PO BANDZIE. Nauki Cieślaka, konkurencja i marketing szeptany

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Nie da się ukryć, że żyjemy w czasach wszechobecnej specjalizacji, co na przykładzie żużlowców widać najlepiej. Kiedyś zajmowali się sami sobą i jeździli klubowym autokarem, a dziś pakują nierzadko do własnego busa cały pułk: menedżera, psychologa, fizjoterapeutę, dietetyka (albo chociaż plastikowe pudełko od niego), o mechanikach nie wspominając. Tak, mamy czasy wąskiej specjalizacji. Człowiek wie coraz więcej i więcej o bardzo wąskiej dziedzinie życia, aż w końcu się okazuje, że wie już wszystko o niczym…

Ci, którzy mają przynajmniej trójkę z przodu, tęsknią też jednak za czasami bardziej romantycznymi. Ja mam nawet czwórkę, co głównie odczuwam wtedy, gdy muszę wypełnić jakieś dane osobiste w systemie komputerowym, z datą urodzenia włącznie. No więc klikam w to okienko ze wszystkimi latami i muszę scrollować, scrollować, scrollować, scrollować…, jakby powiedziała młodzież. Czyli, posuwać się na sam dół niemalże, by dopaść i zaznaczyć przypisany mi rocznik. Małżonka ma wtedy niezły ubaw, bo u niej scrollowanie trwa znacznie krócej.   

A więc jako człowiek z pewnym już życiowym doświadczeniem uważam się za poszukiwacza w sporcie postaw z jednej strony pięknych i romantycznych właśnie, a z drugiej haniebnych. Te drugie również są zjawiskami wartymi uwagi, zastanowienia, rozłożenia na czynniki pierwsze. Gdy jednak o to piękno sportu chodzi, od razu mam na myśli jedno nazwisko – Ester Ledecka. Rok temu na igrzyskach w Pjongczangu, w tych czasach rzekomo wszechobecnej specjalizacji, rozdała karty w dwóch, de facto, różnych dyscyplinach: nie tylko w snowboardzie, lecz i w narciarstwie alpejskim (supergigant). Można?  

Generalnie jednak staramy się dążyć do doskonałości na bardzo wąskich odcinkach działalności. Takie czasy. To, że o mistrzostwie decydują detale, dość obrazowo objaśnił swego czasu Marek Cieślak na łamach „Pół wieku na czarno”: „Laik stwierdzi, że żużel to tylko ściganie się w kółko. A ja mu odpowiem tak: człowieku, ty z tego kółka musisz zrobić jak najdłuższe proste! Bo jeśli ty, na jednym łuku, przejedziesz w ślizgu 50 metrów, a twój przeciwnik 40, to znaczy, że prostym motocyklem, szybciej, przejedzie on 10 metrów więcej. A jeśli tych wiraży jest osiem i na każdym rywal zaoszczędzi 10 metrów, znaczy to, że w sumie pokonał prostym motocyklem 80 metrów więcej niż ty. To z kolei daje na mecie jakieś 20–30 metrów przewagi. Są artyści, którzy potrafią to zrozumieć, a przede wszystkim opanować.”

Jakie to proste, prawda? Wystarczy się składać później i szybciej też prostować motocykl, a najlepiej… nie składać się w ogóle. Chociaż im zawodnik starszy, tym składa się szybciej. Po prostu priorytety się w życiu zmieniają. Jak, dla przykładu, u Crumpa w końcówce kariery.   

A świeża krew? Okres mamy taki, że bawimy się i wskazujemy tych, co według nas wystrzelą wreszcie z formą. I każdy ma swoich faworytów. A to Fricke ozłocony, a to Bogdanowicz czy jeszcze ktoś inny. Ja wierzę, że Lublinowi przysłuży się Michelsen, natomiast Zielonej Górze – Tonder. Pamiętam, co ten młody chłopak wyczyniał rok temu w Grudziądzu, para musiała mu uchodzić uszami, tak bardzo się gotował. Niemniej potrafi on jeździć miękko i ładnie dla oka, mam prawo wierzyć, że nadchodzi jego czas. Właśnie czytałem, że nie zaniedbuje również zajęć akrobatycznych. Też dobrze…    

Chociaż jeśli o młodzież chodzi, nie tylko tę żużlową, zauważam, że media społecznościowe niektórym mocno namieszały w głowach. Otóż zaczęli oni twierdzić, że nie muszą już pracować na swój sukces i na to, by ktoś o nich napisał. Bo teraz mogą napisać o sobie sami – na facebooku. I każdego kolejnego dnia dodawać nową porcję zdjęć, by nie dać umrzeć swojej legendzie. Ja ich nazywam bohaterami własnej opowieści. Tych, którzy najpierw zakładają swój fanpage, a dopiero później się zastanawiają, cóż tam mogą wrzucić, czym tę stronkę zapełnić. Osobiście polecałbym odwrócić kolejność, tzn. najpierw na jakiś sukces zapracować, najpierw coś osiągnąć, a później dopiero to opakowywać i sprzedawać. Choć marketingowcy mają pewnie inne zdanie na ten temat.

A my, choć mamy dopiero miesiąc, to swój profil na facebooku również. Miło, że nas czytacie. Znajomy donosi, że nawet na konkurencyjnym portalu pojawiają się często komentarze, iż warto zerknąć na po-bandzie.com.pl, bo tam ciekawie. Tylko że po jakiejś minucie te komentarze… znikają. Znaczy, konkurencja mocno stoi na nogach, ma etat cenzora-kasowacza. Czy my również stworzymy takie miejsce pracy? Nie, nie musimy.

A poza tym praca, praca, praca…

Ja chyba nawet wiem, jak się takie zostawianie komentarzy w sieci nazywa. Otóż, gdy pomagałem organizować we Wrocławiu The World Games 2017, przebywałem pośród wielu marketingowców. I łykałem wtedy to ich słownictwo, żeby wiedzieć, o czym w ogóle mówią. Wtedy właśnie poznałem takie określenie jak szeptanka, czyli – marketing szeptany. Dawno temu też pewnie istniał, tyle że głównie w kolejce do sklepu. Tzn. jedna pani szeptała do ucha drugiej stojącej przed nią – że gdzieś tam coś rzucili i warto podejść albo że ktoś kogoś zdradził. Dziś, w czasach internetu, pole manewru mamy znacznie większe. To już inna platforma nośna, znacznie skuteczniejsza.  

Z kolei u kolegi w salonie samochodowym poznałem termin – marketing agresywny. Mianowicie nie dowierzałem, spoglądając na tabliczki specyfikacyjne przy poszczególnych egzemplarzach i widząc tam niesamowicie niskie spalanie przy potężnych fortecach. Zapytałem więc, czy to rzeczywiście prawda, na co kolega zupełnie spokojnie: „Nie, nie, Wojtku, to po prostu tzw. agresywny marketing”.

A jakie media dzisiaj agresywne, ho, ho, słyszała pani?

WOJCIECH KOERBER