Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Fajnie, że jesteśmy już po Bękarcie Narodów zwanym Speedway of Nations i możemy wrócić do… poważnego ścigania. Do rozgrywek ligowych i cyklu Grand Prix. Chociaż garść wniosków z pewnością w głowie siedzi. Pierwszy jest niezmienny, otóż Bartek Zmarzlik pokazał, że budowanie reprezentacji winno się zaczynać nie od tych, którzy najbardziej się lubią, lecz od tych, którzy są po prostu najszybsi.

Nie myślcie sobie, że zamierzam wyłącznie krytykować tę imprezę, a tym bardziej deprecjonować sukces Rosjan czy Polaków. Ci pierwsi latami świadkowali naszym pięknym wiktoriom przy biało-czerwonych, falujących trybunach. I też marzyli o podobnych doznaniach na swojej ziemi. Gdy grano im hymn, a wreszcie zagrano taki, jak należy, na twarzach Emila oraz Artioma malowało się poczucie spełnienia, a także ulgi po zameldowaniu, że zadanie zostało wykonane. Stąd niekłamana radość. Tak, to był dla nich piękny turniej! Z radości skakał też Tomasz Suskiewicz, menedżer Sajfutdinowa, co niektórym nie było w smak, dlatego przypomnę tylko, że poruszamy się w realiach sportu zawodowego. I że Suskiewicz związany jest z Emilem nie tylko zawodowo, ale też emocjonalnie od czasów, gdy Rosjanin, jako dzieciak jeszcze, pojawił się w Bydgoszczy i nawet zamieszkał u nowego podopiecznego. Niektórzy uznali tę radość za zbyt ekspresyjną czy może nawet ostentacyjną, podając też przy okazji casus Taia Woffindena, na którego sukces pracuje cały zastęp polskich mechaników.

Pamiętajcie! Już starożytni wiedzieli, że ibi patria, ubi bene, zatem tam ojczyzna, gdzie dobrze. Co nie przeszkadza nosić w sercu patriotyzmu i miłości do swojej prawdziwej ojczyzny! Być na jej kiwnięcie palcem w potrzebie. W tym jednak przypadku ci polscy pracownicy mają prawo czuć się cząstką wielkiego sportowego sukcesu zwanym mistrzostwem świata. A więc mają też prawo do okazywania zadowolenia po świetnie wykonanej pracy. Pewnie, że niektórych może razić rzucająca się w oczy radość, ale z drugiej strony? Gdyby chodzili smutni, mogliby zostać… posądzeni przez pracodawcę o sabotaż. Wierzcie mi, Vital Heynen też się ucieszy z wygranej Polaków nad Belgami, a Leo Beenhakker miałby wielką satysfakcję, gdyby Polską ograł Holandię. Podobnie jest z piłkarzami, którzy powstrzymują się przed okazywaniem ekstatycznych gestów triumfu po strzeleniu bramki byłemu klubowi. To w sumie ładne, nie mam nic przeciwko. Ale to też obłuda w najczystszej postaci, bo – wierzcie mi – satysfakcję czują w tym momencie podwójną. Najchętniej wykrzyczeliby wtedy całą swoją prawdę, dali upust dzikim emocjom, zwłaszcza gdy realia rozstania uznają za krzywdzące dla siebie. A udają, że im smutno. A więc dajmy się ludziom cieszyć, każdemu w taki sposób, na jaki ma ochotę.

A co do Polaków? Też odnieśli sukces, głównie dzięki Bartkowi Zmarzlikowi, dla którego przed rokiem zabrakło miejsca w reprezentacji, bo – jak tłumaczono – koledzy z kadry lepiej się czują w parze z innymi. Fajnie, że w tym roku decydujący się okazał argument sportowy, a nie towarzyski, bo w żużlu – takie moje spostrzeżenie – ważniejsza od koleżeństwa jest jednak prędkość. Nielsen i Gundersen też byli bardziej rywalami niż kumplami, a jednak pięć razy z kolei sięgnęli po tytuł MŚP. Dlaczego? Raz, bo byli profesjonalistami. Dwa, bo obaj zapierd… li, najprościej rzecz ujmując.

Zatem gratulacje dla kamandy rosyjskiej i polskiej. W fazie zasadniczej to nasi odnieśli podwójne zwycięstwo. Głównie dzięki temu, że tym, który „zamyka płoty” okazał się dla odmiany Patryk Dudek, stopując Sajfutdinowa. Dla jasności – w takich wyścigach, i w tak subtelny, wyrafinowany sposób, tylko frajerzy nie zamykają. A finał? Gospodarze nie pozostawili nam złudzeń. Obaj byli wtedy dopasowani i szybcy, a presja ich nie zjadła. Przekuli ją w sukces, dwukrotnie wybornie ruszając spod taśmy, choć po zatrzymaniu pierwszego podejścia mogli się czuć rozczarowani. Nie musi to jednak oznaczać, że nasi, zwłaszcza Zmarzlik, przegrali coś głową. I że generalnie ma z tym Bartosz problem, bo nie stanął jeszcze na najwyższym stopniu podium IMŚ. Nie dalej, jak kilka tygodni temu wygrał Grand Prix Słowenii. Że powinien już być mistrzem świata? Zwracam uwagę, że w cyklu IMŚ jeździ z numerem 95 na plecach. I że jest to rocznik tego młodego człowieka oraz wybitnego sportowca. Gollob na spełnienie marzeń musiał czekać do czterdziestki, de facto. I… na rozwód z małżonką, w myśl powiedzenia, że „baba z wozu, motorom lżej”. I co, też był słaby psychicznie? Ile to razy wygrywał nam Drużynowy Puchar Świata? O opinii Papy, że ma psychikę kosmonauty nie wspominam. Papa to papa, nie musi być obiektywny. Zresztą wiemy, że nie był, dostrzegając wroga za każdym rogiem.

Uważajcie, bo speedway bywa cholernie przewrotny. Najpierw widzieliśmy tegorocznego mistrza świata w Madsenie, a dziś już niewielu o nim pamięta i przymierza koronę do głowy Sajfutdinowa, fakt, że piekielnie mocnego. Ale już 3 sierpnia możemy mieć nowego faworyta. Np. Zmarzlika. Gość musi być mocny psychicznie, skoro spod płotu zakłada się odważnie na każdego, próbując wsadzić łokieć przed nos… Jak Doyle. A są tacy, którzy musieli korzystać z pomocy psychologa, by przełamać lęk przed czwartym polem i tego typu manewrami.

Aha, jeszcze jedno. Niekiedy znawcy tematu, czy nawet sami zawodnicy, narzekają, co taki rezerwowy ma zdziałać w PGE Ekstralidze, skoro szansę dostaje dopiero w połowie meczu. Gdy inni już spasowani, a on zielony. Skoro tak, to co miał zrobić w Togliatti ten biedny, początkujący Hjelmland, co załatwił Janowskiego? Grzał się całe zawody, wypuścili go na ostatni wyścig i na porwany już, dziurawy tor, którego nie znał. Zresztą, zwróćcie uwagę, że wystawili go na silnych Polaków, a nie na kelnerów. Znaczy, uznali Szwedzi, że zbyt mocno odstaje od konkurencji, by próbować Hjelmlandem odbierać punkty Niemcom czy Anglikom. Woleli oni wytoczyć na najsłabszych swoje najcięższe dzieła, a Hjelmlanda poświęcić w starciu z możnymi. Ma to sens, prawda? Wyszli po prostu z założenia, że ze Zmarzlikiem ten mocniejszy też by nie wygrał, a nie można tracić punktów ze słabymi. Hjelmland nie był gwarantem, że da radę maluczkim.

Krótko mówiąc – w mistrzostwach świata par winni jeździć najlepsi na świecie. A nie juniorzy, których umiejętności wykluczają z jakiejkolwiek rywalizacji w PGE Ekstralidze.

Zatem tzw. hejterzy mieli ostatnio pożywkę. Przy okazji, brakuje mi polskiego odpowiednika tego słowa, muszę też w końcu stworzyć portret psychologiczny hejtera, bo to ciekawy przekrój poprzeczny. Często są nimi ludzie z pozoru na poziomie, tylko że niedopieszczeni przez życie. Media również są celem ich zmasowanego ataku, a społecznościowe fanpejdże idealnym poletkiem do wyżycia się. No więc, słuchajcie, kochani hejterzy. To internet zniszczył i upodlił zawód dziennikarza. Obniżył poziom serwowanych usług. Wszelako zachęcam, by spróbować czasem wejść w czyjeś buty, wykonać trening wyobrażeniowy. I zastanowić się, jak to nadal funkcjonuje, skoro kiedyś trzeba było zapłacić każdego dnia za gazetę, a dziś każdego dnia odpalacie internet za darmo. Że wtedy musieliście się składać na pensję dla pismaków, a dziś już nie musicie. No, pomyślcie chwilę, co się zmieniło? To mianowicie, że wtedy dziennikarstwo było zawodem, a teraz jest głównie pasją. Niemającą wiele wspólnego ze źródłem utrzymania.

Problem jest złożony, bo z jednej strony młodzi dziennikarze chcieliby zarabiać godnie, nie prezentując jednocześnie solidnego rzemiosła. Ale z drugiej – opluwacie ich często niemiłosiernie i niezasłużenie. Dajcie szansę, dziś już nie ma czasu i możliwości, by miesiącami terminować w prawdziwej redakcji, przy doświadczonych, łysiejących redaktorach z przyprószonymi siwizną skrońmi. Dziś jest kurs mocno przyspieszony, na odległość. Jedni zostaną na swoim poziomie, ale ci bardziej robotni zrobią krok naprzód. Przebiją się. A więc, powtórzę, to internet upodlił ten zawód. Chcecie newsów, a gdy są, złorzeczycie. Bo nie umiecie czytać między wierszami, a czasem też ze zrozumieniem tekstu. Bo jeśli media piszą, że ktoś się kim interesuje, nie znaczy to jeszcze, że transfer się dokonał. Prawda? I, żeby była jasność, ma tu na myśli świat mediów generalnie, z konkurencją, nie obraz kończący się na czubku własnego nosa.

A my? Cieszymy się, że tworząc coś i mając rosnące błyskawicznie grono odbiorców, możemy też pomagać potrzebującym. Dzięki dobrym ludziom. I że jest u nas pole do dzielenia się własnym zdaniem, bez politycznych ograniczeń. Jeśli uznamy, że warto zamieścić gołą dupę Lindgrena, to zamieścimy. A jeśli komuś się nie spodoba, najlepiej po prostu nie patrzeć. Choć wiem, że zerkniecie wszyscy. Pamiętacie, drodzy hejterzy, co przekazał swego czasu trener Smuda niezadowolonym kibicom Legii, gdy był jej opiekunem? Otóż prostolinijny i nerwowy Franz powiedział tak: „Jak się wam nie podoba na Legii, to wypier… ać na Polonię.” A więc, taka moja prośba, jeśli się komuś nie podoba u nas, to nie bluźnić regularnie, lecz udać się na wycieczkę w inne rejony internetu. Choć widzę, że odejść niełatwo.

Zatem krytykujcie, wytykajcie błędy, ale nie opluwajcie. A jeśli coś Wam się spodoba, możecie nawet zostawić po sobie pozytywny ślad. Dla wielu może się on okazać najcenniejszą zapłatą…

WOJCIECH KOERBER

2 komentarze on Po bandzie. Portret psychologiczny hejtera
    Karol
    25 Jul 2019
     9:03am

    Panie Wojtku, zawsze szanowałem Pana za rzeczowe i przemyślane artykuły. Bez zbędnego jadu i negatywnych emocji, które aż wylewają się z artykułów głównego konkurenta. Dobrze, że są jeszcze miejsca w internecie gdzie można znaleźć takie teksty.

Skomentuj

2 komentarze on Po bandzie. Portret psychologiczny hejtera
    Karol
    25 Jul 2019
     9:03am

    Panie Wojtku, zawsze szanowałem Pana za rzeczowe i przemyślane artykuły. Bez zbędnego jadu i negatywnych emocji, które aż wylewają się z artykułów głównego konkurenta. Dobrze, że są jeszcze miejsca w internecie gdzie można znaleźć takie teksty.

Skomentuj