Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Andrzej Witkowski, przewodniczący Rady Nadzorczej PGE Ekstraligi, skarbnik PKOl-u, honorowy prezes PZM, wcześniej prezes przez zasiedzenie (1989-2017), uznał, że regulaminy rządzące polskim, a tym samym światowym speedwayem są nie dość rozbudowane. I trzeba coś z tym zrobić. Prezes nie chce już patrzeć na tak wybitnych sportowców jak Hancock, Holta czy Protasiewicz.

Andrzej Witkowski zapowiedział na łamach Przeglądu Sportowego, że od nowego sezonu PGE Ekstraligi chciałby wprowadzić dla zawodników górny limit wieku na poziomie 45 lat. Jak twierdzi, wpuszczanie na tor starszych kierowców to antyreklama żużla. – Gdy w MKOl-u powiedziałem, że Greg Hancock wywalczył ostatnio żużlowe mistrzostwo świata po 19 latach od pierwszego swojego triumfu, większość działaczy złapała się za głowy. Takich rzeczy nie spotyka się nawet w brydżu czy strzelectwie! To bardzo źle świadczy o naszej dyscyplinie. Przecież ten sport powinien kojarzyć się z młodością i odwagą, a nie starszymi panami, którzy od kilkunastu lat wygrywają większość zawodów – tłumaczy Witkowski.

Czytam i łapię się za głowę. Zupełnie jak ci działacze MKOl-u, których reakcję – taki mój wniosek – prezes mógł odczytać opacznie. Panie Andrzeju, idę o zakład, że ci działacze, ci smakosze życia lubiący stąpać po czerwonych dywanach z czerwonym winem w dłoni, znaleźli się zwyczajnie pod niesamowitym wrażeniem sportowego wyczynu. Przepięknej historii człowieka, który wynalazł swoją ambrozję i stał się postacią o cechach nadprzyrodzonych. A przy okazji motywacją dla wielu zapuszczonych rówieśników, którzy chcieliby coś ze swoim życiem zrobić, tylko… nie bardzo im się chce. Bo nikt im nie powiedział, że nie jest za późno, tymczasem taki Hancock mówi czynami. Abstrahując od tego, ile jest warte jego słowo, a uśmiech jak bardzo wyuczony.

A więc prezes nie ma już ochoty patrzeć na Hancocka, który w elitarnym cyklu Grand Prix utrzymał się dzięki postawie na czarnym torze, nie przy zielonym stoliku. Nie chce już oglądać ułańskich szarż nie najmłodszych, lecz niezwykle odważnych Holty i Protasiewicza (w styczniu skończy przecież 45 lat), który trzykrotnie wjeżdżał do wielkich finałów Grand Prix i trzykrotnie kończył je obok pudła. Zatem wciąż ma swoje skryte marzenia. I ma do nich prawo, prawda? Dodam, że gdyby nie pechowy uraz, pomysł prezesa Witkowskiego zostałby również wymierzony w samego Tomasza Golloba. W Golloba, który wielokrotnie powtarzał, że marzy mu się ściganie do pięćdziesiątki. Który po 45. roku życia odpalał nam na torze fajerwerki uznawane później za wyścigi sezonu. Byłaby to taka forma podziękowania za całokształt dokonań. Relegowanie do Rawicza lub Krosna – przy całym szacunku dla obu ośrodków.

Być może pan Witkowski uznał, że dyscyplina ma się świetnie, zatem należy wypluć kilku zaniżających poziom dinozaurów. A ja będę pana prezesa, niezwykle doświadczonego i zasłużonego działacza, bronił. Bo zawsze uważałem, że ludzie, którzy zjedli na sporcie zęby, widzą więcej i z ich wiedzy należy korzystać. Że tzw. leśne dziadki nie są po to, jak chce wielu, by zamieść je na osobną stertę. Różnimy się po to, również wiekiem, by się uzupełniać, nie zwalczać. I żeby była jasność – sam się często dziwię żużlowcom po czterdziestce, że wciąż szukają guza, skoro swój poziom sportowy znacznie obniżyli. Zwyczajnie się o nich martwię i nie dostrzegam sensu w kontynuowaniu tej niebezpiecznej gry. O Golloba również nie byłem spokojny, gdy stał się gladiatorem jednego tylko toru – domowego. Miał jednak prawo osobiście decydować o swoim losie. I nawet nie dlatego, że zasłużył sobie jak nikt inny. Każdy ma do tego prawo. Tym bardziej, że każdego przecież weryfikuje rynek. A najsłabszych odrzuca. Proste.

Co do tych strzelców i brydżystów, to – przepraszam – zwyczajnie rozmija się prezes, działacz ruchu olimpijskiego, z prawdą. Za grosz nie ma szacunku do faktów. Oscar Swahn. Coś Wam mówi to nazwisko? Nie? Szwedzki strzelec, patrząc na listę sukcesów, bez wątpienia wyborowy. Przede wszystkim to najstarszy medalista olimpijski w historii. W 1908 roku w Londynie, licząc sobie 61 wiosen, wystrzelał dwa złota i brąz. Cztery lata później w Sztokholmie dorzucił złoto i brąz. Wreszcie w 1920 roku w Antwerpii, mając lat 73 i długą siwą brodę sięgającą niemal pasa, pożegnał się z igrzyskami srebrnym krążkiem. Z życiem pożegnał się siedem lat później, lecz nie w tym rzecz. Mianowicie wspomniany ostatni krążek Swahn zdobył w konkurencji drużynowego strzelania do sylwetki jelenia. Nie ma już takiej w programie igrzysk, a szkoda. Bo paru jeleni by się znalazło.

W marcu 90. urodziny obchodził Józef Zapędzki, nasz dwukrotny mistrz olimpijski w strzelectwie. Piękna historia. Postać tyleż wybitna, co nieodgadniona. Trenować zaczął w wieku 28 lat i nie była to decyzja spóźniona, lecz trafiona. Strzał w dziesiątkę. To on pokazał ludziom, że warto mieć marzenia. Że i ty możesz zostać mistrzem olimpijskim! 

Gdy służył w zielonym garnizonie w Gubinie, zaproszono go do Sławy Śląskiej na mistrzostwa Ligi Przyjaciół Żołnierza. Pojechał, co mu tam. I… ten naturszczyk zajął drugie miejsce, rozdzielając braci Józefa i Ryszarda Sadurskich, ówczesnych kadrowiczów. Nie można było tak sprawy zostawić. – Janek Pietrzak, pasjonat strzelectwa i ówczesny wicedyrektor fabryki dywanów w Żarach, zaczął się zastanawiać, co ze mną zrobić. Kapitan z Gubina nie podzielał jego optymizmu: „Eee, on pali i pije”. Pietrzak nie dawał jednak za wygraną: „A gdyby tak z nim pogadać? Sadurskich rozdzielił, musi kopyto mieć”. On wierzył w człowieka. Wziął mnie na spacer wokół jeziora i ładnie opowiadał. Paliłem wtedy trzy paczki dziennie, ale powiedziałem, że rzucę. „A co z wódką? ” – pytał. Powiedziałem, że też rzucę. Postawiłem pół litra na stół i rzekłem, że to ostatnia. Że nie będzie już wódzi do buzi. I tak zrobiłem. Oczywiście, okazyjnie gdzieś się tam jeszcze dziób moczyło, ale tylko symbolicznie – zapewniał mnie Zapędzki, gdy go odwiedziłem w Łazach na Śląsku, gdzie do dziś stacjonuje.

Wyjaśnijmy, że alkohol znajdował się wówczas na strzeleckim indeksie specyfików zakazanych. Jako doping. – Wielu po nim strzelało. Pamiętam Rumuna na mistrzostwach świata w Wiesbaden, co sędziego odpychał. Wszystko, co jednak ja robię, musi być piękne i czyste. Niespartaczone – dodawał romantycznie. Takie też były początki treningu. Romantyczne. – Najpierw miałem tylko tetetkę, co faszyzm rozgromiła. Później dopiero dostałem szwajcarskiego wyczynowca. O godz. 22, 23, po służbie, zaczynałem trenować na sucho. Do 1 w nocy. Nie było dnia, żebym dwóch godzin na to nie poświęcił – zapewniał.

Optymalnych szkoleniowych rozwiązań poszukiwał samotnie, trenerskich nazwisk nie wymienia. – Nie wiem, jak ćwiczyli inni. Wiem, jak ja ćwiczyłem – uśmiechał się. Nie uznawał np. ciężkiego treningu fizycznego: – To jak z instrumentem. Amplituda drgań na cienkiej strunie jest duża. Gdy struna mocno napięta, tych drgań mamy sporo. Gdy zatem jesteś za bardzo sztywny, mięśnie będą drgały, a pistolet latał – tłumaczył. Eksperymentów czynił masę. Prawą ręką strzelał, lewą trzymał w kieszeni z sekundomierzem. Dzięki temu doszedł do wniosku, że optymalne skupienie przychodzi między 5 a 7 sekundą. Że wtedy o dziesiątki najłatwiej.

Pierwszy olimpijski występ, w Tokio, zakończył się 25. miejscem. – Przestarzałego gnata miałem. No i frycowe też trzeba było zapłacić – konstatował. W Meksyku (1968), gdy liczył już sobie 39 wiosen, ustrzelił pierwsze olimpijskie złoto. Pierwsze też w historii polskiego strzelectwa. O mały włos, a na podium by jednak nie stanął. – Grupa działaczy PKOl-u miała chyba ważniejsze rzeczy na głowie i nie było czym dojechać na dekorację. Zatrzymaliśmy jakąś ciężarówkę z farbami i, jadąc w kucki na pace, dotarliśmy do celu. Szczęśliwie zmieniono program ceremonii, więc zdążyłem na czas – wspominał.

Praca uczyniła również z niego mistrza w 1972 roku w Monachium. I to w historycznym dla Polski dniu, 1 września. – To pamiętna chwila, gdy właśnie wtedy Bundeswehra grała mi Mazurka Dąbrowskiego – wspominał mistrz, który poświęcił tamten krążek swemu ojcu Janowi, zamordowanemu w czasie wojny w pobliskim Dachau. Złota seria miała być kontynuowana w Montrealu. I tym razem człowiek nie zawiódł, lecz złośliwe okazały się rzeczy martwe. 47-letni już wtedy Zapędzki trafił na wadliwą partię niemieckiej amunicji. – Każda taka partia, po 80 tysięcy naboi, trafia na balistykę. No i każda ma swoją prędkość początkową, gdy pocisk opuszcza lufę. W fabryce popsuł się automat i do niektórych łusek nie ładował prochu lub ładował go bardzo mało – objaśniał Zapędzki. I właśnie tę trefną partię, tańszą od reszty, zakupił mu jeden z polskich działaczy. Pierwszego dnia rywalizacji zacięcia broni pozbawiły strzelca medalu. – Nie mówię, że złotego. Klaar z NRD miał tam dzień konia. Ale medal byłby na pewno – przekonywał. Dodajmy tylko, że nazajutrz – po zmianie amunicji – reprezentant Śląska Wrocław uzyskał 299 na 300 możliwych punktów. Na otarcie łez. Cztery lata później w Moskwie też strzelał. Miał 51 lat.

Myślicie, że przywołuję przedpotopowe historyjki z brodą jak u Swahna? To odsyłam na ostatnie igrzyska w Rio de Janeiro. 50-letni Fehaid Aldeehani z Kuwejtu został tam mistrzem olimpijskim w trapie podwójnym. Na igrzyskach, Panie Andrzeju, startował od 1992 roku (Barcelona), lecz zajął wówczas dość odległe, 29. miejsce. Cztery lata później w Atlancie sięgnął już jednak po brąz. Został pierwszym medalistą olimpijskim z Kuwejtu, by po dwunastu latach znów stanąć na podium w Londynie, a po szesnastu w Rio de Janeiro. Na najwyższym stopniu (widać, musiał do tego dojrzeć). Ale siara, Panie Andrzeju! Prawie jak z tym Hancockiem.

Podobnie urzekających historii zna sport całe mnóstwo. O… „słabości” boksu, dla przykładu, świadczą wyczyny Bernarda Hopkinsa, który tytuły mistrza świata najznamienitszych organizacji, z WBC włącznie, zdobywał po 45. roku życia. A w 50. roku swojego istnienia mistrzowskie tytuły zunifikował. Na szkodę skoków narciarskich działa z kolei Noriaki Kasai, którego osiągnięcia są chyba dość powszechnie znane. A że obecne czasy nie wykluczają romantyzmu w sporcie, udowodniła w Pjongczangu Czeszka Ester Ledecka, że tak powiem, z zawodu snowboardzista, która po złoto sięgnęła też w alpejskim supergigancie. Czy to znaczy, że obnażyła poziom konkurencji? A może pokazała swoją wielkość?

I na koniec. Otóż przypomniał mi się pewien dowcip, może niespecjalnie wykwintny, niemniej życiowy bardzo. Wiecie, jaka jest najboleśniejsza operacja na świecie? Odcinanie własnej dupy od stołka.

Naprawdę nie jest łatwo żegnać się ze swoją dotychczasową pozycją i działalnością. Zwłaszcza gdy przynosi ona radość, a przy okazji też inne profity. To chyba nic złego. Prawda, Panie Andrzeju? A gdy chodzi o wprowadzenie limitu dwóch kadencji dla szefów polskich związków sportowych, też jestem przeciw. Po co zmieniać na gorsze coś, co akurat funkcjonuje sprawnie? I tak też funkcjonuje PGE Ekstraliga, rzeczywiście najlepsza żużlowa liga świata. W czym również Pana zasługa.

WOJCIECH KOERBER

P.S. Kiedyś w mistrzostwach świata par ścigali się sami najlepsi. Mistrzowie. A dziś w Speedway of Nations muszą się też ścigać juniorzy, ledwo siedzący na motocyklu. I dlatego właśnie to już nie są mistrzostwa świata…

One Thought on Po bandzie. Panie Prezesie Witkowski. Apeluję o szacunek dla faktów!
    OneLove
    12 Apr 2019
     9:37am

    Tylko ze taki „ dinozaur” 45 letni potrafi 5-6 razy w ciągu tygodnia przychodzić na treningi a 26-30 latek 3-4 i kondycyjne nie jest wstanie dorównać naszej jeżdżącej „skamielinie „ ale
    Co ja mogę wiedzieć przecież to pan robił research i wie jak to wyglada .

Skomentuj

One Thought on Po bandzie. Panie Prezesie Witkowski. Apeluję o szacunek dla faktów!
    OneLove
    12 Apr 2019
     9:37am

    Tylko ze taki „ dinozaur” 45 letni potrafi 5-6 razy w ciągu tygodnia przychodzić na treningi a 26-30 latek 3-4 i kondycyjne nie jest wstanie dorównać naszej jeżdżącej „skamielinie „ ale
    Co ja mogę wiedzieć przecież to pan robił research i wie jak to wyglada .

Skomentuj