Autor tekstu i Tomasz Gollob.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Czy uda się przywrócić sport do normalności jeszcze tego lata? Czy na jakiś czas wróci on do formuły półamatorskiej, nim odbuduje się gospodarka? To ważne dla nas pytania, niemniej we Włoszech, Hiszpanii czy w Niemczech, w tych pobliskich, wysoce rozwiniętych Niemczech za naszą zachodnią granicą, pytanie zadają dziś sobie inne – ilu z nas polegnie. Albo wręcz – ilu z nas przeżyje.

Nie jest mi absolutnie do śmiechu, niemniej przypomnę taki dowcip, otóż wycieczka zwiedza siedzibę ONZ-u w Nowym Jorku i jedna z osób zadaje przewodnikowi pytanie:

– Przepraszam, a ile osób tu pracuje, tak mniej więcej?
– Nooo, tak mniej więcej połowa.

Mielibyśmy niezwykle komfortową sytuację, gdyby dziś podobnie to wyglądało na Starym Kontynencie. Ale nie wygląda. Każą nam być blisko siebie w tym trudnym czasie, a jednocześnie przebywać od siebie jak najdalej. Zwolniło życie, zwolniła gospodarka. Nawet w Wielkiej Brytanii, gdzie mieli początkowo inny pomysł na życie, zmienili kompletnie taktykę. Mianowicie model wyspiarski miał pierwotnie chronić gospodarkę, a zabijać najsłabszych. Natomiast model kontynentalny przeciwnie – chronić najsłabszych, zabijać gospodarkę. Bo tę odbudować można, z kolei raz utraconego życia przywrócić już nie sposób. Choć nie mówimy tu, rzecz jasna, o niszczeniu gospodarki par excellence, to zjawisko jest po prostu naturalnym skutkiem ubocznym obecnej sytuacji.

Skąd mamy dziś wiedzieć, jak daleko w tym kryzysie zabrniemy? Czy wybuchną jakieś wojenki domowe, czy może wspólnymi siłami połączymy się w bólu i zaczniemy całość odbudowywać? Zresztą, każdy ma swój próg wytrzymałości. Jeszcze przez chwilę ktoś może się cieszyć domowym odpoczynkiem, ale jednego zacznie w końcu wykańczać samotność, a drugiego dzieci, których nie ma gdzie oddać, a które skaczą całą dobę po głowie. A pracować zdalnie trzeba.

Zawsze powtarzałem, że sport dzieli się na piłkę nożną oraz całą resztę. I że futbol to już, de facto, nie sport, lecz gałąź przemysłu. Dlatego okazał się bezbronny wobec niewidzialnego gołym okiem nieprzyjaciela, jak inne gałęzie gospodarki. Stanęła turystyka, transport, mnóstwo usług, stanęli też żużlowcy. Nie zarabiają na życie. Ci najlepsi mają swoje rezerwy do uruchomienia, ci mniej wybitni bardziej muszą główkować i poszukiwać nie tyle optymalnych ustawień, co nowych życiowych rozwiązań. Nie ulega wątpliwości, że finanse w sporcie przejdą poważną inwentaryzację. Nie sądzę, byśmy w pewnych obszarach musieli wrócić na jakiś czas do formuły sportu półamatorskiego, znanej z okresu powojennego. Bo przecież kilka miesięcy życia z problemem nie może nas od razu powalić. Fakt jest jednak faktem – będziemy musieli sport odbudować, tak jak ekonomię i finanse.

Czekacie na żużel… Wierzę, że sytuacja nie ulegnie dalszej komplikacji i w okolicach lata świat zacznie się budzić do życia. A czy speedway ożyje w tym roku? Wszystkie, najczarniejsze scenariusze biorę pod uwagę, choć sądzę, że byłoby pięknie, gdyby normalność zaczęła wracać latem, nieważne, czy wczesnym czy schyłkowym. Myślicie, że jeśli delikatne zielone światełko pojawi się, dla przykładu, dopiero w sierpniu, to nie zechcemy z tego skorzystać? To będzie wręcz racja stanu, by ruszyć z miejsca. By pobudzić co się da i stymulować. Okres od sierpnia do końca października, czy nawet początku listopada to przecież ponad trzy miesiące. To szmat czasu. Po prawdzie tyle trwa rokrocznie sezon narciarski, w tym czasie można zrobić wiele. Choć konsekwencje pandemii będą rozległe, a pechowców też kilku. Taki przykład – mianowicie inaczej boli kontuzja odniesiona na początku normalnego, półrocznego sezonu, a inaczej uraz, do którego doszło u progu ekstremalnie krótkich rozgrywek. W tym drugim przypadku zabawa się kończy. A zaczyna plajta. W zeszłym roku Woffinden miał czas na to, by wylizać rany i wrócić. W tym roku, przy krótszym, galopującym sezonie, czasu na naprawienie szkód nie będzie.

Teraz nie zaprzątam sobie jednak głowy ewentualnymi regulacjami, które miałyby uratować sezon, przeformatować rozgrywki i sprawić, by przystawały one do realiów nowego świata. Ale to oczywiste, że wyjdziemy z tej sytuacji poturbowani i na wielu płaszczyznach będzie trzeba się na nowo dogadać. W tej kwestii przewiduję silne turbulencje. Zwłaszcza że rozmawiać nie potrafimy. Nawet pan premier Tusk, stylizujący się na zawsze akuratną ostoję mądrości, błysnął twittem następującej treści po tym, jak się okazało, że większa część rządu może się za chwilę przewrócić: „Łatwiejszy i szybszy dostęp do testów dla ludzi władzy niż dla chorych i lekarzy to oblany test z przyzwoitości i demokracji.” Troszkę populizmu, szczypta demagogii, no i lepiej, żeby państwo istniało tylko teoretycznie. Jego również dopadła jakaś infekcja? Po co to?

O polityce i kościele rozmawiać racjonalnie nie potrafimy. W programach informacyjnych dwóch kluczowych mediów najważniejsza długo była przepychanka, czy oto kraj jest przygotowany na sytuację kryzysową czy też nie. Jakby to od rządzącej opcji politycznej zależało. I podobnie jest z Kościołem w Polsce, w którym najtrudniej było odwołać „imprezy masowe”. I którym, z drugiej strony, rządzą stereotypy. Bo czy ktoś, kto chodzi doń regularnie, musi być z miejsca postrzegany jako wyborca PiS-u? Czy nie można już chodzić do kościoła i mieć jednocześnie inne poglądy polityczne? Albo nie mieć ich wcale? I czy odwiedzanie tego miejsca, lub nie, musi być powodem do piętnowania? Do segregacji? Można też stać sobie pośrodku, iść swoją drogą i swoim tempem. Być wartościową jednostką, chodząc do kościoła, jak i nie chodząc. By to zrozumieć, wystarczy być normalnym. Ale to w polityce stan niemal nieosiągalny.

A w sporcie? Będzie trzeba się rozmówić i umówić na inne pieniądze. To nie będą łatwe rozmowy.

Na zachodzie ofiary zarazy są już liczone w tysiącach, mamy tam normalną regularną wojnę. Którą należy doprowadzić do końca, bo najgorszą rzeczą, zupełnie jak w sporcie, jest zlekceważenie przeciwnika. Dlatego tak oczekiwany przez nas wszystkich regres wirusa nie sprawi, że z miejsca odwołane zostaną wszelkie zakazy. Bo tu trzeba wygrać przez nokaut, nie przez nokdaun. Niemniej wierzę, że zbliżamy się do apogeum problemu, a nasza subordynacja oraz mądrość sprawią, iż zaczniemy rychło oddychać wiosną, jak co roku o tej porze. Zatem kiełbasy w górę, jak mawiał klasyk, bo zbyt nostalgicznie i smutno się robi. Koniec pandemii odtrąbię natomiast wtedy, gdy na twarzy ministra Szumowskiego zacznie się przebijać pierwszy, ledwo dostrzegalny uśmiech. Taki pewnie bardziej przypominający grymas twarzy, ale to jest właśnie ten znak, którego teraz wszyscy wypatrują.

WOJCIECH KOERBER