiecka federacja motocyklowa, w reakcji na eskalację polskiej centrali żużlowej, odbiera Maciejowi licencję. Efekt – dwuletnia karencja. W powyższym przypadku, zemsta podawana na zimno, na długo zalega w żołądku. O ponownych startach, emigrant z Polski może zacząć myśleć dopiero w 1989 roku. Jaworkowie koncentrują się na zagadnieniach przyziemnych. Poświęcają się pracy i pielęgnacji ich małżeństwa. Na świat przychodzi pierwsze dziecko, córka Caroline. Jaworek nie pozostawał jednak obojętny na występy swoich niedawnych kolegów z toru. Gdy pojawia się okazja w maju 1987 roku w postaci rundy kwalifikacyjnej IMŚ w Nuestadt nad Dunajem, w Bawarii, Jaworek nie zastanawia się ani minuty. Z mieszanymi uczuciami oczekuje spotkania i rozmowy z reprezentantami Polski.

Biało-Czerwonych reprezentował m.in. Andrzej Huszcza. – Zobaczył mnie natychmiast i z odległości krzyknął – stój, gdzie stoisz! Tylko się nie zbliżaj, zakazano nam z tobą rozmawiać! Od razu wiedziałem, że to żart i że wszystko jest w porządku. W parkingu był też Andrzej Jarząbek, serdecznie się przywitaliśmy. Dalej traktowali mnie jak kolegę, a nie dezertera czy uciekiniera. Poczułem ulgę, cholernie przyjemną ulgę. Jedynie w przypadku wiceprezesa Kowalskiego miałem wrażenie, że starannie mnie unika, traktując jak powietrze. Stał zawsze w kącie w parkingu, w którym mnie nie było. Potem odwiedziłem chłopaków jeszcze w czerwcu na ćwierćfinale kontynentalnym w Krumbach. Obok Andrzeja startował tam także dawny kolega klubowy Jan Krzystyniak, a dodatkowo jeszcze Dariusz Stenka i Ryszard Franczyszyn – z ulgą wspomina Jaworek.

Latem 1987 roku Maciej otrzymuje telefon od Andrzeja Jarząbka z informacją o śmierci Wiesława Pawlaka. Wszystko się zaczęło czwartego sierpnia w meczu przeciwko Apatorowi. W czwartym biegu zawodów, znakomity tego dnia Pawlak, pod bandą nie opanował motocykla na wyjściu z łuku i upadł na tor. Dodatkowo, został trafiony maszyną toruńskiego zawodnika. W efekcie uszkodzonego pnia mózgu oraz uszkodzeń organów wewnętrznych, umiera w szpitalu kilka dni po wypadku.

Zawodnikowi trudno było utrzymać emocje i nerwy na wodzy. Przez kilkanaście lat wspólnych startów zdążyli się bardzo mocno zżyć ze sobą. – Ryczeliśmy z Andrzejem do słuchawki jak bobry. Z Wieśkiem byłem bardzo mocno zżyty. Razem zaczynaliśmy w szkółce, należeliśmy do tego samego naboru, latem 1978 roku została nas ostatecznie, po selekcji, szóstka, z tej grupy licencję oblał tylko jeden. Później startowaliśmy często wspólnie w zawodach młodzieżowych, w lidze od sezonu 1983 coraz częściej razem w parze. Na zgrupowaniach zimowych w Sudetach dzieliliśmy pokój, wspólnie z Jarkiem Glinką i Jarząbkiem trzymaliśmy się razem. Taka nieformalna paczka kumpli – wyznaje ze smutkiem Jaworek.

Zagubiony i rozżalony sportowo Maciej wciąż czuł głód jadzy. Jako że nie samą pracą człowiek żyje, Polak pozostawał w reżimie dedykowanemu zawodowstwu. Był w stałym kontakcie ze środowiskiem żużlowym i nie zamykał się na żadną z alternatyw. Mierzył siły na zamiary, niemniej czy start pod niemiecką banderą był skórką wartą wyprawki?

– Zaczynałem czuć coraz większe zażenowanie. Na jednym motocyklu jaki miałem nie wystartowałby w Polsce nawet szkółkowicz. Jednocześnie trudno mi było odmówić federacji żużlowej startu w kwalifikacjach do mistrzostw świata, wiedząc jak przychylnie potraktowano moją sprawę lata wcześniej. Rad nie rad, pojechałem do Krsko gdzie zająłem drugie miejsce, a później, z początkiem czerwca, na kolejną eliminację do Miszkolca, gdzie startował m.in. gorzowianin Świst. To już był całkiem inny Świst niż w roku 1986. Żaden żółtodziób. Czołowy polski jeździec, wicemistrz świata juniorów, podpora reprezentacji seniorów. Na oficjalnym treningu byłem dość spięty, brakowało jazd, a i świadomość narażenia się na śmieszność nie wpływała na mnie dobrze. Miałem upadek, sam mocno się poobijałem, stłukłem rękę, motocykl, który w czasie swego urlopu przygotował mi przyjacielsko Andrzej Jarząbek, nie nadawał się do jazdy. Zmuszony byłem zrezygnować ze startu. Wokół widziałem te zdziwione spojrzenia z polskiego obozu, jakby pytające – po co ty się jeszcze w to bawisz, dlaczego to robisz? Kończ chłopie, wstydu oszczędź, twój czas już przecież minął – opowiada skonsternowany Polak.

Pomimo szczerych chęci oraz ogromnych pokładów sportowej ambicji, Maciej był permanentnie spychany, przez część lokalne media, na margines moralności. Pewne jednostki dziennikarskie podejmowały skuteczne próby wywierania presji na zawodnika, stawiając duży znak zapytania przy zasadności powrotu dla Falubazu. Aura, jaka została wytworzona wokół zawodnika i jego postawy, miała zobojętnić kibiców wobec jego powrotu. Jaworek przełykał wiele gorzkich pigułek w swojej karierze, jednakże materiał opublikowany na łamach Gazety Lubuskiej przed startem sezonu ’91 przelał czarę goryczy. Wierzchołek paraboli frustracji okazał się za wysoki.

– Ten tekst zupełnie mnie zszokował i sparaliżował. Miałem wrażenie, że to nie rok 1991, prędzej 1951, a dziennikarz przybrał togę prokuratora. Nie miałem najmniejszej ochoty na stawanie pod publicznym pręgierzem, na składanie wyjaśnień, tłumaczenie po co i dlaczego. Przeżyłem deja vu. Poczułem się nagle znów czyimś niewolnikiem. Plany startów w Polsce zostały więc zamrożone – Maciej wyjawia szczerze swoje rozgoryczenie.

Pomimo olbrzymiego rozczarowania, Jaworek myślami był obecny z żużlowcami oraz kibicami Morawskiego przez cały rok 1991. Most łączący klub z zawodnikiem był powolnie i sukcesywnie odbudowywany. Maciej coraz częściej wizytował Zieloną Górę, spotykał przyjaciół, znajomych oraz kibiców. Na ulicach okazywano mu sympatię oraz zaufanie. Po pozyskaniu klubu przez Zbigniewa Morawskiego, w Zielonej Górze wzrosło stężenie magii. Moda na żużel trwała w najlepsze.

– W trakcie sezonu 1991 wielokrotnie odwiedzałem Zieloną Górę i stadion przy Wrocławskiej. Ciągnęło wilka do lasu. Co prawda, gdzieś z tyłu głowy, w podświadomości siedział jeszcze ten negatywny felieton, ale wobec wielu dowodów sympatii i pamięci zwykłych ludzi, kibiców, jakich doświadczałem niemal na każdym kroku, jego wydźwięk mocno wyblakł. Kiedyś na placu parkingowym pod domem towarowym Centrum, bileter minął nasze auto, kasując opłatę za wjazd od kolejnego kierowcy. Myśleliśmy z Marzeną, że nas ignoruje, a tylko odparł – co pan, panie Maćku, od mistrza Polski nie wezmę przecież grosza. Takie drobne zdarzenia budowały bardzo pozytywny klimat wobec mojej osoby. Do tego drużyna Morawskiego była na fali, po kiepskim poprzednim sezonie złapała wyraźnie wiatr w żagle. Po którymś meczu latem chłopaki w parkingu zagadnęli mnie kiedy pojawię się następnym razem. Odparłem, że pewnie za dwa tygodnie. To przywieź koniecznie skórę, pokręcimy wspólne kółka – namawiali. Trochę się wzbraniałem, ostatecznie już niemal od roku nie siedziałem na motocyklu, ale uległem pokusie – opowiada Jaworek.

– Na treningu dosiadałem GM-ów Szymka i Dudiego, ścigałem się z Andrzejem. Wszystkie najprzyjemniejsze wspomnienia związane z uprawianiem sportu wróciły natychmiast. Czułem, że żyję. Bardzo, ale to bardzo zapragnąłem dokończyć przerwany rozdział w moim życiu. Te kilkanaście kółek na zielonogórskim owalu zupełnie mnie oczarowało, rozkoszowałem się jazdą. Wrócił nagle głód startów. Jesienią spotkałem się z prezesem Morawskim i jego ówczesną prawą ręką, wysoko postawionym działaczem w klubie. Ten ostatni, co bardzo mnie zdziwiło i zaskoczyło, ostrzegał mnie co prawda już wtedy, trochę po ojcowsku, by nie inwestować żadnych własnych pieniędzy w przygotowania, nie robić nic na gębę. Ta uwaga w żaden sposób nie zmąciła mego pozytywnego nastawienia i ogromnych nadziei na sportowe odbudowanie się w Zielonej Górze. Wówczas tylko nieliczne grono osób wewnątrz klubu zdawało sobie sprawę, że tytuł DMP został zdobyty na kredyt. Klub znajdował się już wtedy w poważnych tarapatach finansowych, w kasie nie było pieniędzy na wypłaty za odjechane mecze, nie było również grosza na nowe inwestycje. Słowem klub z Zielonej Góry to dom bez fundamentów, istniejący dzięki dużemu zaangażowaniu społeczników. Otrzeźwienie przyszło już kilkanaście miesięcy później – kontynuuje zdumiony Jaworek.

Nieświadomy zbliżającej się nieuchronnie lawiny nieszczęść, Maciej podejmuje rękawicę. Największym orędownikiem, osobą usposobioną idealistycznie, której serce przepełniał sportowy romantyzm, był Edward Dominiczak. Jaworek wielokrotnie podkreślał szacunek oraz wdzięczność wobec zasłużonego działacza. – Jeszcze zimą 91/92 roztaczano przede mną wspaniałe widoki. Prezes namawiał na rezygnację z pracy w Niemczech i całkowite poświęcenie się sportowi. Morawski miał nawet wystawić drugą drużynę, o liczbę startów nie musiałem się więc martwić. Powiedział do mnie – Maciek, zamów sobie sprzęt jaki chcesz, wszelkie potrzebne akcesoria, później zapłacimy, nic się nie martw. Tymczasem u progu sezonu nie mogłem się doprosić o zwrot zaliczki dwóch tysięcy marek, przeznaczonych na zamówione przeze mnie w Danii dwa kompletne motocykle. Zbywano mnie. Pomocną dłoń podał w ostatniej chwili ten, który przyczynił się w największym stopniu do wznowienia moich startów w Polsce, Dominiczak. Wyłożył pieniądze i osobiście zaniósł je do moich rodziców. 31 stycznia odesłałem więc faksem podpisaną umowę – wspomina z rozgoryczeniem Jaworek.

Jaworek w czapce Kadyrowa za zdobycie tytułu IMP w 1986 r. FOT. FACEBOOK POLSCY ŻUŻLOWCY!

Silna wola oraz pozytywne nastawienie to zdecydowanie za mało, by osiągnąć sukces w sportach motorowych. Wymagane jest również wsparcie sprzętowe. Bez sponsorów i wodospadu złotówek ciężko pokusić się o dwucyfrowe wyniki na najwyższym szczeblu rozgrywek ligowych. Maciej znalazł podporę oraz ratunek w osobie Marzeny, na którą mógł liczyć w każdej okoliczności. Po zakupach sprzętowych widać było błysk i powiew sportowej klasy. Jaworek wspinał się na wyżyny własnych umiejętności, zdobywając pokaźne ilości punktów w wybiórczych spotkaniach. Okazje do startów otrzymywał przeważnie na zielonogórskim owalu. Na Wrocławskiej 69 przywiózł 8 punktów i 3 bonusy z Rzeszowem, 9+2 z Lublinem, 11+1 z Gdańskiem. Na wyjazdach nie było tak kolorowo. W zasadzie poza Rzeszowem, gdzie zgromadził łącznie 11 punktów, brakło startów lub skuteczności.

– Pierwsze tygodnie startów nie układały się pomyślnie. Na klubowym motocyklu niewiele mogłem zdziałać. Frustrował mnie fakt, że zamówiony sprzęt kurzył się w Danii. By ciąć koszty w klubie wprowadzono zawodowstwo. Dla mnie ten fakt nie miał i tak żadnego znaczenia. Moim męczarniom położyła kres Marzena. Nie mogła patrzeć dłużej z boku na to, jak się na tej klubowej chabecie szarpię. Została moim sponsorem, tak to należy widzieć. Za pieniądze składane na jej samochód kupiłem u Jensena silnik. Postawiłem, który to już raz w moim życiu, na speedway i w drugiej części sezonu szło mi całkiem dobrze – wyjawia IMP z 1986 roku.

Po sezonie przepełnionym wzlotami i upadkami, Jaworek był zdeterminowany, by kolejny raz postawić wszystko na jedną kartę. Solidny okres przygotowań fizycznych, obfity cykl sparingowy i wzmocniony park maszynowy miały sprawić, że zielonogórzanin ponownie i na dłużej zadomowi się w krajowej czołówce. Sprzyjały okoliczności oraz zbilansowany i pragnący wymazać poprzedni rok zastoju medalowego zespół.

– Sezon 1993 miał być inny, lepszy. Wobec nowego limitu startów obcokrajowców, ograniczającego ich udział do maksymalnie dwóch lig, mieliśmy szansę, by w silnym krajowym składzie powalczyć o odzyskanie korony. Chciałem też udowodnić sobie i otoczeniu, że na normalnym sprzęcie, po solidnie przepracowanej przerwie zimowej, mogę liczyć się jeszcze w turniejach i zawodach indywidualnych na krajowych torach. Kolejny krążek IMP, po tak długim rozbracie z żużlem i rozmaitych perypetiach, dałby mi ogromną satysfakcję. Z takimi nadziejami wkraczałem w sezon ’93. Chyba tak naprawdę niewielu jednak chciało mnie jeszcze w klubie widzieć – wyjawia zielonogórzanin.

Pierwszy sparing przeciwko leszczyńskiej Unii na Smoczyku i tylko odjechane trzy biegi. Zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę charakter spotkania i ówczesne poświęcenie zawodnika, który przemierzył 500 km, by złapać kontakt z motocyklem. Tymczasem wpadł w rzekę niedomówień i półsłówek, z trenerem Czernickim nie znalazł wspólnego języka. Ten, nietrafnie wypowiadał się na jego temat, a swoje decyzje uzasadniał koniecznością wprowadzania młodzieży. Kilka dni później zorganizowano rewanż w Zielonej Górze, w którym miał miejsce feralny bieg piąty. W nim startowali Jaworek z Andrzejem Zarzeckim po stronie żółto-biało-zielonych oraz Dariusz Łowicki i Paweł Jąder, syn trenera Zbigniewa, w barwach biało-niebieskich. Gonitwa rozpoczęła się po myśli zielonogórzan, wzorowe wyjście ze startu i podwójne prowadzenie Morawskiego. Jazda parowa, podczas której Jaworek pilnował krawężnika, a Zarzecki pruł pod bandą. Przygotowano bardzo trudną nawierzchnię i ciężko było zapanować nad kierownicą. Na wyjściu z drugiego łuku pierwszego okrążenia Jaworek wjeżdża na fragment przyczepniejszej nawierzchni. Tylne koło ucieka spod kontroli i wysuwa się przed siodło. Maciej ratuje się przed obrotem wokół własnej osi. Paweł Jąder nie jest już w stanie wytracić prędkości i wjeżdża w zielonogórzanina. Zawodnicy sczepiają się motocyklami, a ich bezwładne ciała zmierzają nieuchronnie w kierunku bandy. Niestety, na ich drodze pojawia się pędzący pod bandą Andrzej Zarzecki, który po chwili zostaje przygwożdżony z pełną siłą do drewnianej bandy. Na domiar złego, ścigający wszystkich ze sporą stratą Łowicki zabiera ze sobą Jaworka, traci panowanie nad motocyklem i obaj upadają na tor.

Dramatycznie wyglądający karambol skutkuje wstrząsającą diagnozą. Jaworek doznaje złamania pierwszego kręgu lędźwiowego kręgosłupa oraz wstrząśnienia mózgu. Zarzecki ma złamaną łopatkę, prawy obojczyk, krwiak jamy opłucnej oraz odmę opłucnową. Stan Andrzeja jest poważny, zagrażający życiu, jednak zaczyna się powoli stabilizować. Po dwóch dniach lekarz klubowy, Lesław Mądry, uspokaja kibiców. – Wczoraj zawodnik został przeniesiony na oddział torakochirurgiczny. Jego stan ogólny się poprawił, ale leczenie będzie długie. Być może nastąpiło uszkodzenie drzewa oskrzelowego i nie wykluczam zabiegu operacyjnego na klatce piersiowej – doktor Mądry wlał odrobinę optymizmu w serca kibiców. Niestety, w nocy z wtorku na środę następuje znaczne pogorszenie. Pomimo karkołomnych starań lekarzy, mechanika oddychania oraz prawidłowość akcji serca ulega destabilizacji. Trwająca pięćdziesiąt pięć minut reanimacja żużlowca nie przynosi oczekiwanego rezultatu. Andrzeja nie udaje się uratować. Zieloną Górę okryła żałoba. Ponadto, jedna z najczarniejszych serii w historii klubu z Zielonej Góry ma kolejną sekwencję w postaci wyroku za zabójstwo dla Błażejczaka oraz Molki. Wyrok zapada w dniu pogrzebu Zarzeckiego. Środowisko żużlowe zostaje pogrążone w żalu i smutku. Mentalnie wszyscy dotykali dna. Dodając nieustające problemy finansowe, ujrzenie światełka w tunelu graniczyło z cudem. Doświadczony w bólu i cierpieniu zespół Morawskiego, prezentował się nad podziw dobrze w pierwszej połowie sezonu. Słońce zaczęło wyglądać zza chmur. Wtem fatum znów o sobie przypomniało. W pierwszych dniach czerwca ma miejsce kolejny dramat. Podczas meczu kontrolnego przeciwko Polonii Piła na torze ginie kolejna nadzieja zielonogórskiego speedwaya, Artur Pawlak. Przyszłość sportu żużlowego w Grodzie Bachusa znalazła się nad przepaścią.

Żmudna i czasochłonna kuracja, wraz z rekonwalescencją Jaworka, ma miejsce w Niemczech. W świetle minionych wydarzeń, szybki powrót na tor jest ostatnim pragnieniem zawodnika Morawskiego. Rzeczowo oceniając z perspektywy lat, można postawić tezę, iż prawdopodobieństwo udanego powrotu Jaworka na polskie tory było nikłe. Pomijając nieprzychylność losu, siniaki na duszy i rany w psychice wciąż odciskały piętno. Zadra w sercu, zapaść finansowa oraz torowi drapieżcy, pozbawieni kompleksów, stanowili podświadomą blokadę. Rozpoczęła się bowiem era konsumpcjonizmu, która trwa do dzisiaj. Brak litości, ograniczona tolerancja i coraz mocniejsza konkurencja z zagranicy wymiernie zredukowała szanse Jaworka.

W następstwie wszystkich powyższych czynników, idol zielonogórskich kibiców powiedział dość. Ostatni bieg w karierze odjechał 3 października 1993 roku w meczu przeciwko Stali Gorzów w ramach 17 rundy DMP. Wystartował w pierwszym biegu zawodów, tworząc parę z Andrzejem Huszczą. Morawski Zielona Góra wygrał wówczas z rywalem zza miedzy w stosunku 47:43. Jaworek nie przywiózł punktu. – Mój comeback miał więc smutny finisz. Z perspektywy lat myślę, że gdybym mógł być zawodnikiem zielonogórskiej drużyny w czasie największej koniunktury, a więc już w roku 1991, miałbym warunki do odbudowania rytmu startowego, większych zdobyczy punktowych, pełnego rozjeżdżenia, nabrania pewności siebie. Niestety w momencie, gdy wskakiwałem do łódki z napisem Morawski, była ona mocno dziurawa i powoli nabierała wody. Dziś sam nie mogę uwierzyć, że klub przetrwał w takiej konstrukcji prawno–personalnej cztery lata. Zbigniew Morawski miał w sobie coś, czym wzbudzał zaufanie, potrafił przekonać do siebie ludzi, zjednać. W efekcie, cyrk pod nazwą KS Morawski Speedway Team napędzał się niczym perpetuum mobile. Wytwarzał się jakiś taki trudny do zdefiniowania efekt psychologiczny, kiedy najbardziej nawet wstrzemięźliwi i doświadczeni działacze, czy zawodnicy, wierzyli, że jest dobrze. Przynajmniej do zimy 1991/92. Później okazało się, że mieliśmy jeden rok karnawału i trzy postu. Ale, gdyby nie Morawski, nie byłoby, być może, dziś żużla w Zielonej Górze – Maciej stawia śmiałą hipotezę.

Maciej Jaworek nie żałuje żadnej z podjętych decyzji, jest spełnionym sportowcem. FOT. JAROSŁAW PABIJAN

Jaworek, podobnie jak ceniony kabareciarz – Zenon Laskowik, w kulminacyjnym punkcie własnej kariery zapragnął życia z dala od publicznego zgiełku. Jazda na motocyklu, katorgi podczas przygotowań, rywalizacja o prymat nigdy nie stanowiły nader obciążenia. Męką dla żużlowca stała się otoczka wokół sportu, rozpoznawalność na każdym kroku oraz konieczność dyspozycyjności. Porażka dołuje, doświadczenia wzmacniają. Może to dobrze robi człowiekowi, jeśli od czasu do czasu upadnie. Byle nie potłukł się na kawałki. Jaworek unosił się na fali do 1986 roku, później los sprawił, że jego gwiazda zaczęła przygasać. Pech to najmniej oczekiwany gość i lepiej mu przed nosem trzasnąć drzwiami. Niestety, w drugiej części kariery pech był niejednokrotnie szybszy, krzyżując zuchwałe plany zawodnika.

– Dziś śledzę poczynania obecnego Falubazu z lekkiego dystansu. Na trybunach zasiada już pokolenie, dla którego jestem dinozaurem speedwaya. Byłem i jestem do dziś życiowym realistą. Sukcesów na arenie międzynarodowej w ówczesnych uwarunkowaniach nie mogłem osiągnąć. Dziś nie żałuję żadnej swojej decyzji z tamtych lat. Może zbyt nawinie liczyłem na odbudowanie się w Polsce w roku 1992, bawiąc się w żużel. Zapomniałem, że w Polsce nie da się bawić w żużel – kończy z poczuciem satysfakcji Jaworek.

Poniżej odnośnik do pierwszej części historii Macieja Jaworka.

https://test.po-bandzie.com.pl/wiedzial-jak-ulozyc-rysy-twarzy-by-smutku-nikt-nie-zauwazyl-historia-macieja-jaworka/?fbclid=IwAR0zUI8ruqx-gDWdYJCrJA014VcyEROUjixe68naMVXc2pzd7oeTrr4RXds

KRZYSZTOF ZAWADZKI

Źródło: Bartosz A. Łusiak, Macieja Jaworka… bonus, zwycięstwo, wykluczenie i upadek., ZKŻ SSA, Zielona Góra, 2011

3 komentarze on Zapomniał, że tutaj nie da się bawić w żużel – historia Macieja Jaworka (cz. 2)
    Wojtek
    2 Dec 2019
     8:05pm

    I właśnie dzięki takim artykułom Wasz portal bije konkurencję na głowę. Tak trzymać i proszę o więcej.

    darek pe
    12 Jul 2020
     9:15am

    Fajna historia, z pierwszej ręki. Jest tylu żużlowców, że można zrobić nie kończący się serial. 🙂

Skomentuj

3 komentarze on Zapomniał, że tutaj nie da się bawić w żużel – historia Macieja Jaworka (cz. 2)
    Wojtek
    2 Dec 2019
     8:05pm

    I właśnie dzięki takim artykułom Wasz portal bije konkurencję na głowę. Tak trzymać i proszę o więcej.

    darek pe
    12 Jul 2020
     9:15am

    Fajna historia, z pierwszej ręki. Jest tylu żużlowców, że można zrobić nie kończący się serial. 🙂

Skomentuj