Po bandzie. Skończmy z głupotami, że prezesi muszą się dogadać

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Trochę się ostatnio posprzeczali prezesi klubów PGE Ekstraligi na wspólnym forum. Wiele do powiedzenia miał Andrzej Rusko, zarzucając konkurencyjnym promotorom, że postępują nieetycznie, chcąc przeciągnąć na swoją stronę Maksyma Drabika. Choć lepiej by było, gdyby w kwestii etyki w ogóle stanowiska nie zajmował.

Prezes WTS-u uważa, że próby zachęcenia zawodnika do zmiany barw klubowych są nieetyczne. No więc, po pierwsze, przestańmy wreszcie pieprzyć, że prezesi sami są sobie winni windowania kwot, bo nie potrafią się dogadać. Czy ktoś może wreszcie wyjaśnić, na czym to porozumienie miałoby polegać? Przecież to sport, rywalizacja. I tak jak zawodnicy nie umawiają się, kto przyjedzie pierwszy, a kto drugi, tak prezesi nie będą wspólnie ustalać, kto bierze numer jeden na rynku, a kto dwójkę. Bo to jasne, że każdy zechce jedynkę. A komu i jakim sposobem uda się jedynkę przekonać? Decyzja będzie już należeć do samego zainteresowanego, który swoje doświadczenie i swój rozum ma. A także jakieś preferencje.

Przestańmy się oszukiwać, że walka o zawodnika jest czymś naturalnym w każdym innym sporcie zawodowym, a tylko w żużlu procederem niecnym i nieetycznym. Zresztą świetnym przykładem, jak sądzę, jest świat futbolu, nie obcy przecież Andrzejowi Rusko. Czy ktokolwiek kiedyś napisał lub powiedział, że Real Madryt postępował nieetycznie względem Bayernu Monachium, bo starał się o względy Lewandowskiego? Nie, chciał tylko nadal być klubem możliwie najbardziej królewskim. Więc celował w króla strzelców. Latem Śląsk Wrocław stoczył podobną bitewkę z Legią o młodego Przemysława Płachetę. I, o dziwo, wygrał ten słabszy, ten biedniejszy. Bo czymś, być może m.in. wizją rozwoju i pewniejszym placem, chłopaka kupił. Zatem Andrzej Rusko, chcąc zachować w składzie Maksyma Drabika, też go musi jakoś przekonać. Niekoniecznie tylko wizją postępu, suplementacją z wrocławskiej AWF i dziką kartą na Grand Prix Polski. To po prostu prawo rynku i zwykła sportowa rywalizacja. Choć poza wszystkim uważam, że Maksym Drabik nigdzie się z Wrocławia nie ruszy.

Nie widzę nic zdrożnego w próbach pozyskiwania klasowych zawodników. I prezes WTS-u też nigdy nie widział, z jednym wszakże wyjątkiem – gdy to… jego zawodnika ktoś próbował pozyskać. Koledzy z innych miast szybko jednak zaripostowali, dla przykładu, pokazując esemesy z Wrocławia wysyłane do Dawida Lamparta. Gdy chodzi o długachną już „współpracę” z tarnowskim Mateuszem Cierniakiem, rozumiem, że względy etyczne kończą się na granicy PGE Ekstraligi? I w Nice 1. Lidze Żużlowej już nie obowiązują? Poza tym mam świadomość, że Drabika chcą inni zepsuć, tymczasem prezes WTS-u chce innym pomóc. Taka różnica. Szkoda też, że sternik wrocławskiego klubu nie pomyślał o etyce, gdy przed odsłonięciem krasnala upamiętniającego Tomasza Jędrzejaka dzwonił na policję i do departamentu prezydenta Wrocławia, by rozgonić… nielegalne zgromadzenie. Szkoda też, że trzy godziny przed skromną uroczystością ktoś poinformował gościa honorowego uroczystości, Armando Castagnę, że… została ona przeniesiona na trzy tygodnie wprzód. Trudno zrozumieć! A to tylko drobny wyimek najnowszej działalności. O odwołaniu meczu z truly.work Stalą Gorzów na podstawie optymistycznych prognoz pogody, za to kiepskich… prognoz lekarskich dotyczących kluczowego zawodnika już wszyscyśmy zapomnieli.

Ostatnio prezes mówił, że w sporcie musi obowiązywać zasada fair play. Tuż po tym, jak jego zawodnik dostał tzw. sraczki taktycznej i olał finał Srebrnego Kasku. Zresztą w klubie tak dalece rozwinęli poziom monitorowania podopiecznych, że już kilka dni wcześniej wiedzieli, iż zbliża się sraczka. Szczerze? Nie uważam, żeby to było jakieś wielkie przewinienie, zważywszy że – o czym wspominałem przed tygodniem – wrześniowa zbitka ważnych imprez dzień po dniu jest grubym nieporozumieniem. Całe szczęście, że z uwagi na 37. PKO Wrocław Maraton pierwszy mecz finałowy pozostało przełożyć z niedzieli na piątek. Taką decyzję co do finału SK w klubie podjęto i twierdzę, że z uwagi na wspomniany, irracjonalny kalendarz miało to swoje podstawy. Przy czym zwracam uwagę, że koledzy z Leszna podeszli do tematu w zupełnie inny sposób. Nie dość, że puścili do Grudziądza obu swoich zawodników, to jeszcze ci zawodnicy postanowili powalczyć, z sukcesami, o najwyższe cele. Wygrał sport. Gdyby i oni się wycofali, na liście startowej pozostałby głównie plankton…

A tor? Nie przeszkadzały mi wcześniej regulaminowe uchybienia, bo był szykowany świetnie. Sam w sobie jest szeroki i bezpieczny, ale i nawierzchnia sprzyjała widowiskom. Nie rwał się w tym sezonie, nie rozsypywał, nie skrywał kolein. I w ostatni piątek widowisko też nie było złe, jak niektórzy złorzeczą. Choć, to prawda, tym razem z wylewaniem wody przesadzono. A niektóre zalecenia jury zawodów zwyczajnie zignorowano. To właśnie praca jury, a także podejście gości sprawiły, że nie mieliśmy kolejnego finałowego skandalu i gniota. Słyszeliście, co Baron mówił do Byków na torze. Że „możemy jęczeć, płakać, ale tor został odebrany, dlatego trzeba spiąć poślady”. I takiej właśnie postawy brakowało mi często, o czym wspominałem, w postawie menedżera Falubazu Adama Skórnickiego, który zastawał tory o niebo bardziej przejezdne. Bo skoro tor został odebrany, to pozostaje się już tylko skupić na robocie i na celu. Jest taki stary dowcip o zatroskanej mamusi, która wysyła synka, pilota, na wojnę, instruując go w dobrej wierze: „Uważaj na siebie, synku, lataj nisko i powoli!”. Ale, jak wiecie, to nie są dobre i bezpieczne rady, przy całym szacunku dla mamusi. I to wieczne narzekanie nie wiadomo na co też nie jest optymalnym wyjściem.

Falubaz dostał w skórę pod Jasną Górą i nie wierzę już w odrobienie strat. Bo rywal w formie, a zielonogórzanie w rozsypce. Choć, oczywiście, nie takie cuda mają prawo zaistnieć w żużlu, o czym przekonała nas ostatnio rywalizacja Zooleszcz Polonii z Power Duck Iveston PSŻ-em Poznań. Bydgoszczanie wygrzebali się z jeszcze głębszej d… ziury i wcale nie doszukuję się tu sił nieczystych. Naprawdę sądzicie, że ci z Poznania zamierzali zapracować na tytuł frajerów roku? Niedowiarki zapomniały po prostu o jednym – że żużel to sport jedyny w swoim rodzaju. Że w żadnym innym własny obiekt nie potrafi odegrać tak wielkiej roli.

A finał? Zwróćcie uwagę, że na Olimpijskim aż czterech leszczynian pojechało grubo poniżej własnych ambicji i możliwości. To, rzecz jasna, Kurtz, Hampel, Pawlicki i Smektała. A mimo to goście wywieźli wygraną z tak ciężkiego i… grząskiego terenu. Rezultat 43:47 daje jednak podstawy, by oczekiwać pięknego zakończenia sezonu na Smoczyku. Zatem – niech wygra lepszy! Choć wolałbym się podpisać pod bardziej błyskotliwą puentą…

WOJCIECH KOERBER