Po bandzie. Skończył pan studia? Tak, tak, oczywiście. Po drugim roku…

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Tai Woffinden już od dawna nie zarabia w lidze angielskiej, a teraz jeszcze uznał, że czas zawiesić podróże do Szwecji. By skupić się wyłącznie na lidze polskiej i cyklu Grand Prix. Za to Jason Doyle uwagę ma bardziej podzielną i zamierza się sfokusować, jakby modnie zauważył młody Drabik, na większej liczbie kierunków. Co lepsze?

Niezwykle robotny ten „Doyley”. Najpierw zapowiedział głośno, że pragnie wrócić na żużlowy dach świata, a później poznaliśmy sposób, w jaki chce się tam dostać. Mianowicie Australijczyk wybiera… startową metodę przygotowań. Liga Grand Prix to dziesięć kolejek. Kwalifikacje to dziesięć następnych dni jeździeckich. Albo prawie dziesięć, bo w żużlowym cyrku raz cię dopuszczą, innym razem niekoniecznie. Czego pojąć niepodobna, jak mawiał mój wykładowca od filozofii. Ktoś normalny z boku nie zrozumie. Powiedzcie Hamiltonowi, że dziś w kwalifikacjach nie pojedzie i jutro wystartuje z samej rufy.

Wracając do Jasona. Liga polska – 18 dni meczowych. To już blisko czterdzieści. Do tego regularne bitwy na ziemi szwedzkiej i brytyjskiej. Bo trzeba pamiętać, że gdy inni udawali się już wypoczynkowo w różne ciepłe destynacje, on wciąż łamał się wraz z motocyklem w Anglii. A po wszystkim przyznał jeszcze, że mistrzostwo Elite League ze Swindon Robins to jedno z pięciu najpiękniejszych przeżyć w jego sportowym życiorysie. Mistrz świata z 2017 roku jest też na tyle przezorny, że nie chce ryzykować pustych przebiegów. Stąd umowa w lidze duńskiej i zabezpieczenie tam kilku występów. A więc kiedy nie będzie Kangur częstochowskim Lwem, to pokaże się jako Tygrys z Holsted. Jason, żebyś nie powiedział w którymś momencie, że nie… wydojlisz. Choć wiemy, że żyć masz sporo, kilka na naszych oczach już wykorzystałeś.

No i która droga lepsza? Woffindenowa czy Doyle’owa? A może najlepsza zaczyna się w Kinicach pod Gorzowem? To ciekawe zjawisko w sporcie, ta umiejętność obrony tytułu. W cyklu Grand Prix dokonali tego jedynie Rickardsson i Pedersen, a do największych chciał dołączyć ostatnio Woffinden. I skończyło się tak, że z 43 odjechanych wyścigów w globalnych mistrzostwach wygrał ledwie cztery. Finałów – zero. Zmarzlik też był przez ostatni miesiąc celebrytą. I słusznie, jak mawia starochińskie porzekadło, w życiu musi być czas i na łowienie ryb, i na suszenie sieci. A więc na ciężką pracę, ale i porządny odpoczynek. Sęk w tym, by prawa celebryty porzucić w odpowiednim momencie na rzecz obowiązków zawodniczych. Mam prawo twierdzić, że Zmarzlikowi, zważywszy na naturę, nie sprawi to większego kłopotu.

Doyle przechodzi właśnie do Częstochowy, a w tamtejszym parku maszyn znajdzie personę, z którą można się wymienić doświadczeniami na temat tzw. startowej metody przygotowań. Sebastian Ułamek jest w tym względzie kozakiem jakich mało, w danym przedziale czasowym potrafił zaliczyć więcej imprez, niż ten okres liczył dni. Czy to Turniej o Złoty Ząb Toromistrza w Bułgarii, czy o Uśmiech Burmistrza w Rumunii, nie było dlań tematów tabu. I dlatego m.in. żużel taki piękny.

Tymczasem nieco mniej startów planuje Rafał Karczmarz. Z tego, co słychać, nie planuje ich w ogóle. Niektórzy przekonują, że to też element droczenia się o pieniądze, choć ja odnoszę wrażenie, że Rafałowi po prostu zrobiło się w tym sporcie niewygodnie. W zbyt dużym tłoku zaczął się czuć niekomfortowo, a wtedy żadne pieniądze nie są w stanie dodać ci animuszu. Nie i koniec. Czy Karczmarz rzeczywiście stracił do speedwaya całą pasję? Jeśli tak, nie wróci i pozostanie tę decyzję uszanować. To brutalny sport, o czym przypominamy sobie w obliczu ludzkich tragedii. Ale ten sport można również kochać z drugiej strony bandy.

Don King, ekscentryczny promotor boksu, a raczej biznesmen, mawiał, że kandydat na mistrza świata musi być przede wszystkim biedny. By mu się chciało zmieniać swój status. Ciekawa teoria. Zmarzlik jest jej zaprzeczeniem, a jednocześnie kilku kolegów jakby ją nieco potwierdzało…

Co poza tym? Kilka lat temu z Rybnika do Wrocławia przeszedł Milik. Później Fricke, a teraz jeszcze Bewley. I zrazu wygrał jakiś turniej na Antypodach. Widać, działa już klubowa suplementacja, dobierana przy pomocy naukowej myśli prof. Zatonia z wrocławskiej AWF… Mówcie, co chcecie, była to największa bombka listopadowego okienka transferowego. Pozostałe transfery dokonały się dużo wcześniej, choć wszyscy musimy udawać, że nic takiego nie miało miejsca. Myślicie, że Bewley zostanie wobec tego mistrzem świata juniorów? To specjalność wrocławskiego zakładu, wykuto już tam sześć złotych krążków (Protasiewicz 1996, Hampel 2003, Miśkowiak 2004, Janowski 2011, Drabik 2017 i 2019), a dwa kolejne były na wyciągnięcie ręki. Przed rokiem w Pardubicach zagapił się Drabik, którego zaskoczył Smektała, natomiast w 2001 roku w Peterborough koronę przymierzał już pewien reprezentant Kanady. Nazywał się Kris Słaboń i jeździł w barwach WTS-u. Podczas tej ostatecznej przymiarki, w ostatnim swoim wyścigu, złapał jednak kapcia i zamiast złota, miał dodatkowy, przegrany wyścig o brąz z Okoniewskim. A zwyciężył Kujawa, zapewne najbardziej sensacyjny champion w historii rozgrywek.

A czemu Piotr Świderski wziął ten osłabiony Rybnik? Zwyczajnie, musiał się jakoś dostać na tę karuzelę. To miejsce było akurat wolne – to usiadł. Spokojnie, głowy mu nie urwą, w zasadzie to ma… niezwykle komfortową sytuację. Co ugra, to jego. Każdy wygrany mecz w PGE Ekstralidze pójdzie na jego konto. A każda porażka specjalnie nie obciąży. Bo wszyscy się ich spodziewają.

Jedno Wam powiem – liga jak zwykle będzie ciekawa. Bo, to prawda, jest najlepsza na świecie. I pewnie żadna tabela sprawy nie pokpi. Choć już nie będziemy się mogli zachwycać herosami spod numerów 2 i 10. A pamiętam jak dziś pierwszą kolejkę minionego sezonu. Bjerre, grudziądzka dwójka w Lublinie, 14+1 w sześciu startach. Thomsen, gorzowska dwójka pod Jasną Górą, 13+2 w sześciu. Do tego jeszcze Miesiąc, lubelska dziesiątka, 9+1 u siebie. Można? Można. Co w szczycie sezonu po wielokroć udowadniał też Jakub Jamróg.

Ośmiozespołowa Ekstraliga to rozgrywki elitarne, lubimy je. Choć majstrować przy nich też uwielbiamy, tylko patrzeć jak spieprzymy sprawę KSM-em, wynalazkiem stojącym w sprzeczności z ideą sportu. To działanie w systemie „zbuduj i zburz”, uderzające w tych, którym coś się w życiu udało. No ale swoje już powiedziałem, nie chcę się powtarzać. A gdy wróci temat powiększenia ligi do dziesięciu ekip, to kolega mówi tak – najpierw jedźmy każdy z każdym, trzecia drużyna zostaje z brązem, a dwie najlepsze rozgrywają po wszystkim dwumecz finałowy. Jest sprawiedliwie, ciekawie i, co ważne, wszyscy mają w planach minimum 18 spotkań, nie 14. A do tego dwie drużyny spadają i dwie wchodzą, co pobudza też rywalizację na zapleczu. Dzięki temu układ nie jest – to ostatnio popularny argument – zabetonowany, a po awansie nie trzeba robić z założenia za czerwoną latarnię. No i zaplecze to, rzecz jasna, jedne rozgrywki powstałe z połączenia dwóch. Zatem sezon też nie trwa tam dwa i pół miesiąca. Nawet baraże nie są tu specjalnie potrzebne, zwłaszcza że przy rywalizacji siódmej ekipy ekstraligowej i trzeciej z niższej ligi umiejętności, teoretycznie rzecz biorąc, dość mocno już się mogą rozjeżdżać.

Nic to, czasy mamy takie, że bawimy się tymi cyferkami wszyscy jak leci. Ci od Grand Prix również, uznając, że jak ktoś podniesie z toru 21 oczek, to lepiej jednak będzie, gdy otrzyma ich, de facto, 20. A jeśli wywalczy punktów 18, to powinien ich dostać 14. Widać, nie wszyscy zajmują się w życiu tym, czym powinni. Najważniejsze jest jednak przekonanie o własnej wartości i pewność siebie. Jak w tym dowcipie, mianowicie pytają faceta na rozmowie kwalifikacyjnej o pracę, czy skończył studia, na co on, ze stoickim spokojem:

– Tak, tak, oczywiście. Po drugim roku…

WOJCIECH KOERBER