Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Znajomy dziennikarz napisał mi niedawno, że zbyt mocno trzymamy stronę zawodników. Że wypną się na nas po pierwszym negatywnym tekście. No więc jedno czego się trzymam, to zdania, że środowisko mamy paskudne. Niespecjalnie mi zależy na szczuciu ludzi przeciwko ludziom, bo innym wychodzi to wybornie. I taki mamy później finał… krajowych eliminacji do Grand Prix. W białych rękawiczkach przy zielonym stoliku.

Sezon ledwo się zaczął, a dyscyplina poniosła już niejedną klęskę wizerunkową. Dopiero co prezes Andrzej Witkowski wygłupił się inicjatywą wyrzucenia z PGE Ekstraligi wielkich sportowców po 45. roku życia. Nie pasują mu te stare dziady i już. A mnie nie pasuje taki prezes. Ostatnio natomiast poznaliśmy kadry narodowe na eliminacje do IMŚ 2020 oraz IME 2019. Wyłonione zostały w białych rękawiczkach i przy zielonym stoliku właśnie.

Złoty Kask. Wiecie, co to za impreza? Dla wielu z uczestników ważniejsza od finału DMP, a może i najważniejsza w sezonie, bo będąca przepustką do marzeń. Do medali mistrzostw świata i Europy. Jeśli przepadniesz, już na początku kwietnia zostajesz odarty z nadziei. Tymczasem reprezentacja nie została wyłoniona w wyniku sportowej rywalizacji, lecz przez wskazanie palcem. Ten palec – los tak chciał – pominął akurat tych podpadniętych: Kasprzaka, Drabika czy Pawlickiego, którzy, z różnych względów, nie wzięli udziału w sportowej części zimowego obozu w Zakopanem. Ten ostatni podpadł również, a może przede wszystkim, jako inicjator pilskiego buntu. Jako ten, który odważył się na wendetę. Bo skoro działacze wymagają pedantycznego profesjonalizmu od zawodników, to zawodnicy mają prawo wysuwać podobne roszczenia względem drugiej strony. Zwłaszcza gdy chodzi o zawodników zdrowie. I tak Pawlicki cisnął granatem w kierunku działaczy, tyle że nie wyciągnął zawleczki. Ci więc granat podnieśli i, już odbezpieczony, odrzucili w stronę żużlowca. W ten oto sposób Główna Komisja Sportu Żużlowego skreśliła własnego reprezentanta. Zniweczyła jego przygotowania do sezonu, marzenia. By dostał nauczkę i na drugi raz nie podskakiwał.

W tym sporze nie stoję jednak po żadnej ze stron, lecz siedzę okrakiem na barykadzie. Bo czego w Pile zabrakło? Rozmowy i dialogu, a nade wszystko chęci, by ten dialog podjąć. Być może również większych umiejętności negocjacyjnych sędziego i komisarza, innego zestawu ludzkiego. Ten, który dotarł do Piły, miał od rana czas, by zatrzeć niedociągnięcia. By przeciągnąć nieco luźnej nawierzchni i przykryć nieszczęsny krawężnik, by wyjąć jakiś wystający gwóźdź itd. Umówmy się, że te prace można było również wykonać już po wybuchu konfliktu, a zawody rozpocząć z poślizgiem. A przynajmniej spróbować wyjść z kryzysowej sytuacji. Skoro jednak próba nie została podjęta, musiało zabraknąć dobrej woli. Ze strony zawodników? Pstryknęli kilka fotek, podpisali papier, a niektórzy opuścili stadion już chwilę później.

Żeby była jasność. To, że kiedyś walono kręgosłupami w drewniane bandy i metalowe słupy, nie znaczy, że teraz ma być podobnie. Nie, teraz ma być inaczej, bezpieczniej! Że przyjechała telewizja? To też żaden powód, by się dla niej zabijać. Niemniej tej dobrej woli, na moje oko i nos, zabrakło. Bo między działaczami a częścią zawodników trwa już regularna bitwa, nie żadna tam zimna wojna. Pierwsi dopiszą kilka absurdalnych zakazów, to drudzy wytkną brak profesjonalizmu. To znów pierwsi pokażą, że nie z nami takie numery, synkowie. I tak cios za cios. Przecież zawodnicy i trenerzy słowem nie mogą się już odezwać, by władzy przecinkiem nie urazić. Wszyscy mają być jednolici i jednolicie posłuszni. A kolorowym ptakom z miejsca podetniemy skrzydełka. Tu nawet nie chodzi o jakieś złośliwostki, lecz o prawo do własnego zdania.

Ale, jak powiadam, obu stronom można wiele zarzucić. Memoriał Jędrzejaka, Wrocław. Zdaje się, że nie działa zegar odmierzający czas dwóch minut (nie byłem, polegam na opowieściach). I co? I sędzia Sokołowski wyklucza młodszego Pawlickiego za przekroczenie dwóch minut. Owszem, regulamin jest regulamin, ale, Panie Grzegorzu, zważywszy na okoliczności i charakter imprezy, naprawdę? Czy to wykluczenie naprawdę było konieczne? No nie! Ale co robi Pawlicki? Do trzech kolejnych wyścigów już nie wyjeżdża. Rozumiem, że w sporcie generalnie, nie tylko w speedwayu, w cenie są trudne, niepokorne charaktery. Często też impulsywne, emocjonalne, działające pod wpływem chwili. I ten Piotr bez wątpienia taki charakter ma. Jaja również bycze. Wielokrotnie to udowadniał, cierpiąc za Unię z połamanymi gnatami. Wygłaszając w parku maszyn mowy motywacyjne, po których odwracały się we Wrocławiu losy złota DMP. Ale po pięciu minutach winna jednak przyjść refleksja – hej, przyjechałem tu uczcić kolegę, są pełne trybuny, wszyscy pracują za darmo, pieprzyć tego sędziego, zrobię to dla NIEGO. I dla nich. Inny zawodnik, Grzegorz Walasek, przyjeżdża na jakimś osiołku i ponoć zjeżdża co wyścig z toru. Widać, nie ma dla tych chłopaków świętości. Można było chociaż zachować pozory.

Wiem, że w Pile byli tacy, którzy nie widzieli większych przeszkód, by wyjechać na tor. No ale jak wszyscy, to wszyscy. Solidarność się jednak skończyła, dlaczego dziś już nie ma wspólnego domagania się o sportową formułę wyłonienia reprezentantów kraju, choć są wyróżnieni i pokrzywdzeni? Dlaczego pominięto drugiego Niedźwiedzia, a wzięto trzeciego, czwartego czy piątego? No dlaczego? Inna sprawa, że czasu brak, w sobotę ruszają eliminacje do SEC-u. To pytanie o solidarność wśród zawodników jest, rzecz jasna, retoryczne i nie na miejscu. Wystarczy znać nieco środowisko. Jak pisał Bartek Czekański, medycyna radziecka zna przypadki, że taki żużlowy gladiator ściągał kask, a pod nim co? Okazywało się, że nie ma twarzy…

A więc z zawodnikami też bywa różnie. Niewielu tu świętych. Powinni mieć swój profesjonalny związek zawodowy, lecz gdy przychodziło do gadki o składkach, temat upadał. Część z tych młodych wilków nie ma szacunku dla nikogo, a zakodowane jedno – że spóźnić nie mogą się wyłącznie pod taśmę. Pieniądze niszczą, rozpuszczają, zmieniają wyobrażenie o życiu, dają niczym nieuzasadnione poczucie wyższości. A polski żużel to postaw sukna, za który ciągnie kto żyw. Każdy chce się dopchać do stołu. Jedni w lakierkach, inni ze słomą w butach, a jeszcze inni z łyżwą na nodze.

Gdy byłem dzieckiem i odwiedzałem Stadion Olimpijski, punkt obserwacyjny rozbijałem sobie na miejscach stojących przy parku maszyn, w późniejszych latach przez WTS zlikwidowanych. Tam mogłem wsadzić nos w siatkę i zerkać do woli na idoli. Idealizować świat. A dziś często przestrzegam, że do idoli niekiedy lepiej nie podchodzić. Że czasem warto zostać po drugiej stronie siatki. I nadal widzieć świat oczami dziecka…

WOJCIECH KOERBER