Sierakowski: Po pierwsze – nie szkodzić. Hipokrates zapewne przewraca się w grobie

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Szerokim echem odbiła się ostatnio w żużlowym światku sprawa decyzji klubowego medyka Moich Bermudów Stali Gorzów podczas rewanżu z Wrocławiem. Koniec końców nieomylna Ekstralipa wymierzyła lekarzowi naganę, zalecając by klub rzeczonego nie powoływał do zabezpieczania kolejnych spotkań. Przewrotna taktyka. Zaiste. Niby zawinił, tylko nie sposób udowodnić czym, więc by uniknąć zarzutu o bezczynność ukarzemy gościa tak, by włos mu z głowy nie spadł i nikogo przy okazji nie urazić. Zaleca się zauważcie, nie zaś twardo nakazuje czy wymaga. To już daje do myślenia. A niby w takim razie dlaczego? Skoro popełnił błąd, nie działał w myśli sztuki medycznej należało radykalnie odsunąć pana doktora od klubu i sportu. Skoro zaś miał rację, choć decyzja nie wszystkim odpowiadała, to teraz wypadałoby przeprosić za niesłuszne zarzuty, czy podejrzenia i publiczne naruszenie dóbr osobistych.

Tajemnicą poliszynela jest, że klubowy lekarz ma być i jest lojalny wobec pracodawcy, a jego rola polega głównie, szczególnie podczas wyjazdów, na uniemożliwieniu miejscowemu konkurentowi odsyłania do szpitala bez przyczyny, dodam medycznej, każdego uczestnika kolizji z „mojej” ekipy. Zdrowie i stan zawodnika nie maja znaczenia. Przy okazji niejako, powinien ów lekarz zadbać, by każdy z jego żużlowców, nawet przynosząc głowę pod pachą po dzwonie, otrzymał orzeczenie o zdolności do dalszych występów. Tak w zasadzie, na wyjazdy mogłaby jeździć z drużyną tylko pieczątka przedstawiciela branży Hipokratesa. Że to nieetyczne i nie ma nic wspólnego ze sztuką lekarską? A pewnie. Tylko tu działania również polegają na nie szkodzeniu, tyle że bardziej interesowi drużyny bez względu na stan poszkodowanego. Praktyka to powszechna, znana od lat, a że materia medyczna skomplikowana i nie jednoznaczna, to i niewielu chce bądź potrafi cokolwiek kategorycznie i obiektywnie udowodnić. W takim rozumieniu lekarz ma dość proste i zupełnie bezpieczne, także dla własnego interesu, zadanie. Tylko, o ironio, ewentualnemu zdrowemu rozsądkowi trenera, bądź menadżera wielu ścigantów zawdzięcza zdrowie i życie, bo ci nie odważyli się jednak wypuścić ewidentnie nieobecnego ciałem i duchem podopiecznego, ale z lekarskim glejtem, pod taśmę. Ironio, bo przecież najpierw klub, w tym sztab trenerski, wymusza na lekarzu „tradycyjne” orzeczenie, za które mu się płaci, a potem gra szlachetnego Samarytanina, rzekomo „dbając” o zdrowie podopiecznego. A że dotąd żaden nie zszedł na dobre, choćby z powodu obrażeń wewnętrznych, których przy badaniu „zgrubnym” jak to filuternie określił gorzowski medyk, nie sposób wykryć to i póki co problemu nie ma. Czy aby na pewno?

Przemysław Sierakowski, autor tekstu

W moim odczuciu jest i to poważny. Koniec końców gorzowski lekarz pewnie się wykpi. Nikt mu niczego nie udowodnił i nie udowodni. Błędu w sztuce nie popełnił, jeśli nie uznać za takowy kiepskiej erudycji. Badania szpitalne, tym razem nie wykazały większych urazów u PUK-a, zatem za co nagana? Wedle mnie za brak przezorności i uleganie wpływom. Choć te akurat przywary nie dotyczą jedynie doktora Wojciecha z Gorzowa. No i nie za to pogroziła paluszkiem Ekstralipa. W boksie, po nokaucie, pięściarza wysyła się na przymusową przerwę. Nie ma mowy żeby następnego dnia ponownie stanął w ringu. W żużlu po dzwonie, często solidniejszym od ringowego, kolejnego dnia ścigant ponownie staje pod taśmą. A to jak Doyle chodząc ze złamaną nogą i poruszając się o kulach, a to jak PUK po nokaucie w Toruniu i poprawce w Gorzowie. A to jak wielu, wielu innych. Gdy nic dramatycznego się nie dzieje, gość mimo bólu i dolegliwości walczy jak lew mówimy z podziwem o determinacji, nieustępliwości i twardym charakterze. Ja raczej krzyczałbym w eter ile sił o zwykłej, nieuzasadnionej głupocie. Jest takie modne ostatnimi czasy słowo „antycypować”. Do tej pory nikt twardo nie udowodnił, że jakikolwiek dzwon wynikał z braku rzeczonej antycypacji, po wcześniejszym crash-u. Pytanie tylko jak długo żużlowcy będą mieli tyle szczęścia? Czy rzeczywiście trzeba trupów, żeby zacząć myśleć rozsądnie?

Historia speedwaya zna wiele takich wyczynów, niektóre niemal legendarne. O wylewaniu krwi z buta po zakończonym biegu, o jeździe ze złamaną nogą, czy ręką. Nawet Władysław Gollob wspominał niedawno w jakich warunkach i po jakim soczystym karambolu transportowano z Vojens do Bydgoszczy nieprzytomnego Tomasza. Przecież „musiał” wtedy zdążyć na decydujący o utrzymaniu w lidze mecz swojej macierzystej Polonii. Papa Gollob twierdził, że tak kształtuje się charaktery. Zgoda. Pytanie tylko, czy koszty nie są zbyt wysokie i zbyt docelowo długotrwałe. Wtedy zakończyło się szczęśliwie, ale przecież wcale nie musiało. Pamiętacie niedawne peany na cześć Piotrka Barona? To było wtedy, gdy lekarz Unii orzekł zdolność do startu Janusza Kołodzieja, po solidnym nokaucie, zakończonym zapewne wstrząśnieniem mózgu. Tego jednak nikt na miejscu nie sprawdzał, a sam poszkodowany został w parku maszyn „na wszelki wypadek” i do lecznicy pojechał znacznie później. Rozsądne jak cholera. Nikt nikogo naturalnie za rękę nie złapał, a Barona chwalono za to, że miał postawić się decyzji lekarskiej i nie wypuścić więcej Janusza na tor. No nie wiem. Nie wiem. Załóżmy, że tak to wyglądało. Kołdi po policzeniu parowozów nadal stał obok siebie i absolutnie, nawet dla laika, nie wyglądał na zdrowego sportowca, gotowego za chwilę się ścigać. No i brawo dla Piotra za rozsądek. Tylko czy aby wcześniejsza diagnoza lekarska nie polegała bardziej na potrzebach klubu niż samego zawodnika?

To, że powszechnie wymusza się na medykach konkretne zachowanie, choćby po to żeby mieć rajdera w dyspozycji dziś, jutro, teraz, natychmiast, bo mecz, bo bieg, bo tytuł i żeby nie musiał po zawodach wdrażać obowiązkowej procedury medycznej, przywracającej do ścigania to jedno. A to, że potem możesz zebrać medialne punkty u gawiedzi za rzekomy zdrowy rozsądek i dar przewidywania – to drugie. Czy zaś lekarze są ubezwłasnowolnieni i sami nie potrafią myśleć nawet wbrew oczekiwaniom klubowych bonzów? Cóż. Jedni czynią to z pasji i źle pojmowanego oddania dla macierzystych barw, a inni prozaicznie – dla mamony. Na szczęście nie wszyscy tak mają, ale wierzcie mi – sporo ich jest.

W obrębie klubów rozwiązania nie znajdziemy. Jeśli lekarz chce obstawiać zawody, przecież nie bezinteresownie, „musi” się podporządkować oczekiwaniom. Kluby płacą, ale tylko „lojalnym” medykom. Do czasu. W historii sportu żużlowego jest mnóstwo przypadków kontuzji, często ciężkich, spowodowanych przez niepełnosprawnego rywala na torze, bądź własną ułomność po nie doleczonym urazie. Tylko dowodów, tych jednoznacznych, brak. Nie każmy więc czekać, aż pierwszy zawodnik zginie przez głupotę własną, z powodu ewidentnej niepełnosprawności, mimo której wsiadł i jechał, bo akurat coś było „najważniejsze” – dla niego, dla klubu, dla reprezentacji. To, w połączeniu z brakiem odpowiedzialności opiekunów, prowadzi wprost do katastrofy. Nie szukajmy na siłę twardych dowodów i obiektywnych argumentów. To zbyt zagmatwana i nie jednoznaczna materia. Wiedzą to najlepiej ci, którym przyszło zmagać się bezskutecznie z lekarskim lobby przed sądami. W ten sposób nic nie zdziałamy – pytanie jak zrobić to skutecznie, by pierwsza zasada Hipokratesa – po pierwsze nie szkodzić, zaczęła funkcjonować także w żużlu, w pojęciu o jakim pisał sam autor?

2 komentarze on Sierakowski: Po pierwsze – nie szkodzić. Hipokrates zapewne przewraca się w grobie
    Balbincia
    11 Oct 2020
     2:37pm

    Po niedawnych wydarzeniach na torach,zaczynam się obawiać ucisku,czy nasz ukochany sport nie idzie w złym kierunku. Zwycięstwo po trupach to pomyłka,wszyscy mamy się cieszyć widowiskiem,zdrową rywalizacją na torze. Czesto wspominany jest Lee Richardson,ale czy nie byl on ofiarą ostrej rywalizacji na granicy ryzyka? Czy my,kibice,nie jestesmy pośrednio winni ? Sama nie raz slyszalam,że mecz był nudny ,bo nie było żadnej kraksy.
    Problemem jest także sposob szkolenia zawodników. Technika jazdy to jedno,a szacunek dla przeciwnika to drugie. Może zacząć piętnować jazdę a la Niki.
    A co do lekarza,jego też powinna wystawiać centrala,bo zależność lekarza od klubu może kluczowo wpłynąć na wynik meczu.

    xBrill
    11 Oct 2020
     10:36pm

    Całe środowisko od tygodnia rozpisuje się i emocjonuje problemem, którego tak naprawdę… nie ma. Od X lat cały ten system określania zdolności/niezdolności zawodnika do jazdy funkcjonuje w ten sam sposób i skąd nagle to wielkie zdziwienie? Ludzie nie pojmują, że pomiędzy tym, jak coś działa oficjalnie, a tym jak działa w praktyce jest spora różnica i nie jest spowodowana brakiem kompetencji lekarzy albo forsowanym przez niektórych podejściem „po trupach do celu” tylko głównie kwestiami prawno-papierkowymi. Czy KTÓRYKOLWIEK zawodnik KIEDYKOLWIEK ucierpiał na decyzji lekarza zawodów dotyczącej jego zdolności do jazdy? No nie i nie sposób tego udowodnić. A skoro nie, to czemu próbujemy na siłę zapobiegać sytuacjom i konsekwencjom, które nigdy tak naprawdę nie miały miejsca? Na jakiej podstawie? Chyba tylko naszych wymysłów… Lekarz delegowany na mecz przez PGE Ekstraligę to będzie tragedia, oskarżenia o drukarnie będą leciały za każdym razem kiedy tylko ktoś będzie wysyłany na badania, co więcej, szeroko pojęta możliwość wpływu pracodawcy (prezesa Stępniewskiego) na decyzje takiego lekarza już będzie budziła niepokój i podejrzenia (a prezes właśnie niedawno udowodnił, że pomimo braku jakiegokolwiek wyższego wykształcenia medycznego, pomimo braku jakiejkolwiek wiedzy o faktycznym stanie zdrowia zawodnika zaraz po upadku to jego zdanie ma być kluczowe i to on jest alfą i omegą na KAŻDY temat dot. rozgrywek ligowych). W chwili obecnej oczywiście też taki wpływ istnieje (na linii klub-lekarz) ale przynajmniej nikt tego nie ukrywa, nikt nie stara się tego sztucznie maskować, każdy zna realia i reguły gry. W dzisiejszym finale miała zresztą miejsce dokładnie taka sama sytuacja. Jack Holder w Lesznie po swoim upadku nie był w stanie sam dojść do boksu w parku maszyn, a lekarz (inny niż ostatnio) również określił jego zdolność do jazdy. Zawodnik nie pojawił się już na torze, a na podium wchodził z pomocą dwóch kolegów z drużyny. I ciekaw jestem czy panowie Cegielski, Majewski, Stępniewski i dziennikarze żużlowi będą znowu przez następny tydzień wypluwać z siebie kolejne przemyślenia i wesoło odkrywać jak funkcjonuje świat w praktyce…

Skomentuj

2 komentarze on Sierakowski: Po pierwsze – nie szkodzić. Hipokrates zapewne przewraca się w grobie
    Balbincia
    11 Oct 2020
     2:37pm

    Po niedawnych wydarzeniach na torach,zaczynam się obawiać ucisku,czy nasz ukochany sport nie idzie w złym kierunku. Zwycięstwo po trupach to pomyłka,wszyscy mamy się cieszyć widowiskiem,zdrową rywalizacją na torze. Czesto wspominany jest Lee Richardson,ale czy nie byl on ofiarą ostrej rywalizacji na granicy ryzyka? Czy my,kibice,nie jestesmy pośrednio winni ? Sama nie raz slyszalam,że mecz był nudny ,bo nie było żadnej kraksy.
    Problemem jest także sposob szkolenia zawodników. Technika jazdy to jedno,a szacunek dla przeciwnika to drugie. Może zacząć piętnować jazdę a la Niki.
    A co do lekarza,jego też powinna wystawiać centrala,bo zależność lekarza od klubu może kluczowo wpłynąć na wynik meczu.

    xBrill
    11 Oct 2020
     10:36pm

    Całe środowisko od tygodnia rozpisuje się i emocjonuje problemem, którego tak naprawdę… nie ma. Od X lat cały ten system określania zdolności/niezdolności zawodnika do jazdy funkcjonuje w ten sam sposób i skąd nagle to wielkie zdziwienie? Ludzie nie pojmują, że pomiędzy tym, jak coś działa oficjalnie, a tym jak działa w praktyce jest spora różnica i nie jest spowodowana brakiem kompetencji lekarzy albo forsowanym przez niektórych podejściem „po trupach do celu” tylko głównie kwestiami prawno-papierkowymi. Czy KTÓRYKOLWIEK zawodnik KIEDYKOLWIEK ucierpiał na decyzji lekarza zawodów dotyczącej jego zdolności do jazdy? No nie i nie sposób tego udowodnić. A skoro nie, to czemu próbujemy na siłę zapobiegać sytuacjom i konsekwencjom, które nigdy tak naprawdę nie miały miejsca? Na jakiej podstawie? Chyba tylko naszych wymysłów… Lekarz delegowany na mecz przez PGE Ekstraligę to będzie tragedia, oskarżenia o drukarnie będą leciały za każdym razem kiedy tylko ktoś będzie wysyłany na badania, co więcej, szeroko pojęta możliwość wpływu pracodawcy (prezesa Stępniewskiego) na decyzje takiego lekarza już będzie budziła niepokój i podejrzenia (a prezes właśnie niedawno udowodnił, że pomimo braku jakiegokolwiek wyższego wykształcenia medycznego, pomimo braku jakiejkolwiek wiedzy o faktycznym stanie zdrowia zawodnika zaraz po upadku to jego zdanie ma być kluczowe i to on jest alfą i omegą na KAŻDY temat dot. rozgrywek ligowych). W chwili obecnej oczywiście też taki wpływ istnieje (na linii klub-lekarz) ale przynajmniej nikt tego nie ukrywa, nikt nie stara się tego sztucznie maskować, każdy zna realia i reguły gry. W dzisiejszym finale miała zresztą miejsce dokładnie taka sama sytuacja. Jack Holder w Lesznie po swoim upadku nie był w stanie sam dojść do boksu w parku maszyn, a lekarz (inny niż ostatnio) również określił jego zdolność do jazdy. Zawodnik nie pojawił się już na torze, a na podium wchodził z pomocą dwóch kolegów z drużyny. I ciekaw jestem czy panowie Cegielski, Majewski, Stępniewski i dziennikarze żużlowi będą znowu przez następny tydzień wypluwać z siebie kolejne przemyślenia i wesoło odkrywać jak funkcjonuje świat w praktyce…

Skomentuj