Po bandzie. W Toruniu budują głód zwycięstw, a ligę wygra szczęściarz

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Czując pismo nosem, rzuciłem okiem na wrześniowy kalendarz żużlowych wydarzeń. I znów mi się nie podoba. Na kluczowe mecze PGE Ekstraligi będą musiały gonić gwiazdy z Teterow, Vojens, Gustrow oraz Cardiff. Nie wszyscy będą wypoczęci i w stu procentach gotowi do wojny.

Nikt już nie patrzy na to, że w Toruniu konsekwentnie i metodycznie budują głód zwycięstw. Że tamtejsi, wierni kibice mogą zacząć wykładać na studiach teologicznych „o wierze i cierpliwości”. Końcówka sierpnia to taki okres, w którym wszyscy wyglądamy fazy play-off. Dzwoni ostatnio kolega i nalega niemal, bym koniecznie wspomniał sytuację z początku kwietnia. Tę mianowicie, że gdyby sędzia wykluczył Kuberę za ostry atak na Drabika, to dziś wrocławianie mieliby krótszą drogę do pozycji lidera po rundzie zasadniczej. Mianowicie w niedzielnym meczu z Fogo Unią musieliby uzbierać nie 51 punktów, lecz jakieś 49. Wzięliby wówczas całą pulę, Byki za rogi i przepchnęli za siebie. Hmm, myślę sobie, że Betard Sparta mogłaby mieć jeszcze lepszą sytuację przed niedzielną rozgrywką, gdyby nie odwołała, za zgodą władz, domowego spotkania z truly.work Stalą. Jak pamiętamy, nie chodziło o oberwanie chmury, lecz więzozrostu barkowego, ale już mniejsza z tym, zapewne połowa ligi szukałaby podobnych rozwiązań. Grunt, że spartanie zaczęli konstruować od tamtej pory coś wielkiego. Nie przegrali od blisko czterech miesięcy, budując siebie, swoje morale i nasze, kibiców, nadzieje na niezwykle atrakcyjną ostatnią fazę sezonu.

Wtedy wrocławianie nie byli jeszcze w szczytowej formie, prędkości poszukiwali dopiero Fricke czy Jamróg. Niemniej we własnym domu ze słabowitą w tym roku Staleczką z pewnością by sobie poradzili. A kilka tygodni później, gdy wspomniana dwójka już się rozpędziła, poprawiliby zapewne w Gorzowie. I dziś mieliby na koncie dwa oczka więcej. Co by znaczyło, że do przeskoczenia leszczynian brakuje wygranej choćby w najmniejszych rozmiarach. Scenariusz napisał się jednak inny i najpierw pojechała ekipa WTS-u do Gorzowa, gdzie poległa po wyrównanej bitwie, a później rozjechała zmarzlików na Olimpijskim.  

Wiecie, co? Nie widzę większej różnicy między zajęciem pierwszego a drugiego miejsca po rundzie zasadniczej. Ba! Nie widzę żadnego przywileju w zajęciu miejsca pierwszego. Wręcz przeciwnie, jestem, jak sądzę, w rozproszonej większości, która uważa, że rewanż na własnych śmieciach to nie nagroda, lecz wrzód na dupie, który może wywołać niezłą sraczkę. Niełatwo odrabia się straty, o ile trzeba odrabiać, pod presją stadionu wypełnionego własnymi kibicami. Niech tylko coś pójdzie początkowo nie po myśli gospodarzy i, jak mawiał złotousty trener Łazarek, getry na łydkach robią się brązowe. To naprawdę nie jest komfortowa sytuacja. Przypomnę, że przed dwoma laty Byki zaatakowały z pozycji czwartej. I wzięły koronę, bezczeszcząc nabożeństwo szykowane na Olimpijskim przez miejscowych.

Rozwiązanie? Nie bójmy się czerpać z gotowych wzorców, nie odrzucajmy ich tylko dlatego, że są obce. Otóż Szwedzi uznali, że to ekipa, która wypracowała sobie wyższe miejsce po zasadniczej fazie rozgrywek, winna mieć pierwszeństwo wyboru i zdecydować, czy najpierw chce być gościem, czy może gospodarzem. Prawda, że niegłupie? Pretensje można mieć tylko do siebie, nie do systemu. Albo do… kolegów z klubu, bo przecież połowa może chcieć tak, a druga połowa inaczej.

Jeśli Fogo Unia znów sięgnie po koronę, udokumentuje swoją wielkość. Jeśli złoto sprzątnie jej sprzed nosa Betard Sparta, zasłuży na nie mniejszy szacunek. Albo i większy. Będzie to przecież znaczyło, że stworzyła potwora, który dał radę drużynie kompletnej i podręcznikowej. A jeśli ligę opędzi Zielona Góra bądź Częstochowa, uznamy to nie tyle za niespodziankę, co za sensację, prawda? Albo za furę szczęścia, o ile żużel znów nam zechce pokazać swoją drugą twarz. Zmierzam do tego, że po raz enty kluczowe starcia sezonu poprzedzone są wielkimi potyczkami o znaczeniu międzynarodowym i rozgrywanymi na oddalonych od nas polach bitwy. Pierwszy mecz półfinałów play-off? Odbędzie się nazajutrz po Grand Prix Niemiec w Teterow. To jeszcze pół biedy. Rewanżowe mecze półfinałowe? Po Grand Prix Danii w Vojens. Pierwsze spotkania o złoto i brąz? Dzień po finałowej rundzie IMŚJ w Gustrow, co oznaczać może kłopoty Drabika, Czugunowa, Smektały i Kubery. Wreszcie na ostatnie, decydujące o wszystkim starcia będą gonić gwiazdy z Cardiff, gdzie mogą się rozładować emocjonalnie podczas walki o medale IMŚ. Lub, to prawda, przemieszczą się do Polski po to, by zapomnieć o kiepskiej sobocie i dać z siebie wszystko w niedzielę. Bo tak to również działa.

Aha, żebyśmy mieli pełny obraz sytuacji. Otóż wrocławianie nie mogą być gospodarzami jednego ze spotkań zaplanowanych na 15 września (pierwsze starcia o złoto i brąz). Tego dnia Stadion Olimpijski jest bowiem areną 37. PKO Wrocław Maratonu. Zatem jedynym racjonalnym wyjściem wydaje się przeniesienie wydarzenia z niedzieli na piątek. Z korzyścią dla rozgrywek najlepszej ligi świata.

To, że speedway jest sportem wymykającym się spod wszelkich kanonów, nie podlega dyskusji. Tu wąska grupka około trzydziestu zawodników obskakuje i zabezpiecza w dużym stopniu potrzeby wszelkich najgłówniejszych cykli oraz ligowych rozgrywek. Stąd też nie sposób uniknąć wszystkich terminowych zbitek i nakładek. Nie sposób wyeliminować przemęczenia i ryzyka, które niesie ze sobą gonitwa z jednej imprezy na drugą. Jednak kumulowanie tychże problemów na czas kluczowych rozstrzygnięć sezonu wydaje się mocno niekomfortowe, niefortunne i zwyczajnie niesprawiedliwe. Nawet Bartek Zmarzlik, miłośnik skręcania w lewo, padł ostatnio ofiarą syndromu dnia poprzedniego i nie był w stanie zaprezentować najlepszej wersji siebie w starciu z Bykami, będąc tuż po wielkiej wrocławskiej wiktorii. Serce z pewnością chciało, głowa niekoniecznie była w stanie.

Czy raz jeszcze uda się przeprowadzić tę wrześniową kampanię niby bezboleśnie? Czy historia zatoczy koło i będzie jak przed dwiema dekadami, gdy na Olimpijskim połamali się Gollob z Protasiewiczem? Ten dzwon właśnie sprawił, że bydgoszczanie nie sięgnęli w tamtym złotym okresie po cztery tytuły DMP z kolei (1997-2000), robiąc sobie nieoczekiwaną przerwę w 1999 roku. Dlatego dziś bardziej się pasjonujemy gonitwą leszczynian za hat-trickiem, czym by skopiowali wyczyn wrocławian z lat 1993-95. Wtedy Śledź pomagał Baronowi, i odwrotnie, dziś zrobi wszystko, by mu przeszkodzić. By nie został Baron pierwszą personą w świecie żużla, która po tenże hat-trick sięgała i jako zawodnik, i jako menedżer.

Czy tym razem, tuż po wojence w Cardiff, świeżych i gotowych na ostateczną batalię o złoto będą udawać Sajfutdinow, Kołodziej, Woffinden, Janowski, i Fricke? Czy może Madsen, który już na wrocławską Grand Prix Polski musiał pędzić ostatnio z Lublina?

Madsen… W Malilli dwukrotnie ograł w polu Janowskiego i raz Zmarzlika. Stał się torowym monsterem, jeżdżącym z bryłką lodu pod kaskiem. Podejmującym na torze niemal same dobre decyzje i wybierającym wyłącznie optymalne ścieżki. Mającym niemal wszystko perfekcyjnie odmierzone i wyliczone. Jak w tym dowcipie.

– Pani Halinko, jaki mamy dziś dzień? – pyta szef sekretarkę.

– Niepłodny, panie dyrektorze.

Tak, Madsen, ten delikatny startowiec sprzed lat, sprawia dziś wrażenie zadziornego twardziela odpornego nie tylko na presję, ale i na ból. Do tego jest, zdaje się, najlżejszy w stawce Grand Prix. Co pozwala mu wykonywać manewry kwestionujące prawa fizyki, dla przykładu przyciąć do krawężnika na pełnej prędkości i nie dać się wynieść pod sam płot, nie wytracając jednocześnie impetu. W taki mniej więcej sposób rozprawił się ostatnio z Maćkiem Janowskim w finałowym wyścigu.

Co poza tym? Zaciekawił mnie przypadek Mariusza Staszewskiego, trenera Ostrovii, który z godną podziwu szczerością przyznał, że w biegach nominowanych nie skorzystał z wyśmienicie dysponowanego Sama Mastersa jako rezerwy taktycznej, bo… nie przypuszczał, że po trzynastu gonitwach jego zespół przegrywał w Gnieźnie 34:43. Czy to nie miało prawa się zdarzyć? Tak by można z góry osądzić. Bo, owszem, ciężko znaleźć wytłumaczenie. Ale czy ten Staszewski sam był w parku maszyn? Czy nikt z boku nie mógł rzucić złotej myśli? Dziwne. Mnie kupił trener odwagą i przyznaniem się do błędu. Nieszukaniem winnych wokoło. Mam dla niego szacunek za to i za codzienną pracę u podstaw.

Czy może nie potrafił trener powiedzieć „nie” jednemu ze swoich starych wyjadaczy? To też problem tego sportu, wynikający z systemu nagradzania, który absolutnie nie został skrojony pod potrzeby ogółu.

A my, dziennikarze, najlepiej prowadzimy zespoły nie w piątek czy w niedzielę w parku maszyn, lecz w poniedziałek lub we wtorek zza klawiatury. A to robi różnicę.

WOJCIECH KOERBER