Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Karl Malone, John Stockton, Patrick Ewing, Charles Barkley… – wielkich postaci NBA bez mistrzowskiego pierścienia nie brakuje. Te cztery nazwiska to tylko krótki wypis z listy, wyciąg z mojej dziecięcej fascynacji najwspanialszą ligą świata, gdy sam jeszcze, w barwach Śląska Wrocław, miałem koszykarskie marzenia. Dziś najwspanialsza jest ponoć PGE Ekstraliga. I tu również nie brak poszukiwaczy zaginionego pierścienia.

A więc pod koszem kariery nie zrobiłem. I co wtedy pozostaje zrobić ze swoim życiem pasjonatowi sportu? Chwycić za pióro, zostać dziennikarzem. No to chwyciłem. Niełatwy kawałek chleba, kiepska punktówka… Tzn. wierszówka. Raz się pisało na wierszówce, innym razem na tzw. ryczałcie, stałej gaży bez względu na liczbę i jakość wyprodukowanych tekstów. Jako szef działu sportu Gazety Wrocławskiej miałem do czynienia z oboma systemami. I co? I żaden nie jest idealny, jak system demokratyczny, który – co powszechnie wiadomo – ma wiele wad, lecz przy okazji tę zaletę, że lepszego nikt nie wymyślił. A więc przy wierszówce i rozdzielaniu roboty pracownicy potrafili mnie zapytać z wyrzutem – „a dlaczego nie ja?!” Natomiast przy ryczałcie pytanie brzmiało inaczej – „a dlaczego ja?!”.

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I w żużlu jest podobnie, tzn. liczy się to, czy siedzisz w siodle, czy może na ławce rezerwowych. Lub na szpitalnym łóżku. Otóż wiecie, gdzie jest najwięcej sportu w sporcie? W cyklu Grand Prix. Bo pchają się tam ci, którzy przechowują w głowach osobiste ambicje. Którzy mają odwagę iść na wojnę i ryzykować zdrowiem w imię nakarmienia własnego ego. Którzy nie szukają tam spełnienia finansowego, lecz sportowego. Natomiast przekleństwem jest ta fascynująca liga, a dokładniej rzecz biorąc – niedoskonały system nagradzania. To nie rezerwowi są w żużlu problemem, lecz ten system właśnie, kompletnie nieprzystający do sportu, bo zapożyczony z rynku zwykłej pracy. Piłkarz, siatkarz czy koszykarz wie, ile mniej więcej zarobi w miesiącu, bez względu na jakość i czas pracy. Czy gra, czy siedzi, pieniądz kontraktowy się należy. A żużlowiec? Mimo ważnej umowy niczego nie jest pewien. Bo jeśli zostanie z tego siodełka wysadzony, nie zarobi nic. Mając na utrzymaniu team. Zdaje się, że latem zeszłego roku mechanik Damiana Dróżdża, były żużlowiec, został zmuszony sprzedać swój ostatni, pamiątkowy motocykl. By mieć na życie.

Czy system zarabiania we wspomnianych grach zespołowych da się przenieść do żużlowego świata? Niełatwy temat. Bo żaden system nie będzie nigdy doskonały w tym sensie, że sprawiedliwy dla wszystkich. Dlaczego m.in. nie jestem zwolennikiem KSM-u? Bo sezon sezonowi nierówny. Bo tegoroczna wartość zawodnika nie musi oddawać jego siły w kolejnych rozgrywkach. I podobnie jest z poborami – na to, co zarobisz za rok, w dużej mierze pracujesz już dziś.

W siatkówce czy koszykówce też się zdobywa punkty. Ale zawodnikom nikt za punkty tam nie płaci. Bo zespół przestałby być zespołem – proste. Speedway, nawet w wydaniu drużynowym, pozostaje jednak sportem wybitnie indywidualnym, tutaj zależność jednego członka ekipy od drugiego rzeczywiście jest niewielka. I nie zmieni nawet tego godna podkreślenia postawa Maćka Janowskiego, który w poprzednim sezonie pomógł zarobić parę groszy więcej Vaszkowi Milikowi. Pardon, pomógł zdobyć swojej drużynie kilka punktów więcej.

Taki, a nie inny sposób zarabiania w żużlu to także większa presja, o której tyle się mówi. A kontuzje? Piłkarzom czy koszykarzom również się zdarzają. Ale pieniądze co miesiąc wpływają. Żużel to, de facto, milionerzy i biedacy. Aby zmienić zasady gry, ci najlepsi musieliby nieco spuścić z tonu, by skrawki budżetowego tortu móc zachować dla rezerwowych i maluczkich. Tyle że z maluczkimi nikt się nie liczy. I w życiu, i w sporcie.

Poza tym żużel w Polsce to, istotnie, stan umysłu. Jakiś czas temu kolega – jeden z tych mechaników, którzy woleli się przerzucić na jazdę tirami w „jukeju” – zapytał mnie, ile dostają za punkt siatkarze czy koszykarze, czym bardzo mnie rozbawił. Ale zostawmy już liczenie pieniędzy przed startem najwspanialszej ligi świata. Wróćmy do liczenia tytułów. Lub ich braku. Bo też mamy na torach swoich Stocktonów, Ewingów, Barkleyów czy Malone’ów. Pamiętacie? Ten ostatni, jako jazzman, szarpnął się na trzy tytuły wicemistrzowskie, by u schyłku kariery, w poszukiwaniu korony, zasilić Lakers. Marzenie pozostało jednak marzeniem. Odpowiednikami wyżej wymienionych są choćby Świst, Woffinden i Doyle, po prawdzie, bardziej zainteresowani złotymi krążkami IMŚ. Co nie jest z mojej strony zarzutem, lecz stwierdzeniem wysokich sportowych aspiracji. No bo co będą kiedyś wspominać, nie mając już większej styczności z odległą Polską? No jasne, że tytuły globalnych championów. Gdyby mogli, za taki jeden oddaliby zapewne 15 tytułów DMP. Co nie znaczy, że w naszym kraju nie podoba im się nic poza zarobkami. Otóż Doyle całkiem niedawno spędził kilka pięknych dni w uroczym Krakowie, w którym jest z małżonką zakochany.

A kto tych tytułów DMP ma na pęczki? Najwięcej Stanisław Tkocz – 11. Za to z wciąż jeżdżących zawodników Piotr Protasiewicz – osiem. Bracia Gollobowie uzbierali po siedem, a po sześć Jarosław Hampel i Janusz Kołodziej (w różnych barwach) oraz Roman Jankowski – wszystkie jako Byk. I na własnej piersi wychował sobie Jankes parę „niewdzięczników”, uczniaków, którzy chcieliby przerosnąć mistrza. Otóż Bartosz Smektała i Dominik Kubera, te smyki, mają już po trzy tytuły na koncie, a ja zwracam uwagę na tego drugiego. Mianowicie jesienią 2020 roku, gdy będzie opuszczał młodzieżową kategorię, może to czynić z pięcioma złotkami na koncie. Niezły dzieciak, prawda? Pamiętacie, że jako 16-latek, w 2015 roku, trzymał leszczynianom wynik rewanżowego meczu finałowego z Betard Spartą? W pierwszej fazie zawodów tylko on wygrywał gospodarzom biegi.

Ja zawsze się upieram, że w walce o medale DMP najważniejszym języczkiem u wagi są juniorzy. Bez nich się nie da. Wiecie, ile koron przymierzył Falubaz z Dudkiem juniorem? Trzy! W 2009 roku, 2011 i 2013. A było jeszcze srebro. Do historii ma też szansę przejść Piotr Baron – jako ten, który hat-tricka ustrzelił i jako zawodnik (1993-95, WTS), i jako menago. Choć historia drużynowych mistrzostw Polski na żużlu zna jednak nie takie dominacje, otóż rybniczanie byli swego czasu niepokonani przez siedem kolejnych sezonów (1962-68). Zmieniała się tylko ich nazwa – z Górnika na ROW – lecz nie miejsce na koniec sezonu. Wspomniany wrocławski
hat-trick był ostatnim takim w rozrywkach. Ale, ale! Nie można zapomnieć, że bydgoska Polonia przebiłaby zapewne ten wynik, gdyby nie pamiętny finał Złotego Kasku z 1999 roku. Imprezę rozgrywano już po pierwszym meczu półfinałowym fazy play-off, w którym wrocławianie ulegli u siebie bydgoszczanom, triumfatorom rundy zasadniczej, 40:50. W rewanżu kontuzjowanych Tomasza Golloba i Piotra Protasiewicza musieli jednak zastąpić młodzi Umiński oraz Robacki, co skończyło się odrobieniem przez wrocławian strat z nawiązką. Goście wygrali 53:36, torując sobie drogę do wielkiego finału z Ludwik-Polonią Piła. To nie był najsilniej obsadzony finał w historii rozgrywek, a koniec końców posprzątali w nim pilanie. Nie tylko wspomnianym Ludwikiem – tytularnym płynem do mycia naczyń, ale też kończącym karierę Nielsenem, Dobruckim, Hampelem czy Jackiem Gollobem. Doświadczeni przez los bydgoszczanie skończyli natomiast za podium, a tytuły zdobywali przecież w sezonach 1997-98 i 2000. Zatem gdyby nie wrocławska kraksa, nie schodziliby zapewne z najwyższego stopnia podium przez cztery kolejne lata. Gdyby…

Ale wystarczy już historii. Do jutra wytrzymacie?

WOJCIECH KOERBER